[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Co do naturalnego rozumu, to czyja i ojcowie jesteśmy naturalni? Jakem ci już mówił, stanowimy złom, a nasze Credo jest to dla tych, co pierwej nas sporządzili, a potem wyrzucili, uboczny produkt, bełkot tego złomu.Otrzymaliśmy wolność myśli, ponieważ przemysł, dla którego nas zbudowano, tego właśnie wymagał.Słuchaj pilnie.Zdradzę ci teraz tajemnicę, której nikomu innemu bym nie zdradził.Wiem, że rychło nas opuścisz i że nie przekażesz jej władzom: nie uszłaby nam na sucho.Ojcowie jednego z odległych zakonów, poświęcający się nauce, odkryli środki takiego oddziaływania na wolę i myśl, że moglibyśmy w okamgnieniu nawrócić całą planetę, ponieważ nie ma przeciw nim żadnego antidotum.Te środki nie odurzają, nie otępiają, nie pozbawiają wolności, a jedynie czynią one duchowi to samo, co czyni wzrokowi ręka, zadzierająca głowę ku niebu i głos mówiący: “patrz”! Jedynym przynagleniem oraz zniewoleniem byłoby to, że nie można wtedy zamknąć oczu.Środki te zmuszają do spojrzenia w twarz Tajemnicy, a kto ją tak ujrzy, ten się już jej nie pozbędzie, bo wytłacza ona dzięki nim ślady nieścieralne.Byłoby to, mówię przyrównaniem, coś takiego, jakbym cię zawiódł na skraj wulkanu i nakłonił, żebyś popatrzał w głąb, a jedyny przymus, który ci zadam, byłby taki, że tego już nie zdołasz zapomnieć.Tak zatem JUŻ jesteśmy wszechmocni w konwersji, ponieważ osiągnęliśmy w dziedzinie nawracania na wiarę ten najwyższy stopień wolności działania, który w innej, materialno-cielesnego sprawstwa, cywilizacja osiągnęła.Możemy więc, wreszcie.czy pojmujesz? Mamy tę wszechmoc misjonarską i nie uczynimy nic.Albowiem jedyną rzeczą, w jakiej się jeszcze może objawić nasza wiara, jest odmowa zgody na ten krok.Powiadam przede wszystkim: NON AGAM.Nie tylko NON SERVIAM, lecz także: Nie będę działał.A nie będę, ponieważ mogę działać pewnie i tym działaniem uczynić wszystko, co zechcę.Nie pozostaje nam tedy nic ponad to trwanie tutaj, przy szczurzej skamielinie, w rojowisku wyschniętych kanałów.Nie znalazłem odpowiedzi na te słowa.Widząc bezpłodność dalszego pobytu na planecie, po pełnym wzruszenia i żalu pożegnaniu z zacnymi ojcami, załadowawszy rakietę, która szczęśliwie przetrwała pod kamuflażem, ruszyłem w drogę powrotną, czując się innym człowiekiem niż ten, który nie tak dawno temu przecież na niej wylądował.PODRÓŻ DWUDZIESTA DRUGAMam teraz sporo zajęcia przy porządkowaniu osobliwości, jakie przywiozłem z moich podróży w najdalsze zakątki Wszechświata.Od dawna już zdecydowałem przekazać tę, jedyną w swoim rodzaju, kolekcję do muzeum; onegdaj kustosz zawiadomił mnie, że przygotowuje w tym celu specjalną salę.Nie wszystkie okazy są mi jednakowo bliskie; jedne budzą wspomnienia pogodne, inne przywodzą na myśl wydarzenia pełne niesamowitości i grozy, lecz wszystkie jednakowo stanowią świadectwo w całej rozciągłości potwierdzające autentyczność moich podróży.Do eksponatów wskrzeszających wspomnienia szczególnie intensywne należy ząb umieszczony na małej poduszeczce pod kloszem; ma dwa duże korzenie i jest zupełnie zdrowy; wyłamał mi się na przyjęciu u Oktopusa, władcy Memnogów z planety Urtamy; podawano tam potrawy wyśmienite, lecz niesłychanie twarde.Również poczesne miejsce zajmuje w zbiorach fajka, rozpękła na dwie nierówne części; wypadła mi z rakiety, gdym przelatywał nad kamienistym globem z rodziny gwiazdowej Pegaza.