[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Wszystko będzie dobrze.Mamrotał coś przez chwilę, a w końcu przemówił bardzo wyraźnie, choć jakimś dalekim, nieobecnym głosem:- Zgubiłem się.Jechałem na rowerze i wiedziałem, że muszę dotrzeć do lasu.Ale gdy się tam znalazłem, to zupełnie nie wiedziałem, gdzie jestem.- Już dobrze - starałem się go uspokoić.- Nic nie mów.Leż cichutko, zaraz ktoś się tobą zajmie.Ale nic go nie mogło powstrzymać od mówienia, wyrzucał potok słów, jakby był pod hipnozą lub w transie.Ciągnął wysokim, dziecięcym głosikiem:- Czułem, że już jestem blisko tego miejsca.Nie wiedziałem na pewno, ale czułem, że to tutaj.To było wspaniałe miejsce, o jakich się czyta w książkach.Tylko trochę się bałem.Dolatywały dźwięki, jakich nigdy wcześniej nie słyszałem.Głośne hałasy, głośne okrzyki.- Słyszałeś, co krzyczeli? - spytałem.Znów mnie zignorował i uparcie szeptał dalej:- Wiedziałem, co się stanie.Musiałem czekać.Zapadły ciemności.Czekałem bardzo długo i zrozumiałem, że muszę iść do domu Colemana.Było już bardzo ciemno i przewróciłem się kilka razy.Podrapałem twarz o krzewy.- I tam zobaczyłeś Jima i Alison? Przytaknął.- Zawołali mnie z krzaków.Powiedzieli, że nie wolno mi podejść bliżej.Mam pana znaleźć i przyprowadzić do lasu.Kazali mi obiecać, że nie ściągnę policji.Jeśli ja lub ktoś inny doniesiemy o tym policji, pan ich nigdy nie odnajdzie.- Widziałeś ich? - zapytała Rheta.- Było za ciemno.- Paul pokręcił głową.- Wydawało mi się, że głowy przykryli kocami.Nie rozumiałem dlaczego.Pochyliłem się nad chłopcem.- A ich głosy? Czy słyszałeś je dobrze?- Nie, bardzo niewyraźnie.Usta też chyba mieli zasłonięte.Mówili bardzo niewyraźnie.Jakby warczeli.Nie podobało mi się to.- Gdzie oni byli? Gdzie ich mogę znaleźć?- Żadnej policji - słabym głosem szepnął Paul.- Nie wyjdą, jeśli pan sprowadzi policję.- Obiecuję.- Dobrze.Będą na pana czekali o zmierzchu.Są za starą stodołą przy domu Pascoe, jakieś trzy minuty drogi w głąb lasu.Kazali mi to powtórzyć.Za starą stodołą przy domu Pascoe.Ale dopiero o zmierzchu.Rheta sprawdziła puls chłopca.- Bardzo słaby.Mam nadzieję, że karetka niedługo przyjedzie.Powinien dostać tlenu!Wstałem i podszedłem do okna.Z oddali dobiegał wątły sygnał karetki pogotowia; będą tu za parę minut.Chciałem zadać Paulowi tylko jedno pytanie.- Paul - zacząłem łagodnie, klękając przy chłopcu.Rheta popatrzyła na mnie groźnie, ale musiałem to wiedzieć.- Paul, czy poczułeś w lesie jakiś zapach? Czy coś ci przypominał?Chłopiec zadrżał, gwałtownie poruszył głową, ale nic nie odpowiedział.Po chwili wahania poszedłem do kuchni i otworzywszy kredens, szybko wygrzebałem puszkę tuńczyka.Była to ostatnia, niewielka puszeczka; jednym ruchem zdjąłem wieczko.- Co ty robisz? - spytała Rheta, gdy wróciłem do salonu z otwartą puszką w dłoni.- Zaraz zobaczysz - odparłem.- Nie chcę tego robić, ale bardzo dużo od tego zależy.Dla Jima i Alison.I dla mnie.Przesunąłem puszkę przed nosem dziecka.Niemal natychmiast przestał dygotać i w obronnym geście przycisnął dłonie do piersi.Otworzył oczy, a z jego ust wydobył się długi, gardłowy krzyk panicznego lęku i bólu.Zaczął się miotać po dywanie tak gwałtownie, że odrzuciłem puszkę i przytuliłem chłopca z całych sił.Z trudem zdołałem go utrzymać, choć miał zaledwie dziewięć lat.Przestał dygotać i uspokoił się dopiero wtedy, gdy Rheta zaczęła do niego przemawiać cicho i łagodnie.Na zewnątrz rozległa się syrena karetki.Wyprostowałem się i bardzo przejęty popatrzyłem na dziewczynę.Miałem wrażenie, że to, co zaszło między nami tego popołudnia, wydarzyło się setki lat temu.- A więc to prawda - powiedziała.