[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Było wcześnie rano, ale już panował upał; ściany wąwozu wznosiły się po obustronach piaszczystej ścieżki, wzmagając gorąco i wzmacniając odgłos naszychkroków.Chłopcy pokrzykiwali na kozy, a ich glosy odbijały się echem; były to dziwnedzwięki, które żywo pamiętam.Teraz, gdy jestem stary, zastanawiam się, czy wrażenieowej niezwykłości wywoływała jakaś fizyczna właściwość kamieni, czy też była tozapowiedz, że przed upływem dwóch dni utracę słuch. Szliśmy jarem kilka kilometrów, aż na zakręcie podobnym do setek innych,jakie minęliśmy po drodze, kozy instynktownie pomknęły w górę stromym szlakiem.Chłopcy podążyli zwinnie za zwierzętami, znajdując w ścianie piasku nieistniejącezdawałoby się punkty oparcia dla swoich sandałów.Ze wszystkich sił starałem sięnadążać, ale zanim udało mi się uchwycić czegoś i podciągnąć na ścieżkę, na którą oniweszli tak delikatnie, poślizgnąłem się i otarłem kolano.Pamiętam, że na szczyciezatrzymałem się, żeby obejrzeć nogę.Rana była drobna i powierzchowna, natychmiastteż zaschła w upale.Ale pamiętam to zdarzenie nie dla niego samego, ale ze względuna to, co stało się potem.Kiedy podniosłem wzrok, chłopcy zbiegali z szerokiegozbocza, goniąc kozy.Poniżej ujrzałem jeden z najbardziej oszałamiających obrazów,jakie widziałem w życiu.Gdyby raczej poraziła mnie ślepota, a nie głuchota, myślę, żebyłbym rad, gdyż nic, nawet walące o brzeg fale Bab al-Mandab, nie mogło się równaćz rozpościerającym się przede mną widokiem.Stamtąd, gdzie stałem, zbocze opadało,tworząc płaską, rozległą, pustynną równinę, ciągnącą się po horyzont rozmazanyprzez piaskowe burze.A z gęstego pyłu, którego milczenie zadawało kłam wściekłościznanej każdemu, kto kiedykolwiek dostał się we władanie takiej przerażającejnawałnicy, wyłaniały się niezliczone karawany, ciągnące ze wszystkich kierunków różywiatrów; długie ciemne szeregi koni i wielbłądów wychodziły z rozpościerającej się wdolinie plamy, a wszystkie zmierzały ku leżącemu u stóp wzgórza obozowisku.Gdyby policzyć nadciągające karawany, musiały tam być już setki, a możetysiące namiotów.Patrzyłem na nie ze szczytu wzniesienia.Kształty wielu z nichznałem.Spiczaste, białe namioty ludu Borobodo, którego członkowie częstoprzybywali do odwiedzanych przez nas portów, by handlować wielbłądzimi skórami.Szerokie, płaskie namioty wojowniczego szczepu Yus najeżdżającego południowegranice Synaju i znanego Egipcjanom z tak okrutnych napadów na kupców, że częstoich statki nie zarzucały kotwicy, jeśli owe namioty były widoczne na brzegu.Rebez,arabskie plemię, które kopie doły w piasku, po czym przykrywa je skóramitworzącymi dachy, a przy progach swoich domów ustawia długie pale służące niczymlatarnia morska za znak rozpoznawczy, jeśli ruchome piaski zasypią dom i jegomieszkańców.Jednakże kształty większości namiotów, poza wymienionymi, były minieznane, co sugerowało, że ich mieszkańcy przybyli z głębi Afryki.Usłyszałem przeszywający gwizd, który dobiegał od stóp wzgórza.W połowiedrogi do miasta namiotów stał starszy z moich przewodników; krzyczał i machałkijem.Ruszyłem biegiem i wkrótce byłem przy chłopcach; z pozostałej części wzgórza zeszliśmy razem.Minęliśmy grupę wyrostków bawiących się kamieniami i patykami,a moi przyjaciele pozdrowili swoich znajomych.Zauważyłem, że trzymali wysokogłowy i wskazywali często na mnie.Sądzę, iż robiłem pewne wrażenie.Przeszliśmy obok pierwszych namiotów, przed którymi stały przywiązanewielbłądy.Przez odsłonięte wejścia widziałem migotanie płomieni ognisk, ale nikt niewyszedł nas powitać.Było