[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Od owej nocy gdy łuna, pochodząca z nieznanej przyczyny, nabawiła mnie trwogi,upłynęło już półtora roku, a przez ten czas nigdzie nie wychodziłem, tylko do mego folwarku.Naprzód mnogość zatrudnienia trzymała mnie wciąż w domu, a po wtóre, co ze wstydem wy-znaję, bojazń tak mnie opanowała, że nie śmiałem zapuszczać się w odleglejsze strony wyspy.Zaopatrzywszy się jak zwykle w rozmaite przybory, rozpocząłem wycieczkę mającą trwaćsześć do ośmiu dni, lecz w zupełnie odmiennym jak dotąd kierunku.Wszystkie poprzednieprzechadzki ograniczały się do wschodnio-południowych części wyspy, ale północ i zachódzupełnie były mi nieznane.Raz przecież należało poznać i tamte okolice.Przebywszy duży kawał lasu dotykającego doliny zamieszkanej przeze mnie, wydostałemsię na równinę, zakończoną pasmem pagórków dosyć wysokich.Wdrapałem się na najwyż-szy, zachodzący przylądkiem w morze.U stóp jego płynęła dość głęboka rzeczka, mającatutaj swe ujście.Przypływ morza zwiększył znacznie jej głębię, tworząc zatokę.Należało za-tem zaczekać, aż opadnie, ażeby dostać się na drugi brzeg.Długi czas, siedząc nad wodą,przypatrywałem się mnóstwu ryb, płynących w górę rzeki, którą zapewne miały opuścić do-piero wtedy, gdy morze zacznie opadać.Wyborne to było miejsce do ich połowu i postano-wiłem natychmiast po powrocie przyjść tu z moją siecią, dotąd jeszcze nie używaną.Kiedy70wody dostatecznie opadły, zdjąłem suknie, a zawinąwszy je w tłumoczek i umieściwszy nagłowie, przebyłem rzekę.Brodząc po pas, stanąłem na drugim brzegu szczęśliwie, po czym,ubrawszy się, ruszyłem dalej.Okolica w tych stronach była bardzo nieurodzajna, częścią pagórkowata, w części skalista.Mroczyło się na dobre, bo już przed chwilą słońce zapadło w morze.Trzeba się było zabraćdo noclegu, podług zwyczaju na pierwszym lepszym drzewie.Jakoż znalazłszy dość wygodnelegowisko pomiędzy rozłożystymi gałęziami, wkrótce zasnąłem.Na drugi dzień rano, posiliwszy się, lekki i wesoły ruszyłem w dalszą podróż.Około połu-dnia udało mi się ubić jakiegoś dużego ptaka z gatunku cietrzewi, który, upieczony na rożnie,miał bardzo delikatne mięso.Kilka łyków wody, a na wety złocisty ananas, dopełniły obiadu.Przedrzemałem się nieco podczas największego gorąca, a potem dalej marsz, marsz, panieRobinsonie! Nie wypada wracać, dopóki nie zwiedzisz w całej rozciągłości twego królestwa inie dojdziesz do piramidy kamiennej, ułożonej przed dwoma laty na znak kresu poprzedniejwycieczki.Nad wieczorem dostałem się na obszerną równinę przyległą do lasu, z którego przedchwilą wyszedłem.Była w części zarosła trawą, ale nad samym brzegiem morza rozciągał sięduży kawał miałkim i wilgotnym piaskiem pokryty.Zdawało mi się, że niedaleko od morzaspostrzegłem żółwie gniazdo, a ponieważ żołądek domagał się wieczerzy, tam jej szukać po-stanowiłem.Idę naprzód prędkim krokiem, gdy wtem spostrzegam na piasku wyrazny ślad nogi ludz-kiej! Myślicie może, czytelnicy, że zostając trzy lata przeszło w samotności, ucieszyłem sięniezmiernie, widząc ten znak bytności ludzi na wyspie? Gdzież tam.Przeciwnie, przestrachnajwiększy mię ogarnął.Wiadomo mi było, że na wyspach Morza Karaibskiego mieszkajądzicy ludożercy.Jak gromem rażony, stanąłem, wpatrując się