- To, co się przytrafiło myszy i tym ludziom w Indiach.Znów się dzieje.Wstałem.Za drzwiami słyszałem szybkie kroki, zabrzęczał dzwonek.- Nie wiem - zdołałem wyjąkać.- Chyba musimy poczekać, aż sami zobaczymy Jima i Alison.A na razie.przynajmniej ze względu na Paula.raczej nie powinniśmy mówić Carterowi, gdzie oni są.Rheta zastanowiła się chwilę, po czym potakująco skinęła głową.Otworzyłem drzwi i wpuściłem lekarzy, którzy energicznie wkroczyli do salonu z noszami oraz butlą z tlenem.- To pański syn? - zapytał jeden z nich.- Nie, to chyba ten zaginiony chłopiec.Dan czekał na mnie od piętnastu minut, gdy przyjechałem do domu Bodine'ów.Siedział na poręczy werandy i czytał Scientific American.Miał na sobie beżowo-niebieski płaszcz, łysinę zakrył czapką z tego samego materiału i gdybym był dwudziestopięcioletnią, przeciętną dziewczyną z prowincji, to bardzo by mi się podobał.- Cześć.Przepraszam za spóźnienie.Zdarzyło się coś ciekawego - powitałem go.- Och, czyżby? - spytał złośliwie.Był zajętym człowiekiem i nie lubił, gdy marnowano jego czas.- Znaleźliśmy syna Dentonów.Przyszedł do mojego domu.Pojawił się nagle i wyglądał, jakby go przepuszczono przez wyżymaczkę.Wzięli go do szpitala, jest wycieńczony i w stanie szoku.- Co mu się stało? - spytał Dan, zwijając czasopismo i wkładając je do kieszeni płaszcza.Tacy mężczyźni jak on nosili czasopisma w kieszeni płaszcza.- Już.eee.z nim dobrze.Zgubił się.Obeszliśmy dom, studnia mieściła się z tym.- Tak po prostu się zgubił?- Chyba spadł z roweru czy coś takiego.Uderzył się w głowę.No wiesz, amnezja.Dan ujął mnie za ramię.- No, Mason, nie tak prędko.Świetnie wiem, kiedy mówisz prawdę, a kiedy mi wciskasz kit.Przejrzałem cię na wylot.- Dan, jestem tylko prostym hydraulikiem i wykonuję mój zawód najlepiej, jak potrafię.- Cholernie cwany z ciebie hydraulik.A teraz mów, co jest z Paulem?Westchnąłem.Zapatrzyłem się na odległe wzgórza.Na zachodzie niebo pociemniało, szare chmury zwiastowały deszcz, który pewnie spadnie za jakieś dwie godziny.Brązowe drzewa pochylały się i gięły pod uderzeniami wiatru.- Paul znalazł Jima i Alison Bodine'ów - powiedziałem.Dan zamrugał powiekami.- Znalazł ich? Co masz na myśli? Gdzie są?- Powiedział, że kryją się w lesie na tyłach domu starego Pascoe.Coś okropnego się z nimi stało.Przykryli głowy kocami i nikomu się nie pozwalają obejrzeć.Patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami.- To jeszcze nie wszystko.Może głupio zrobiłem, ale pomachałem Paulowi przed nosem otwartą puszką tuńczyka.Zupełnie oszalał.Wył, jakby goniło go sto diabłów.Więc moim zdaniem to, co się stało z Bodine'ami, łączy się z zapachem ryby.Zakaszlał i odezwał się ponuro:- Wierzę ci.Jeśli potrafiłeś mi coś takiego opowiedzieć, nie próbując przy tym dowcipkować, to muszę ci wierzyć.- Przypominasz mi Rhetę - westchnąłem, ale mnie nie zrozumiał i dalej marszczył brwi w zamyśleniu.- Rheta wspominała ci o Austinie? - zapytał.- O wybuchu zarazy w tysiąc dziewięćset dwudziestym piątym roku?- Jasne.I wyprawie Curriego.Pokiwał głową.- Wszystko to odkopała zaledwie w parę godzin.Moim zdaniem, solidne przejrzenie dokumentów z historii medycyny pozwoli znaleźć wiele takich przypadków.Ale to by zabrało dużo czasu.A nie wiem, ile czasu nam zostało.- Co to niby ma oznaczać?- Tylko pomyśl, we wtorek rano Jim i Alison wezwali cię, bo im się nie podobał kolor wody.Tego samego dnia wieczorem już się zarazili, oni i Oliver, czymś, co było w wodzie.Nie wiem, o której utopił się chłopak, może sekcja to ustali, więc nie potrafię wyliczyć, jak szybko jego ciało pokrywało się łuską.Ale wiem jedno: działo się to cholernie szybko [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odbijak.htw.pl