[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Rozpoczęły się literackie ploteczki.Pedzio jak sęp czy­hał na nazwiska.- Czy ktoś czytał ostatniego Henry Grena? - spytał facet z ambasady.- Nie mogłem skończyć.- Mnie się podobało.Pedzio dotknął fontazia, który służył mu za krawat.- Wiecie pewnie wszyscy, co ten kochany Henry powiedział, gdy.Kiedy powtórzył swój numer po raz dziesiąty, rozej­rzałem się po twarzach współbiesiadników.Miałem nadzie­ję, że ktoś na mnie porozumiewawczo mrugnie, że zoba­czę w czyimś wzroku chęć protestu.W końcu książki pi­sze się po to, by je czytano, a nie opowiadano anegdotki o prywatnym życiu ich autorów.Ale na żadnej twarzy nic się nie malowało, wszystkie wyglądały tak samo, każ­dy umysł zamknął się w takiej samej dziwacznej zbroi, te twarze przypominały wierzchołki lodowych skał.Przez cały wieczór słyszałem, jak podzwaniały okruchy sopli lodu, gdy ludzie nieśmiało i bez rezultatu usiłowali przebić się przez płot stęchłych słów, brzęk, szczęk i wycofywanie się na poprzednie pozycje.Nikt nie wypowiedział słowa, które naprawdę chciał­by wypowiedzieć, nikt nie mówił tego, co myślał.Nikt nie zachowywał się naturalnie, nie okazywał ciepła, pod ko­niec stało się to żałosne.Widziałem, że mój gospodarz i jego żona naprawdę kochają Grecję, ale słowa zachwy­tu więzły im w gardle.Krytyk wygłosił zręczną rozprawkę o Leavisie, ale na koniec wszystko popsuł wpadając w tanią złośliwość.Wszyscy byliśmy tacy sami; niemal się nie odzywałem, ale to nie uwalniało mnie od winy, byłem tak samo uformowany i uwarunkowany jak reszta współbiesiadników.Uroczyste posągi Starego Kraju, Kró­lowej, Ekskluzywnej Szkoły, Oxbridge'u, Właściwego Akcentu, Ludzi Takich Jak My otaczały stół niczym agenci tajnej policji, gotowe zmiażdżyć każdą próbę za­chowania się jak inteligentny- Europejczyk-humanista.Charakterystyczne było to ciągłe odwoływanie się do słówka “się”.Miało się przyjaciół, miało się służbę, miało się ulubionych autorów, podróżowało się po Grecji, owo “się” - mściwe, pozbawione twarzy bożyszcze brytyjskie­go mieszczucha - sterczało nad nami cały wieczór jak poczerniony sadzą obelisk.Wracałem do hotelu z krytykiem rozmyślając z rozpa­czą o wypełnionej światłem samotności na Phraxos, o stra­cie, jaką poniosłem.- Straszni nudziarze z tych facetów z Council - za­uważył krytyk.- Ale trzeba żyć.- Nie wszedł do ho­telu.Powiedział, że pójdzie się przejść na Akropol.Ru­szył jednak w stronę Zappeionu, parku gdzie najbardziej zdesperowani, wygłodzeni wiejscy chłopcy szukający szczęścia w Atenach sprzedają swoje wychudzone ciała za cenę jednego posiłku.Poszedłem na ulicę Panepistemiou, zajrzałem do Zonara, usiadłem przy barze i zamówiłem duży koniak.Czu­łem się przybity, nie wiedziałem, jak zniosę powrót do Anglii.Byłem wygnańcem, i będę nim już zawsze, bez względu na to, gdzie zamieszkam.Mogłem się pogodzić z myślą o wygnaniu, ale samotność była czymś nie do znie­sienia.Kiedy wróciłem do pokoju, było już blisko pół do pierw­szej.Panowała w nim zwykła duchota ateńskiej letniej nocy.Zrzuciłem ubranie i zamierzałem wejść pod prysznic, gdy zadzwonił stojący koło łóżka telefon.Podszedłem do niego tak jak stałem, nago.Przemknęła mi przez głowę ponura myśl, że to krytyk, któremu nie powiodło się w Zappeionie szuka kogoś, przed kim mógłby wydeklamować następną litanię imion.- Hallo.- Meester Ouf? - Był to głos nocnego portiera.