w ten ślad złowieszczy, drżąc ztrwogi i rzucając dookoła trwożliwym okiem, czy nie ujrzę lada chwila gromady dzikich, wy-suwających się z zarośli.Lecz cisza niczym nie przerwana zalegała okolicę.Ośmielony tym,wypełznąłem ostrożnie na pobliski pagórek, skąd można było przejrzeć większy obszar ziemi,lecz i tu nic podejrzanego nie było widać.Zbiegłem więc znów nad brzeg morza, śledząc, czywięcej nie odkryję śladów, lecz nie napotkałem ich nigdzie. Trzeba raz jeszcze obejrzeć ten ślad, pomrukiwałem z cicha, może mnie tylko wyobraz-nia zwiodła, albo też może to jest mój własny ślad i nadaremnie się trwożę.Wróćmy do nie-go.I pobiegłem na to samo miejsce, lecz nie, odciśnięcie nogi jak najwyrazniejsze: pięta, po-deszwa, każdy palec dokładnie w piasku wilgotnym odbity, a wszak ja mam obuwie z koziejskóry.O, mój Boże! Mój Boże! Skąd ten ślad tutaj? Niepodobna mi rozwiązać zagadki.Nagle niewymowna, nieprzezwyciężona trwoga opanowała całą moją istotę.Przerażeniewstrząsnęło ciałem, w najokropniejszym pomieszaniu zacząłem ze wszystkich sił ku domowiuciekać.Każde drzewo, każdy krzak brałem za postać ludzką, najmniejszy szelest przerażałmię niewypowiedzianie.Przytomność, zimna krew, zastanowienie opuściły mię zupełnie.Niewiedziałem, gdzie i jak biegnę.Co się ze mną naówczas działo, tego ani opisać, ani opowie-dzieć niepodobna.Biegłem jak szalony, upadając nieraz i potykając się co chwila.Nareszcie,wyczerpany do najwyższego stopnia, padłem w gęstwinie i w niej przepędziłem noc.Zaledwie sen skleił moje powieki, już znowu przebudzałem się w obawie, ażeby mnie dzi-cy niespodziewanie nie zaszli.Różne okropne myśli zamącały mi głowę.Przypomniałem so-bie teraz przeszłoroczną łunę, nie mogącą z czego innego pochodzić jak z podpalenia wy-schłych traw przez Karaibów.To rzecz oczywista, bo pożar sam przez się nie mógł wybuch-nąć, a jak już poprzednio wspomniałem, najpiękniejsza pogoda panowała wówczas, a zatemnie powstał od pioruna.Drugiego dnia przed południem byłem już w domu.Rzuciłem się na posłanie, nie myślącwcale o posiłku, chociaż od wczorajszego obiadu nic prócz wody nie miałem w ustach.Trwoga odebrała mi apetyt, najdziwaczniejsze myśli snuły się po głowie.71To niepodobna, abym trzy lata bawił na wyspie, a nie dostrzegł jej mieszkańców.Nie, nie,przekonany jestem, że oprócz mnie ani jeden człowiek nie przebywał na niej.Ale skądżemógł się znalezć właściciel nogi? Jak przybył bez okrętu, który przecież byłbym ujrzał namorzu [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.Od owej nocy gdy łuna, pochodząca z nieznanej przyczyny, nabawiła mnie trwogi,upłynęło już półtora roku, a przez ten czas nigdzie nie wychodziłem, tylko do mego folwarku.Naprzód mnogość zatrudnienia trzymała mnie wciąż w domu, a po wtóre, co ze wstydem wy-znaję, bojazń tak mnie opanowała, że nie śmiałem zapuszczać się w odleglejsze strony wyspy.Zaopatrzywszy się jak zwykle w rozmaite przybory, rozpocząłem wycieczkę mającą trwaćsześć do ośmiu dni, lecz w zupełnie odmiennym jak dotąd kierunku.Wszystkie poprzednieprzechadzki ograniczały się do wschodnio-południowych części wyspy, ale północ i zachódzupełnie były mi nieznane.Raz przecież należało poznać i tamte okolice.Przebywszy duży kawał lasu dotykającego doliny zamieszkanej przeze