[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zaczęłam od zwyczajnego udania się do właściwych władz, gdzie, błąkając się po korytarzach, napotkałam jakiegoś faceta.Po francusku wyjaśniłam, o co mi chodzi, rzuciłam panem profesorem Suensonem, spotkałam się z wielką uprzejmością i zrozumieniem, nabrałam nadziei i pokazałam paszport.Facet spojrzał.— Polsk! — krzyknął gwałtownie.— O, naj, naj, naj!Szlag mnie trafił w tym momencie straszliwy.Dyskryminacja Polaków…!!! W ułamku sekundy poprzysięgłam sobie, że dostanę to zezwolenie na pracę, choćbym miała podpalić Kopenhagę i lecieć do króla osobiście! Strzelać z procy w okna Amalienborgu! Wydarłam mu paszport z rąk, naplułam na buty i ruszyłam sprawę przez pana von Rosen.Pan von Rosen był w ogóle milionerem, radnym miejskim, krewnym rodziny królewskiej i potomkiem przodków świętego Wojciecha.Sławnikowice zostali wymordowani do nogi zaraz potem, przedtem jakieś odgałęzienie zawarło związki małżeńskie gdzieś obok i prostą drogą przeszło do Danii.Nie musiałam wierzyć na słowo, czytałam dokumenty po francusku i po łacinie, kopie uwierzytelnione i sporządzone pismem nieco bardziej czytelnym niż średniowieczny gotyk, pan von Rosen, dumny z pochodzenia, sam mi to pokazywał.Sprawę zezwolenia załatwiał po duńsku, czyli bez pośpiechu.Przeczekałabym cierpliwie, ale w biurze mnie o to pytali, w co Alicja prawie nie chciała wierzyć.Przymusiłam ją, żeby z kolei spytała pana von Rosen, co okazało się nietaktem potężnym, a cała scena rozegrała się dokładnie tak, jak ją opisałam w Krokodylu, mówiłam, żeby trzymać utwór pod ręką! I rzeczywiście polska pieśń ludowa bulgotała mi w dudkach…Pan von Rosen nie obraził się tylko dlatego, że nie doznawał gwałtownych emocji z zasady, natomiast rzetelnie obsobaczyła mnie Alicja.Głupią z niej robię, powiedziała, oraz osobę bez wychowania.Dostałam to zezwolenie dopiero po przeszło trzech miesiącach, ale za to praktycznie dostałam je prawie na zawsze.Co do naszej koegzystencji w pralni kłóciłyśmy się straszliwie na rozmaite tematy.Polityki, samochodów, biletów komunikacji miejskiej i państwowej, oceny charakterów jednostek przeważnie obcych, ustawiania filiżanki z kawą na stole w „Bloku”, zaników pamięci własnej, nie pamiętam, czego tam jeszcze, ale materiału było dużo.Przenigdy natomiast nie zdarzyło nam się pokłócić na tle niedogodności życia codziennego.Żadna z nas nie miała najmniejszych pretensji do tej drugiej za nie pozmywane talerze, nie kupiony chleb, porozrzucane łachy, zajęty stół i łóżko, zgubione przedmioty, zadeptaną podłogę i różne inne tym podobne.Nie czepiałyśmy się siebie wzajemnie i każda mogła robić, co jej się podobało, otaczając się dowolną tajemniczością.Takt wykazywałyśmy zgoła nadprzyrodzony, do tego stopnia, że kiedyś Alicja przyniosła z miasta jakieś pakunki i położyła je na krześle, z tym że nie pamiętam, która z nas wróciła pierwsza.Pakunki leżały, nie wtrącałam się.Miejsca tam było tyle co kot napłakał, mebli też, i to krzesło okazało się potrzebne, możliwe, że dla zjedzenia kolacji.— Słuchaj — powiedziała do mnie Alicja.— Czy masz coś przeciwko temu, żebym te paczki przełożyła na łóżko?Zdziwiłam się.