[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kiedy się w pierwszy pogodny dzień wiosenny wyjdzie na pole i kiedy się dozna z początku zawrotu głowy, potem zaś straszna radość obejmuje duszę, tak że się za czy na śpiewać bez powodu — czuje się to samo.Dwa teraz poczęły świecić dla mnie słońca, jedno w niebie, drugie na ziemi, to drugie jeszcze wspanialsze i nade wszystko droższe.Niech sobie tamto uwielbiają wszyscy, a to drugie ja jeden uwielbiam, ja jeden na całym świecie i napiszę o nim wiersz taki, jakiego jeszcze w tym mieście nikt nie napisał.Rozpierała mnie radość tak niezmierna, że dałem dwa grosze żebrakowi z poleceniem, aby się modlił za duszę „nieznajomej”, i szedłem dalej dumny, czując, do jakiego stopnia może człowieka uszlachetnić wielka, niezmierzona miłość.Gdybym był w tej chwili spotkał Zygmunta, byłbym się z nim pogodził bez wątpienia, byłbym w tej chwili przebaczył śmiertelnemu wrogowi.Zaniepokoiło mnie na chwilę to przeświadczenie uszlachetniającego szczęścia, bo, bądź co bądź, być bardzo nieszczęśliwym i tak zrozpaczonym, jakim ja byłem dotąd, także coś znaczy, podszedłem więc szybko do jakiejś szyby i przyjrzałem się własnej twarzy.Tak! była to twarz piękna; spostrzegłem nawet z cichą radością, że mój nos, głupio nieforemny, podobny raczej do dzioba starego kaczora niż do porządnego nosa — nie jest wcale tak straszny, za to w oczach miałem wspaniałe blaski i słoneczną pogodę.Zręcznym ruchem, przystając z kolei na jednej nodze, otarłem zakurzone buciki o spodnie i szedłem dalej wytrwale, z duszą rozpromienioną i z pałającymi oczyma; byłem gotów iść na koniec świata, na wszystkie niebezpieczeństwa i na wszystkie trudy.I zaszedłem aż do poczty, bo ona mieszkała w domu obok i zanim weszła w sień, obejrzała się lekko i jakby od niechcenia, przebiegła oczyma po mojej twarzy i zniknęła, jak znika marzenie, piękny dzień, radość i słońce.Stałem pod jej domem długo, bardzo długo, i przyszło mi na myśl, aby, zanim odejdę, ucałować mur kamienicy, lecz zbyt wiele chodziło tędy ludzi, ja zaś nie chciałem zdradzić najsłodszej z tajemnic, jaką może mieć człowiek.Źle spałem tej nocy, gdyż nie na materacu spałem, lecz na obłoku; latały przede mną całe stada aniołów, unosząc do nieba tego żebraka, o którym doskonale wiedziałem, że kradnie mieszczkom kury, a któremu dałem dwa grosze na intencję mojej miłości, on zaś te jedyne moje grosze trzymał na dłoni, aby je pokazać w niebie komu należy i temu, co rozdziela nagrody.Ona zaś, panna Kazia, przebrana za świętą, miała dookoła głowy najmniej sto lampek elektrycznych, a w dłoni sztuczną palmę, owiniętą u dołu kokosowym włosiem; długa biała szata, znaczona jej literami i pięciopałkową koroną, zwisała z niej aż do ziemi, ja zaś klęcząc, aby nie było widać moich czarnych butów, które były żółte z urodzenia i z przyzwyczajenia, całowałem brzeg tej białej szaty.Kiedym się obudził, trzymałem w obu dłoniach brzeg prześcieradła i nie wiedząc jeszcze, czy to sen, czy jawa, całowałem je dalej namiętnie, dopóki mnie nie powróciło do zmysłów silne uderzenie w kark i słuszne pytanie:— Czyś zwariował, czy to taka nowa moda?Nie odpowiedziałem nic, bo cóż odpowiedzieć na pytanie o tajemnicę?Są ludzie, którzy nigdy nie pojmą tego, co pojąć może tylko człowiek kochający.Niech im Bóg przebaczy, bo nie wiedzą, co czynią…Dzień się wiosenny rozpromienił i uśmiechał, patrząc, jak się wróble kąpały w ulicznym kurzu i jak słońce, strojąc sobie żarty, jak żak z lusterkiem, z nagła zaglądało ludziom w oczy, uganiało po ulicach, płoszyło jaskółki i przeskakiwało z dachu na dach.Wiatr, jak stary lokaj, wałęsał się powoli wśród drzew i jakby okurzał miotełką ich czuby, aż się poczęły lekko chwiać, potem począł się gramolić stary niedołęga na uschłą wysoką lipę, złamał z trzaskiem kilka gałązek i spłoszył wrony, które z urągliwym wrzaskiem przeniosły się na kościelną wieżę i poczęły poważnie, jak mądre filozofy, badać wielki czarny zegar wieżowy, który nigdy nie chodzi, zdarza się jednak, że nieraz nagle, z niewiadomego powodu, zacznie bić i wybija trzydzieści dziewięć uderzeń.Wtedy w mieście ktoś umiera, ale zwykle tylko jakiś przejezdny, bo swoi ludzie znają już tę tajemnicę zegara i nic sobie z niej nie robią.Poranek był jasny i czysty, jak moja dusza w tej chwili; związane rzemykiem książki niosłem pod pachą i z radości rzuciłem nimi za burym kotem, który się skradał do wróbli.Nie szedłem, lecz mnie coś niosło, biegłem przez ulice razem z promieniami słońca, uśmiechałem się do każdego, kogom tylko napotkał, myśląc sobie, że gdybym miał milion, rozdałbym dziesięć tysięcy pomiędzy biednych — a gdyby już nie dziesięć, to dwa z całą pewnością.Szkoła była tego dnia dziwnie pełna światła i dziwnie było w niej radośnie, profesor matematyki zauważył widocznie moją radość, bo mnie pierwszego wywołał.Wyszedłem śmiało, choć mi na chwilę pociemniało w oczach, i stałem jak mur nieporuszony, słuchając zapytania; profesor, patrząc mi badawczo w oczy, pytał:— Jeżeli masz dziewięć jabłek i siedem dziewiątych jabłka, trzy gruszki i pięć czwartych gruszki, z tego dasz na przykład Zygmuntowi (zadrżałem!…) — jedno jabłko i jedną piętnastą tego, co ci pozostało z jabłek, a dwie setne z gruszek — ile ci pozostanie?— Nic, panie profesorze — odrzekłem głosem tak mocnym, jak głos spiżowego dzwonu.Klasa ryknęła śmiechem, a profesor matematyki wydał z siebie taki glos, jaki wydaje, być może, konający kangur albo coś takiego [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odbijak.htw.pl