- Do pana telefon.Usłyszałem trzaski.- Hallo?- Och.Czy to pan Urfe? - męski głos, którego nie znałem.Grek, ale mówiący niemal bez akcentu.- Jestem przy telefonie.Z kim mówię?- Proszę wyjrzeć przez okno.Trzaski.Cisza.Stuknąłem parokrotnie w widełki, bez rezultatu.Tamten mężczyzna odwiesił słuchawkę.Chwy­ciłem z łóżka szlafrok, zgasiłem światło i podbiegłem do okna.Mieszkałem na trzecim piętrze, moje okno wychodziło na boczną uliczkę.Przy przeciwległym chodniku stała zwrócona do mnie tyłem taksówka.Nic w tym nie było dziwnego.To tu zajeżdżały taksówki czekające na hotelowych gości.Ta­ksówkę minął mężczyzna w białej koszuli.I tuż pod moim oknem przeszedł przez jezdnię.Wszystko wyglądało najnormalniej w świecie.Puste chodniki, zapalone latarnie, zamknięte sklepy, ciemne okna biur, taksówka.Mężczyzna zniknął.I wtedy się zaczęło.Naprzeciwko mojego okna, nieco niżej, paliła się latar­nia nad wejściem do arkad sklepowych.Arkady skręcały, nie widziałem ich początku.Wyszła z nich dziewczyna.Dobiegał warkot silnika taksówki.Dziewczyna wiedziała, gdzie jestem.Podeszła na brzeg chodnika, maleńka, nie zmieniona, a zupełnie inna, i spoj­rzała prosto w moje okno.Światło padało na jej brązo­we ramiona, ale twarz pozostawała w cieniu.Czarna su­kienka, czarne pantofle, w lewej ręce mała czarna to­rebka wieczorowa.Dziewczyna wyszła z cieni, tak jak mogłaby się z nich wyłonić prostytutka, jak wyłonił się Robert Foulkes.Twarz bez wyrazu, tylko ten wlepiony we mnie wzrok.Wszystko to nie trwało piętnastu sekund.Taksówka podjechała do niej.Ktoś otworzył drzwiczki i ona szybko wsiadła.Taksówka natychmiast ruszyła.Pisk opon na końcu ulicy.Kryształ leżał w okruchach.Nie było ucieczki od zdrady.67W ostatniej chwili zawołałem ją gniewnie po imieniu.Z początku pomyślałem, że znaleźli sobowtór, ale nikt nie potrafiłby podrobić jej chodu.Ani stać w takiej pozycji.Jednym skokiem znalazłem się przy telefonie, odezwał się nocny portier.- Tamten telefon.Czy może pan sprawdzić, skąd do mnie dzwoniono? - Nie zrozumiał.- Kto telefonował?Nie wie.Czy w ciągu ostatniej godziny był w hotelowym hallu ktoś obcy? Czy ktoś tu czekał?- Nie, meester Ouf, nikogo nie było.Zakręciłem prysznic, narzuciłem ubranie i wybiegłem na Plac Konstytucji.Obszedłem wszystkie kawiarnie, za­glądałem do taksówek, wszedłem z powrotem do baru Zonara, do Toma, do Zaporitiego, obszedłem wszystkie mo­dne lokale, niezdolny byłem zebrać myśli, powtarzałem tylko w kółko jej imię.Alison, Alison, Alison.Zrozumiałem, a jakże, zrozumiałem.Po pierwsze mu­siałem się pogodzić z tym niewiarygodnym faktem, że oni skaptowali sobie Alison.Jak mogła? I dlaczego? Dla­czego? dlaczego?Wróciłem do hotelu.Conchis musiał się dowiedzieć o naszej kłótni, może na­wet ją podsłuchał; jeśli posługiwał się ukrytymi kame­rami, równie dobrze mógł używać aparatów podsłucho­wych.Skontaktował się z nią jeszcze tej nocy albo naza­jutrz, wcześnie rano.te instrukcje w Ziemi: Jaskółka.Tamci ludzie na korytarzu hotelu w Pireusie, którzy obser­wowali, jak próbuję ją skłonić, żeby mnie wpuściła do pokoju.Kiedy o niej wspomniałem, Conchis musiał do­brze nadstawiać uszu; gdy dowiedział się, że przyjeżdża do Aten, musiał się przerazić, że pokrzyżuje to jego plany.Kazał nas śledzić od momentu spotkania, a potem prze­konał ją, użył tego swojego czaru, na początku wprowa­dził ją pewnie w błąd [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odbijak.htw.pl