— Proszę cię bardzo — odparłam grzecznie.— Możesz robić z nimi, co chcesz, szczególnie że są twoje.— Co?— Twoje.— Jak to, moje?— No, tak sądzę, że twoje.Przyniosłaś je z miasta.— Ja przyniosłam? — zainteresowała się żywo Alicja.— Jesteś pewna? Myślałam, że ty.— Nie, nie ja.Ty.Nawet byłam ciekawa, co tam masz, ale nie spytałam przez uprzejmość, bo może nie chcesz mówić.— Co ty powiesz! Byłam pewna, że to twoje i też byłam ciekawa, co kupiłaś, ale nie pytałam, bo może nie chcesz mówić…Rozpakowałyśmy zakupy z jednakowym zainteresowaniem.Gdyby krzesło nie było potrzebne, leżałyby tak zapewne do sądnego dnia.Marcin mieszkał w pensjonacie razem z kumplem, ale w weekendy do kumpla przyjeżdżała narzeczona, od piątku do poniedziałku zatem mieszkał u nas.Bywało, że przenosił się znienacka i kiedyś wyszło na jaw, że nie ma piżamy.Ogrzewanie naszej pralni kulało mocno, nadeszła jesień, temperatura na dworze i temperatura wewnątrz były mniej więcej jednakowe.Dania to nie tropik, Alicja zmartwiła się, że Marcin w nocy zmarznie i pożyczyła mu przyodziewek.Piżama pochodziła z kota w worku…Biuro projektów, w którym Alicja pracowała, należało do duńskich kolei państwowych, kolej zaś troskliwie zajmowała się przedmiotami pogubionymi w wagonach.Można je było odbierać w biurze rzeczy znalezionych, mnóstwo osób jednakże nie odbierało i cały ten chłam od czasu do czasu sprzedawano na licytacjach w postaci worków.Zawartości takiego worka nie znał nikt, nabywało się je na los szczęścia, ze środka zaś wyłaniały się przedmioty niezwykłe [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.Zaczęłam od zwyczajnego udania się do właściwych władz, gdzie, błąkając się po korytarzach, napotkałam jakiegoś faceta.Po francusku wyjaśniłam, o co mi chodzi, rzuciłam panem profesorem Suensonem, spotkałam się z wielką uprzejmością i zrozumieniem, nabrałam nadziei i pokazałam paszport.Facet spojrzał.— Polsk! — krzyknął gwałtownie.— O, naj, naj, naj!Szlag mnie trafił w tym momencie straszliwy.Dyskryminacja Polaków…!!! W ułamku sekundy poprzysięgłam sobie, że dostanę to zezwolenie na pracę, choćbym miała podpalić Kopenhagę i lecieć do króla osobiście! Strzelać z procy w okna Amalienborgu! Wydarłam mu paszport z rąk, naplułam na buty i ruszyłam sprawę przez pana von Rosen.Pan von Rosen był w ogóle milionerem, radnym miejskim, krewnym rodziny królewskiej i potomkiem przodków świętego Wojciecha.Sławnikowice zostali wymordowani do nogi zaraz potem, przedtem jakieś odgałęzienie zawarło związki małżeńskie gdzieś obok i prostą drogą przeszło do Danii.Nie musiałam wierzyć na słowo, czytałam dokumenty po francusku i po łacinie, kopie uwierzytelnione i sporządzone pismem nieco bardziej czytelnym niż średniowieczny gotyk, pan von Rosen, dumny z pochodzenia, sam mi to pokazywał.Sprawę zezwolenia załatwiał po duńsku, czyli bez pośpiechu.Przeczekałabym cierpliwie, ale w biurze mnie o to pytali, w co Alicja prawie nie chciała wierzyć.Przymusiłam ją, żeby z kolei spytała pana von Rosen, co okazało się nietaktem potężnym, a cała scena rozegrała się dokładnie tak, jak ją opisałam w Krokodylu, mówiłam, żeby trzymać utwór pod