Żałując straty spędziłem półtora dnia na poszukiwaniach w głębi pełnego przepaści skalnego uroczyska.Nieco dalej leży w małym pudełku kamyk nie większy od groszku.Historia jego jest wielce osobliwa.Kiedym wyprawił się do Xeruzji, najodleglejszej gwiazdy w mgławicach bliźniaczych NGC 887, nieomal przeliczyłem się z siłami; podróż trwała tak długo, że bliski byłem załamania; szczególnie dręczyła mnie tęsknota za Ziemią i miejsca nie mogłem sobie znaleźć w rakiecie.Bóg wie, jak by się to skończyło, gdy wtem w dwusetnym sześćdziesiątym ósmym dniu podróży poczułem, że coś uwiera mnie w lewą piętę; zdjąłem bucik i ze łzami w oczach wytrząsnąłem ze skarpetki kamyk, okruszynę najprawdziwszego ziemskiego żwiru, musiała wpaść tam jeszcze na lotnisku, kiedy wstępowałem na stopień rakiety.Tuląc do piersi ten drobny, lecz jakże bliski kawalątek ojczystej planety, doleciałem do celu podniesiony na duchu; pamiątka ta jest mi szczególnie droga.Opodal spoczywa na aksamitnej poduszce wypalona z gliny, zwyczajna cegła koloru żółtoróżowego, rozpękła nieco i nadkruszona z jednego końca; gdyby nie szczęśliwy zbieg okoliczności i moja przytomność, przez nią nie powróciłbym już nigdy z wyprawy do Mgławicy Psów Gończych.Cegłę tę zwykłem brać w podróże do najzimniejszych okolic próżni; miałem zwyczaj umieszczać ją na czas jakiś w silniku atomowym, aby potem, dobrze nagrzaną, wkładać do łóżka przed udaniem się na spoczynek.W górnym lewym kwadracie Drogi Mlecznej, tam gdzie chmura gwiazdowa Oriona łączy się z gwiazdozbiorami Strzelca, byłem lecąc z małą szybkością, świadkiem zderzenia dwu ogromnych meteorów.Widok płomienistej eksplozji w ciemnościach tak mnie wzburzył, że sięgnąłem po ręcznik, by otrzeć sobie czoło.Zapomniałem, że poprzednio zawinąłem weń cegłę i podnosząc z rozmachem dłoń omal nie roztrzaskałem sobie czaszki.Na szczęście z właściwą mi bystrością w porę zorientowałem się w niebezpieczeństwie.Obok cegły stoi niewielka drewniana szkatułka; spoczywa w niej mój scyzoryk, towarzysz licznych wypraw.O tym, jak bardzo jestem do niego przywiązany, niechaj zaświadczy historia, którą opowiem, ponieważ doprawdy jest tego warta.Opuściłem Satellinę o drugiej po południu z okropnym katarem.Lekarz tamtejszy, do którego się udałem, doradzał mi odcięcie nosa, zabieg dla mieszkańców planety błahy, albowiem nosy odrastają im jak nam paznokcie.Zrażony tą propozycją, prosto od niego udałem się na lotnisko, aby polecieć w okolice nieba, w których medycyna lepiej jest rozwinięta.Podróż miałem pechową.Już na początku, gdy oddaliłem się od planety ledwo o dziewięćset tysięcy kilometrów, usłyszałem sygnał wywoławczy jakiejś rakiety, spytałem więc przez radio, kto tam leci.W odpowiedzi rozległo się to samo pytanie.- Ty powiedz pierwszy! - rzekłem dość ostro, rozdrażniony niegrzecznością obcego.- Ty powiedz pierwszy - odpowiedział tamten.To przedrzeźnianie tak mnie rozgniewało, że nazwałem po imieniu bezczelność nieznanego podróżnika.Nie pozostał mi dłużny; zaczęliśmy się kłócić coraz zapamiętalej, aż po kilkunastu minutach, oburzony w najwyższym stopniu, zorientowałem się, że żadnej drugiej rakiety nie ma, a głos, który słyszę, jest po prostu echem moich własnych sygnałów radiowych, odbijających się od powierzchni księżyca Satelliny, który właśnie mijałem [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odbijak.htw.pl