[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jason odłożył kanapkę Joego Di Maggio na talerz i spojrzał na nią z jakimś pożądliwym uwielbieniem.- Sądzisz, że sami peklowali to mięso? - spytał.- Jase, przejdź do rzeczy.Jason spojrzał na swojego rozmówcę.- Pewnie, dlaczego nie? Ale pamiętaj, że nigdy nie usłysza­łeś tego ode mnie.Kupcem jest firma z Michigan o nazwie Midwest Gelatin.Sądzę, że nie muszę ci mówić, w czym się spec­jalizuje.Tamten skrzywił się.- Jakiś lokalny producent galaretek ma wystarczający ka­pitał, by wykupić tysiące udziałów UpLink? Nabierasz mnie.- Mówię prawdę - odparł Jason.- I chodzi o żelatynę, a nie o galaretkę.Używa się jej niemal do wszystkiego, począwszy od domowych izolacji, przez brandzle w tenisówkach, na testach balistycznych skończywszy.Żelatyna ma też odmianę farmaceutyczną będącą składnikiem tabletek od bólu głowy, które łykasz po posiedzeniu z butelką.Dla twojej informacji, Midwest to jedna z największych fabryk chemicznych w swo­jej dziedzinie w całych Stanach.- Własność publiczna czy prywatna?- To pierwsze.Jest filią kompanii produkującej konserwy, która należy w całości do korporacji wytwarzającej osłony z pleksiglasu.Albo z porcelany.Szczerze mówiąc, zapomniałem.Kirby zastanawiał się przez chwilę nad tym, co usłyszał, a tymczasem Jason sięgnął po kanapkę.- Czy w kierownictwie Midwest Gelatin albo jej zwierzch­nich kompanii jest ktoś, kogo poleciłbyś mojej szczególnej uwa­dze? - zapytał.Jason znów spojrzał na niego.- Jeśli chcesz pójść śladem doniesień prasowych i dowie­dzieć się, kto stoi za atakiem na UpLink, radzę ci, byś poroz­mawiał z Edem Burkiem, kiedy już znajdziemy się w parku -odparł.- Z naszym Edem? - Kirby wskazał na kieszonkę koszuli swojego munduru, na której wielkimi złotymi literami nadru­kowano słowo STEALERS.- Z facetem z pierwszej bazy?- Fabryka konserw to jego największy klient - powiedział Jason, kiwając głową.- Tylko proszę, obiecaj mi, że podczas rozmowy nie padnie moje nazwisko.- Chyba już ci to obiecałem.Jason potrząsnął przecząco głową.- Nie, nie obiecałeś.Kirby uniósł dłoń z wyprostowanym w geście skautowskiej przysięgi środkowym i wskazującym palcem.- Obiecuję - powiedział.Usatysfakcjonowany tą przysięgą, Jason odwrócił się i spoj­rzał na chudego, starego kelnera, który przemknął obok ich stolika, balansując ze znawstwem kilkoma talerzami.- Facet pracował tutaj już wtedy, kiedy byłem dzieckiem - powiedział do Kirby'ego.- Trzydzieści lat ciągłego biegania między stolikami.Nie wiem, jak on to wytrzymuje.- Może kocha to miejsce tak samo jak ty?Jason nie przestawał obserwować energicznych ruchów kel­nera w przejściu między stolikami.- Chyba masz rację - powiedział bardzo poważnie i ugryzł kolejny potężny kęs niewiarygodnie dużej kanapki.Dwudziestodwupokojowe dwupoziomowe mieszkanie Reynlda Armitage'a znajdowało się w budynku, który przypomi­nał nieco pałac.Jego front zdobiły liczne balustrady, gzymsy oraz wyszukane markizy z żelaza i szkła ocieniające wejście od strony Piątej Alei, dokładnie naprzeciw Central Parku.Znamiona statusu i bogactwa mieszkańców były tu aż nadto widoczne - ktoś mógłby powiedzieć, że potwornie widoczne -i to zarówno na zewnątrz kamienicy, jak i w apartamencie Armitage'a.Przekraczając próg, gość zanurzał się w długim, wyłożonym boazerią holu prowadzącym do ośmiokątnego sa­loniku, a następnie do pokoju z parkietem, wielkim komin­kiem i wiszącymi pod sklepionym sufitem olejnymi