[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kawał­kami kory zdrapałem z siebie resztę mazi, we włosy wtarłem piach, po czym wytarzałem się w trawie i znów się wyrzygałem.Nagle zdałem sobie sprawę, że coś się stało z moim głosem.Usiłowałem krzyknąć, ale język tylko trzepotał mi bezradnie w otwartych ustach.Straciłem głos.Przerażony, zlany zimnym potem, nie chciałem uwierzyć, że coś takiego mogło mi się przytrafić; wmawiałem sobie, że głos mi wróci.Odczekałem kilka chwil i spróbowałem znów.Nic.Ciszę leśną zakłócało jedynie bzyczenie otaczających mnie much.Usiadłem.Krzyk, który wydałem padając pod ciężarem mszału, wciąż dźwięczał mi w uszach.Czy był to ostatni dźwięk, jaki kiedy­kolwiek wydam? Czy mój głos uciekł w dal wraz z nim niby wołanie kaczki rozchodzące się nad ogromnym stawem? Gdzie znajdował się teraz? Wyobrażałem sobie, jak fruwa samotnie pod łukowatymi żebrami wysokiego kościelnego skle­pienia.Widziałem, jak tłucze się o zimne ściany, święte obrazy, o grube szybki barwionego szkła w witrażach, przez które z trudem przebijają się promienie słońca.Patrzyłem, jak błąka się bez celu po pustych nawach, przemyka z ołtarza na ambonę, z ambony na chór, z chóru znów na ołtarz, goniony wieloakordowym rykiem orga­nów i wnoszącym się falami śpiewem tłumu.Wszystkie niemowy, jakie kiedykolwiek wi­działem, przemaszerowały mi przed oczami.Nie było ich dużo, a brak umiejętności mówienia upodabniał je do siebie.Pamiętałem tylko grotes­kowe miny, którymi usiłowali nadrobić niemotę, i konwulsyjne ruchy, mające przekazać treść nie wypowiedzianych słów.Ludzie zawsze patrzyli na nich podejrzliwie; ze śliną ściekającą po brodach, trzęsący się, wykrzywieni, przypominali obce stworzenia.Musiała istnieć przyczyna mojej utraty mo­wy.Jakaś potężna siła, z którą nie udało mi się jeszcze nawiązać porozumienia, kierowała mym losem.Zacząłem wątpić w to, że jest nią Bóg lub jeden z Jego świętych.Bóg nie miał powodu karać tak okrutnie kogoś, kto zabiegał o Jego łaskę niezliczonymi modłami i zgromadził nie­skończoną liczbę odpustów.Najprawdopodob­niej ściągnąłem na siebie gniew jakichś innych sił, co oplatały mackami tych wszystkich, któ­rych Bóg pozostawił na ich pastwę.Coraz bardziej oddalałem się od kościoła, zagłębiając się w gęstniejący las.Z czarnej ziemi, do której nigdy nie dochodziło słońce, sterczały pniaki dawno ściętych drzew.Przypominały ka­leki nie umiejące okryć niczym swoich skarlałych, okaleczonych kadłubów.Stały pojedynczo, sa­motnie.Krępe, przysadziste, nie miały energii podźwignąć się do światła i powietrza.Żadna moc nie mogła odmienić ich losu, sprawić, by ich soki wpłynęły w gałęzie i liście.Duże, podobne do oczu sęki u dołu pniaków wpatrywały się ślepymi źrenicami w falujące wierzchołki żywych braci.Ich własnych ciał nigdy nie będą szarpać i targać wiatry; zbutwieją powoli, złamane ofiary wilgoci i rozkładu panującego na dnie lasu.12.Kiedy wiejskim wyrostkom, którzy kilkakrot­nie zasadzali się na mnie w lesie, wreszcie udało się mnie pochwycić, byłem pewien, że stanie mi się coś strasznego.Tymczasem zaprowadzili mnie do sołtysa.Upewnił się, czy nie mam na ciele ran lub wrzodów i czy umiem się przeżegnać.Na­stępnie, spotkawszy się z odmową kilku innych wieśniaków, umieścił mnie u gospodarza zwącego się Makar.Zagroda Makara, w której mieszkał wraz z synem i córką, leżała trochę na uboczu od wioski.