[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na ulicach paliły się już latarnie.Nie było jednak jeszcze ciemno, latarnie wyglądały jakby zziębnięte.Wygrzebałem spod książek kartkę z numerem telefonu.Ostatecznie raz mogę zatelefonować.Właściwie nawet obiecałem zadzwonić.Prawdopodobnie nie zastanę dziewczyny w domu.Poszedłem do sionki, w której stał telefon, podniosłem słuchawkę i podałem numer.Gdy tak czekałem na odpowiedź, czułem, jak z czarnej muszli słuchawki unosi się jakaś miękka fala, jakieś delikatne oczekiwanie.Dziewczyna była w domu.I kiedy usłyszałem jej ciemny, nieco zachrypnięty głos w przedpokoju pani Zalewskiej, między wypchaną głową dzika, wonią tłuszczu i brzękiem naczyń kuchennych, kiedy zaczęła mówić cicho i powoli, jakby zastanawiała się nad każdym słowem, nagle opadło ze mnie całe niezadowolenie.Powiesiłem słuchawkę.Zamiast dowiedzieć się tylko, jak się udał powrót, umówiłem się z dziewczyną na pojutrze.Nagle wszystko wydało mi się mniej nudne.“Dureń ze mnie" - pomyślałem i pokiwałem nad sobą ze współczuciem głową.Podniosłem na nowo słuchawkę i zatelefonowałem do Köstera.- Czy masz jeszcze wolny bilet, Otto?- Tak.- Dobra.Pójdę z tobą na mecz.Potem włóczyliśmy się jeszcze długo w nocy po mieście.Ulice były oświetlone i puste.Szyldy sklepów jaśniały blaskiem.W oknach wystawowych paliło się bezużytecznie światło.Na jednej z wystaw stały nagie manekiny o jaskrawo pomalowanych twarzach.Wyglądały upiornie i perwersyjnie.Obok jarzyły się klejnoty.Z kolei minęliśmy dom towarowy, zalany białym światłem jak katedra.W oknach przelewało się i pieniło od kolorowych, lśniących jedwabiów.Przed wejściem do kina przycupnęły blade, wygłodniałe postacie.Tuż obok pyszniła się wystawa sklepu spożywczego.Konserwy piętrzyły się dumnie, ustawione w blaszane wieże, otulone watą leżały dojrzałe kalwile, rząd tłustych gęsi kołysał się na sznurze jak susząca się bielizna, brązowe krągłe bochenki spoczywały wśród suszonych kiełbas, lśniły nadkrojone, delikatnej różowej i kremowej barwy szynki i pasztety.Usiedliśmy na ławce w pobliżu parku.Było chłodno.Księżyc świecił jak lampa łukowa nad domami.Północ już dawno minęła.Nie opodal robotnicy zajęci przy naprawie szyn tramwajowych robili mały namiot na jezdni.Świdry syczały jadowicie, a snopy iskier sypały się na pochylone z uwagą, ciemne postacie.Obok dymiły kotły ze smołą jak kuchnie polowe.Pozwoliliśmy płynąć myślom.- Zabawna taka niedziela, co, Otto? Przytaknął.- Człowiek właściwie rad jest, kiedy minie - mruknął zadumany.Köster wzruszył ramionami.- Może, tak przywykliśmy do kieratu, że ta odrobina wolności wytrąca nas z równowagi.Postawiłem kołnierz płaszcza.- Nie świadczy to dobrze o naszym życiu, Otto!Spojrzał na mnie i uśmiechnął się.- Całkiem inne rzeczy już o mnie nie świadczyły dobrze, Robby.- Racja - zgodziłem się.- A jednak.Ostry płomień świdra ze sprężonym powietrzem trysnął zielenią nad asfaltem.Oświetlony od wewnątrz namiot robotników wyglądał jak ciepły własny kąt.- Czy myślisz, że cadillac będzie gotów do wtorku? - zagadnąłem.- Być może.Dlaczego o to pytasz?- Ach, tak tylko.Wstaliśmy z ławki i poszliśmy do domu.- Jestem dzisiaj jakiś na opak, Otto.- Każdemu się zdarza.Spij dobrze, Robby.- I ty, Otto.Siedziałem jeszcze przez chwilę w pokoju.Naraz moja buda wydała mi się dziwnie nędzna.Żyrandol był obrzydliwy, światło zbyt jaskrawe, krzesła wysiedziane, linoleum beznadziejnie oschłe.A ta umywalka, a to łóżko z wiszącym nad nim obrazem przedstawiającym bitwę pod Waterloo! “Właściwie - pomyślałem - nie można do takiej dziury wprowadzić żadnego przyzwoitego człowieka.O kobiecie nie ma już w ogóle mowy.Najwyżej można sprowadzić kurwę z »Internationalu«".Rozdział IIIWe wtorek przed południem siedzieliśmy na podwórzu przed warsztatem i jedliśmy śniadanie.Cadillac był gotów.Lenz trzymał w ręku arkusz papieru i patrzył na nas wzrokiem triumfatora.Był on naszym szefem reklamy i właśnie odczytał mnie i Kösterowi projekt ogłoszenia o sprzedaży wozu.Zaczynało się ono od słów: “Urlop na południowym wybrzeżu w luksusowej limuzynie", a stanowiło coś pośredniego między wierszem a hymnem.Obaj z Kösterem milczeliśmy przez chwilę.Musieliśmy naprzód ochłonąć z tego potopu kwiecistej fantazji.Lenz uznał nas za pokonanych potęgą swej wymowy.