ręką! I rzeczywiście polska pieśń ludowa bulgotała mi w dudkach…Pan von Rosen nie obraził się tylko dlatego, że nie doznawał gwałtownych emocji z zasady, natomiast rzetelnie obsobaczyła mnie Alicja.Głupią z niej robię, powiedziała, oraz osobę bez wychowania.Dostałam to zezwolenie dopiero po przeszło trzech miesiącach, ale za to praktycznie dostałam je prawie na zawsze.Co do naszej koegzystencji w pralni kłóciłyśmy się straszliwie na rozmaite tematy.Polityki, samochodów, biletów komunikacji miejskiej i państwowej, oceny charakterów jednostek przeważnie obcych, ustawiania filiżanki z kawą na stole w „Bloku”, zaników pamięci własnej, nie pamiętam, czego tam jeszcze, ale materiału było dużo.Przenigdy natomiast nie zdarzyło nam się pokłócić na tle niedogodności życia codziennego.Żadna z nas nie miała najmniejszych pretensji do tej drugiej za nie pozmywane talerze, nie kupiony chleb, porozrzucane łachy, zajęty stół i łóżko, zgubione przedmioty, zadeptaną podłogę i różne inne tym podobne.Nie czepiałyśmy się siebie wzajemnie i każda mogła robić, co jej się podobało, otaczając się dowolną tajemniczością.Takt wykazywałyśmy zgoła nadprzyrodzony, do tego stopnia, że kiedyś Alicja przyniosła z miasta jakieś pakunki i położyła je na krześle, z tym że nie pamiętam, która z nas wróciła pierwsza.Pakunki leżały, nie wtrącałam się.Miejsca tam było tyle co kot napłakał, mebli też, i to krzesło okazało się potrzebne, możliwe, że dla zjedzenia kolacji.— Słuchaj — powiedziała do mnie Alicja.— Czy masz coś przeciwko temu, żebym te paczki przełożyła na łóżko?Zdziwiłam się.— Proszę cię bardzo — odparłam grzecznie.— Możesz robić z nimi, co chcesz, szczególnie że są twoje.— Co?— Twoje.— Jak to, moje?— No, tak sądzę, że twoje.Przyniosłaś je z miasta.— Ja przyniosłam? — zainteresowała się żywo Alicja.— Jesteś pewna? Myślałam, że ty.— Nie, nie ja.Ty.Nawet byłam ciekawa, co tam masz, ale nie spytałam przez uprzejmość, bo może nie chcesz mówić.— Co ty powiesz! Byłam pewna, że to twoje i też byłam ciekawa, co kupiłaś, ale nie pytałam, bo może nie chcesz mówić…Rozpakowałyśmy zakupy z jednakowym zainteresowaniem.Gdyby krzesło nie było potrzebne, leżałyby tak zapewne do sądnego dnia.Marcin mieszkał w pensjonacie razem z kumplem, ale w weekendy do kumpla przyjeżdżała narzeczona, od piątku do poniedziałku zatem mieszkał u nas.Bywało, że przenosił się znienacka i kiedyś wyszło na jaw, że nie ma piżamy.Ogrzewanie naszej pralni kulało mocno, nadeszła jesień, temperatura na dworze i temperatura wewnątrz były mniej więcej jednakowe.Dania to nie tropik, Alicja zmartwiła się, że Marcin w nocy zmarznie i pożyczyła mu przyodziewek.Piżama pochodziła z kota w worku…Biuro projektów, w którym Alicja pracowała, należało do duńskich kolei państwowych, kolej zaś troskliwie zajmowała się przedmiotami pogubionymi w wagonach.Można je było odbierać w biurze rzeczy znalezionych, mnóstwo osób jednakże nie odbierało i cały ten chłam od czasu do czasu sprzedawano na licytacjach w postaci worków.Zawartości takiego worka nie znał nikt, nabywało się je na los szczęścia, ze środka zaś wyłaniały się przedmioty niezwykłe [ Pobierz całość w formacie PDF ]