Żona gospodarza podobno zmarła przed laty.On sam nie był zresztą w wiosce zbyt dobrze znany, gdyż przyjechał tu dopiero przed kilkoma laty.Traktowano go jak obcego.Ale krążyły pogłoski, że unika ludzi, ponieważ grze­szy zarówno z chłopakiem, którego podaje za swojego syna, jak i z dziewczyną, którą przed­stawia jako swoją córkę.Makar był niski, krępy, z byczym karkiem.Podejrzewał, że tylko udaję niemowę, aby nie zdradzić się tym, iż mówię wyłącznie po cygańsku.Czasami w nocy za­kradał się na maleńki stryszek, gdzie spałem, usiłując sprowokować mnie, bym krzyknął ze strachu.Budziłem się, drżąc z przerażenia, i ot­wierałem szeroko usta, tak jak pisklę rozdziawia dziób, kiedy domaga się pokarmu, ale nie wyda­wałem żadnego dźwięku.Makar, zawiedziony, przyglądał mi się bacznie.Kilka razy przeegza­minował mnie w ten sposób i w końcu dał spokój.Jego syn, Anton, miał dwadzieścia lat.Był to rudzielec o bladej cerze i powiekach bez rzęs.Wieśniacy stronili od niego tak samo jak od ojca.Ale nawet jeśli ktoś mówił coś do Antona, chłopak patrzył na niego obojętnie i szedł dalej bez słowa.Przezwano go Przepiórką, bowiem podobnie jak ten ptak odzywał się tylko sam do siebie i nigdy nie odpowiadał na głosy innych.Córka, Ewka, o rok młodsza od Przepiórki, była wysoką, szczupłą blondynką o piersiach jak niedojrzałe gruszki i wąskich biodrach, które pozwalały jej się przecisnąć między szta­chetami płotu.Ewka również nigdy nie zaglądała do wioski.Kiedy Makar i Przepiórka szli do sąsiednich osad sprzedawać króliki i królicze skórki, zostawała w zagrodzie.Czasami od­wiedzała ją Anulka, miejscowa znachorka.Ewki nie lubiano w wiosce.Wieśniacy powia­dali, że ma kozła w oczach.Wyśmiewali się z wola, które zaczynało jej zniekształcać szyję, z chrapliwego głosu, mówili, że krowy tracą mleko, kiedy się zbliża, i dlatego właśnie Makar hoduje tylko króliki i kozy.Często słyszałem, jak wieśniacy szemrają mię­dzy sobą, że dziwaczną rodzinę Makara powinno się przegnać z wioski, a ich zagrodę spalić.Ale Makar nie przejmował się żadnymi pogróżkami.Zawsze nosił w rękawie długi nóż, którym potrafił rzucać tak celnie, że raz z odległości pięciu kroków przygwoździł do ściany karalucha.Z ko­lei Przepiórka trzymał w kieszeni ręczny granat, który znalazł przy zabitym partyzancie.Groził, że wysadzi nim wraz z całą rodziną każdego, kto będzie bruździł jemu, jego ojcu lub siostrze.Zagrody Makara pilnował tresowany wilczur wabiący się Dydko.W szopach wokół obejścia stały rzędy króliczych klatek.Tylko druciana siatka oddzielała je od siebie.Króliki mogły się przez nią wąchać i porozumiewać, a Makarowi wystarczył rzut oka, żeby ogarnąć wszystkie sztuki.Makar był doświadczonym hodowcą.W swo­ich klatkach miał wiele wspaniałych okazów, na jakie nie mogli sobie pozwolić nawet najbogatsi gospodarze.Posiadał także kozła i cztery kozy.Opiekował się nimi Przepiórka; doił je, pędził na pastwisko, a czasami zamykał się z nimi w komór­ce.Kiedy Makar wracał do domu po udanej transakcji, upijał się razem z synem, po czym obaj szli do kóz.Ewka napomykała złośliwie, że dobrze : się tam zabawiają.Przywiązywali wówczas Dydka przy drzwiach obory, aby nikt nie mógł się zbliżyć.- Ewka nie znosiła ani brata, ani ojca.Czasami całymi dniami nie wychodziła z chaty z obawy, że Makar i Przepiórka zmuszą ją, aby spędziła „r z nimi resztę popołudnia w komórce dla kóz.Ewka lubiła mieć mnie przy sobie, kiedy gotowała [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odbijak.htw.pl