- To ma w sobie wiew poezji i polot, hę? - spytał z dumą [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.Na ulicach paliły się już latarnie.Nie było jednak jeszcze ciemno, latarnie wyglądały jakby zziębnięte.Wygrzebałem spod książek kartkę z numerem telefonu.Ostatecznie raz mogę zatelefonować.Właściwie nawet obiecałem zadzwonić.Prawdopodobnie nie zastanę dziewczyny w domu.Poszedłem do sionki, w której stał telefon, podniosłem słuchawkę i podałem numer.Gdy tak czekałem na odpowiedź, czułem, jak z czarnej muszli słuchawki unosi się jakaś miękka fala, jakieś delikatne oczekiwanie.Dziewczyna była w domu.I kiedy usłyszałem jej ciemny, nieco zachrypnięty głos w przedpokoju pani Zalewskiej, między wypchaną głową dzika, wonią tłuszczu i brzękiem naczyń kuchennych, kiedy zaczęła mówić cicho i powoli, jakby zastanawiała się nad każdym słowem, nagle opadło ze mnie całe niezadowolenie.Powiesiłem słuchawkę.Zamiast dowiedzieć się tylko, jak się udał powrót, umówiłem się z dziewczyną na pojutrze.Nagle wszystko wydało mi się mniej nudne.“Dureń ze mnie" - pomyślałem i pokiwałem nad sobą ze współczuciem głową.Podniosłem na nowo słuchawkę i zatelefonowałem do Köstera.- Czy masz jeszcze wolny bilet, Otto?- Tak.- Dobra.Pójdę z tobą na mecz.Potem włóczyliśmy się jeszcze długo w nocy po mieście.Ulice były oświetlone i puste.Szyldy sklepów jaśniały blaskiem.W oknach wystawowych paliło się bezużytecznie światło.Na jednej z wystaw stały nagie manekiny o jaskrawo pomalowanych twarzach.Wyglądały upiornie i perwersyjnie.Obok jarzyły się klejnoty.Z kolei minęliśmy dom towarowy, zalany białym światłem jak katedra.W oknach przelewało się i pieniło od kolorowych, lśniących jedwabiów.Przed wejściem do kina przycupnęły blade, wygłodniałe postacie.Tuż obok pyszniła się wystawa sklepu spożywczego.Konserwy piętrzyły się dumnie, ustawione w blaszane wieże, otulone watą leżały dojrzałe kalwile, rząd tłustych gęsi kołysał się na sznurze jak susząca się bielizna, brązowe krągłe bochenki spoczywały wśród suszonych kiełbas, lśniły nadkrojone, delikatnej różowej i kremowej barwy szynki i pasztety.Usiedliśmy na ławce w pobliżu parku.Było chłodno.Księżyc świecił jak lampa łukowa nad domami.Północ już dawno minęła.Nie opodal robotnicy zajęci przy naprawie szyn tramwajowych robili mały namiot na jezdni.Świdry syczały jadowicie, a snopy iskier sypały się na pochylone z uwagą, ciemne postacie.Obok dymiły kotły ze smołą jak kuchnie polowe.Pozwoliliśmy płynąć myślom.- Zabawna taka niedziela, co, Otto? Przytaknął.- Człowiek właściwie rad jest, kiedy minie - mruknął zadumany.Köster wzruszył ramionami.- Może, tak przywykliśmy do kieratu, że ta odrobina wolności wytrąca nas z równowagi.Postawiłem kołnierz płaszcza.- Nie świadczy to dobrze o naszym życiu, Otto!Spojrzał na mnie i uśmiechnął się.- Całkiem inne rzeczy już o mnie nie świadczyły dobrze, Robby.- Racja - zgodziłem się.- A jednak.Ostry płomień świdra ze sprężonym powietrzem trysnął zielenią nad asfaltem.Oświetlony od wewnątrz namiot robotników wyglądał jak ciepły własny kąt.- Czy myślisz, że cadillac będzie gotów do wtorku? - zagadnąłem.- Być może.Dlaczego o to pytasz?- Ach, tak tylko.Wstaliśmy z ławki i poszliśmy do domu.- Jestem dzisiaj jakiś na opak, Otto.- Każdemu się zdarza.Spij dobrze, Robby.- I ty, Otto.Siedziałem jeszcze przez chwilę w pokoju.Naraz moja buda wydała mi się dziwnie nędzna.Żyrandol był obrzydliwy, światło zbyt jaskrawe, krzesła wysiedziane, linoleum beznadziejnie oschłe.A ta umywalka, a to łóżko z wiszącym nad nim obrazem przedstawiającym bitwę pod Waterloo! “Właściwie - pomyślałem - nie można do takiej dziury wprowadzić żadnego przyzwoitego człowieka.O kobiecie nie ma już w ogóle mowy.Najwyżej można sprowadzić kurwę z »Internationalu«".Rozdział IIIWe wtorek przed południem siedzieliśmy na podwórzu przed warsztatem i jedliśmy śniadanie.Cadillac był gotów.Lenz trzymał w ręku arkusz papieru i patrzył na nas wzrokiem triumfatora.Był on naszym szefem reklamy i właśnie odczytał mnie i Kösterowi projekt ogłoszenia o sprzedaży wozu.Zaczynało się ono od słów: “Urlop na południowym wybrzeżu w luksusowej limuzynie", a stanowiło coś pośredniego między wierszem a hymnem.Obaj z Kösterem milczeliśmy przez chwilę.Musieliśmy naprzód ochłonąć z tego potopu kwiecistej fantazji.Lenz uznał nas za pokonanych potęgą swej wymowy.- To ma w sobie wiew poezji i polot, hę? - spytał z dumą [ Pobierz całość w formacie PDF ]