coraz więcej namiotów; im głębiej wchodziliśmy, dążąc kutajemniczemu celowi, tym bardziej ścieżki między namiotami wypełniała bieganina.Mijałem zakapturzonych nomadów, których twarzy nie rozróżniałem, czarnychAfrykańczyków wystrojonych we wspaniałe skóry, kobiety z zasłoniętymi twarzamiwpatrywały się we mnie do chwili, gdy nasze spojrzenia się spotykały, po czym szybkospuszczały wzrok.W takim zbiorowisku wywoływałem małą sensację.Dwukrotnieprzeszedłem obok rozmawiających po arabsku mężczyzn, ale wstyd powodowanymoim nieporządnym wyglądem oraz pośpiech chłopców nie pozwoliły mi przystanąć.Minęliśmy kilka ognisk, widoczni na ich tle muzykanci wykonywali pieśni, których niepotrafiłem rozpoznać.Chłopcy zatrzymali się na chwilę przy jednym z ognisk, a jausłyszałem, że starszy szepcze coś na widok pieśniarzy.Potem ponownie pochłonęłynas piaszczyste ścieżki między namiotami.W końcu dotarliśmy do wielkiegookrągłego namiotu o płaskim, lekko spiczastym dachu, z otworem pośrodku, zktórego pod nocne niebo wiły się wstęgi dymu pochodzące z rozjarzonego wewnątrzogniska.Chłopcy przywiązali kozy do słupka przed wejściem, blisko pary wielbłądów,unieśli połę namiotu i dali znak, bym wszedł.Zanim ujrzałem siedzących przy ogniu ludzi, uderzyła mnie silna wońdochodząca ze znajdującego się na środku rożna.O tym, jak bardzo byłem głodny,niech świadczy to, że wcześniej niż gospodarzy dostrzegłem piekący się połeć mięsa.Był to kozi udziec; krople krwi puchły na pieczonym na wolnym ogniu mięsie ispadały do żaru.Siedzący obok mnie chłopcy szybko mówili, pokazując w mojąstronę.Zwracali się do zasuszonej staruchy, która spoczywała w pozycji półleżącej nacienkiej wielbłądziej skórze, położonej na podwyższonym posłaniu w pobliżu ścianynamiotu.Włosy kobiety opinał cienki, przejrzysty szal, który powodował, że jej głowaprzypominała skorupę ciemnego pustynnego żółwia.Stara trzymała w ustach długąfajkę, z której pykała z namysłem.Chłopcy umilkli, a kobieta nie odzywała się przezjakiś czas.W końcu kiwnęła do nich głową, a oni skłonili się i pierzchli na drugikoniec namiotu, tam usiedli na kilimie, podciągnęli kolana pod brody i utkwili wemnie wzrok.W namiocie byli jeszcze inni ludzie, może z dziesięć milczących twarzy.  Przybywasz z daleka  odezwała się stara podobna do żółwia kobieta.Byłem wstrząśnięty. Mówisz po arabsku?  spytałem. Na tyle, by handlować.Siadaj, proszę  dodała i skinęła na siedzącą wpobliżu wejścia młodą dziewczynę.Ta poderwała się szybko i przyniosła mały dywanik, który rozłożyła dla mnie napiasku.Usiadłem. Moi wnukowie powiedzieli, że znalezli cię blisko brzegu Morza Czerwonego. Tak było.Dali mi wody, a czyniąc to, uratowali mi życie. Skąd się tam wziąłeś?  spytała surowym głosem. Wypadek.Płynąłem na statku zmierzającym z Suezu do Bab al-Mandab,kiedy uderzył na nas sztorm.Okręt rozbił się.Nie wiem, co się stało z moimitowarzyszami, ale obawiam się, ze nie żyją.Zólwica odwróciła się do reszty obecnych i coś powiedziała.Ci potakiwaligłowami i trajkotali pośpiesznie.Kiedy przestała mówić, odezwałem się ponownie: Gdzie jestem?Starucha potrząsnęła głową.Jedno oko, co zauważyłem, patrzyło w inną stronęniż drugie, przydając jej pełnej grozy czujności, gdyż jednocześnie przyglądała mi siębadawczo i obserwowała uważnie pomieszczenie. To niebezpieczne pytanie  powiedziała. Są bowiem tacy, którzy uważają,że wieść o ukazaniu się dotarła za daleko i że jeśli przybędzie zbyt wielu ludzi, to Onanie wróci.Masz szczęście, ze trafiłeś na mnie.Inni mogliby cię zabić [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odbijak.htw.pl