portreta­mi pyszniących się postaci.Na antycznych stolikach lśniły europejskie srebra, puchary z weneckiego szkła i karafki rzu­cały migocące promienie światła z gablotek, a chińskie wazy z różnych dynastii stały niczym wrażliwe kwiaty na szczytach misternie rzeźbionych marmurowych podstawek.Marcus Caine przyznał, że wszystko to robi spore wrażenie, na nim samym jednak największe wrażenie wywierała zawsze skrupulatność, z jaką Armitage ukrywał matrycę skompliko­wanego systemu zintegrowanych urządzeń elektronicznych, które pozwalały mu funkcjonować w miarę swobodnie mimo poważnej fizycznej ułomności.Większość z nich opierała się na wynalazkach Monolith Technologies, które działały dzięki technologii identyfikacji ludzkiego głosu.“Zwyczajni ludzie wyposażają mieszkania w rampy i pod­jazdy dla wózków inwalidzkich, bogatsi natomiast w podno­śniki i windy", powiedział kiedyś Armitage Caine'owi.“Ja chcę, żebyś wymyślił dla mnie coś o wiele lepszego”.Caine siedział, popijając wermut, gdy bezszelestnie rozsu­nęły się drzwi prowadzące do salonu i do środka wkroczył majestatycznie pan tego domu.Wspaniałości owego aktu niezakłócało nawet to, że mężczyzna siedział na wózku inwalidz­kim.W pewnym sensie to właśnie wózek odbierał mu wygląd zwyczajnego, szarego człowieka, przydając raczej aury niepo­skromionego i nieustraszonego samotnika.Przywodził na myśl Don Kichota uderzającego na wiatraki lub Ahaba wal­czącego z białym wielorybem; symbolizował wytrwałość w ob­liczu wszelkich przeciwności.To była osnowa i wątek najwięk­szego dramatu.- Zamknąć - powiedział Armitage ledwie słyszalnym gło­sem, jadąc swoim doskonale wyciszonym, napędzanym elek­trycznie wózkiem.Szerokie drzwi natychmiast zasunęły się za nim.- Nie wolno mi teraz przeszkadzać.Podjechał do swego gościa i zatrzymał wózek, posługując się joystickiem umieszczonym na lewej poręczy.Dawniej joystick znajdował się z prawej strony, jednak w ciągu ostatnich kilku lat prawa ręka niemal całkowicie odmówiła mu już po­słuszeństwa.- Dzień dobry, Marcusie - odezwał się gospodarz, tym ra­zem już głośno.- Prze- praszam, że musiałeś czekać, ale roz­mawiałem przez telefon.Na szczęście nie wyglądasz na znie­cierpliwionego.Wręcz przeciwnie, odnoszę wrażenie, jakbym wyrwał cię z medytacji.- Admiracji - poprawił go Caine.Lekkim ruchem ręki wska­zał na otaczające ich przedmioty.- Ten salon jest wprost fa­scynujący.Armitage miał około pięćdziesięciu lat, surową, pociągłą twarz, ciemne, uważne oczy, a na czubku głowy lekką łysinę okoloną prostymi, czarnymi włosami.Wydawał się zdumiony tym wyznaniem.- Coś takiego! A zawsze wydawało mi się, że nie masz głowy do niczego poza interesami.Wygląda na to, że dorastasz, Mar­cusie.Prawdę mówiąc, twoje notowania u mnie wzrosły, gdy wysłuchałem wystąpienia w siedzibie Narodów Zjednoczo­nych.Masz za nie moje najszczersze gratulacje.Caine rzucił mu chłodne spojrzenie.- Naprawdę?- Oczywiście.Pokazałeś się jako miły, sympatyczny facet, co z punktu widzenia public relations jest podstawą budowania wizerunku.Jak ci doskonale wiadomo, istnieją badania opinii publicznej poświęcone tym zagadnieniom.Skąd byśmy wiedzieli, jaką znaną osobistość wynająć, by zareklamować produkty? - Na twarzy Armitage'a pojawił się sardoniczny uśmiech.- Gdybym mógł, poklepałbym cię teraz po plecach -powiedział.Caine nie chciał, by gospodarz dostrzegł, że zrobiło mu się nieswojo [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odbijak.htw.pl