mnie, wydostałemsię na równinę, zakończoną pasmem pagórków dosyć wysokich.Wdrapałem się na najwyż-szy, zachodzący przylądkiem w morze.U stóp jego płynęła dość głęboka rzeczka, mającatutaj swe ujście.Przypływ morza zwiększył znacznie jej głębię, tworząc zatokę.Należało za-tem zaczekać, aż opadnie, ażeby dostać się na drugi brzeg.Długi czas, siedząc nad wodą,przypatrywałem się mnóstwu ryb, płynących w górę rzeki, którą zapewne miały opuścić do-piero wtedy, gdy morze zacznie opadać.Wyborne to było miejsce do ich połowu i postano-wiłem natychmiast po powrocie przyjść tu z moją siecią, dotąd jeszcze nie używaną.Kiedy70wody dostatecznie opadły, zdjąłem suknie, a zawinąwszy je w tłumoczek i umieściwszy nagłowie, przebyłem rzekę.Brodząc po pas, stanąłem na drugim brzegu szczęśliwie, po czym,ubrawszy się, ruszyłem dalej.Okolica w tych stronach była bardzo nieurodzajna, częścią pagórkowata, w części skalista.Mroczyło się na dobre, bo już przed chwilą słońce zapadło w morze.Trzeba się było zabraćdo noclegu, podług zwyczaju na pierwszym lepszym drzewie.Jakoż znalazłszy dość wygodnelegowisko pomiędzy rozłożystymi gałęziami, wkrótce zasnąłem.Na drugi dzień rano, posiliwszy się, lekki i wesoły ruszyłem w dalszą podróż.Około połu-dnia udało mi się ubić jakiegoś dużego ptaka z gatunku cietrzewi, który, upieczony na rożnie,miał bardzo delikatne mięso.Kilka łyków wody, a na wety złocisty ananas, dopełniły obiadu.Przedrzemałem się nieco podczas największego gorąca, a potem dalej marsz, marsz, panieRobinsonie! Nie wypada wracać, dopóki nie zwiedzisz w całej rozciągłości twego królestwa inie dojdziesz do piramidy kamiennej, ułożonej przed dwoma laty na znak kresu poprzedniejwycieczki.Nad wieczorem dostałem się na obszerną równinę przyległą do lasu, z którego przedchwilą wyszedłem.Była w części zarosła trawą, ale nad samym brzegiem morza rozciągał sięduży kawał miałkim i wilgotnym piaskiem pokryty.Zdawało mi się, że niedaleko od morzaspostrzegłem żółwie gniazdo, a ponieważ żołądek domagał się wieczerzy, tam jej szukać po-stanowiłem.Idę naprzód prędkim krokiem, gdy wtem spostrzegam na piasku wyrazny ślad nogi ludz-kiej! Myślicie może, czytelnicy, że zostając trzy lata przeszło w samotności, ucieszyłem sięniezmiernie, widząc ten znak bytności ludzi na wyspie? Gdzież tam.Przeciwnie, przestrachnajwiększy mię ogarnął.Wiadomo mi było, że na wyspach Morza Karaibskiego mieszkajądzicy ludożercy.Jak gromem rażony, stanąłem, wpatrując się w ten ślad złowieszczy, drżąc ztrwogi i rzucając dookoła trwożliwym okiem, czy nie ujrzę lada chwila gromady dzikich, wy-suwających się z zarośli.Lecz cisza niczym nie przerwana zalegała okolicę.Ośmielony tym,wypełznąłem ostrożnie na pobliski pagórek, skąd można było przejrzeć większy obszar ziemi,lecz i tu nic podejrzanego nie było widać.Zbiegłem więc znów nad brzeg morza, śledząc, czywięcej nie odkryję śladów, lecz nie napotkałem ich nigdzie. Trzeba raz jeszcze obejrzeć ten ślad, pomrukiwałem z cicha, może mnie tylko wyobraz-nia zwiodła, albo też może to jest mój własny ślad i nadaremnie się trwożę.Wróćmy do nie-go.I pobiegłem na to samo miejsce, lecz nie, odciśnięcie nogi jak najwyrazniejsze: pięta, po-deszwa, każdy palec dokładnie w piasku wilgotnym odbity, a wszak ja mam obuwie z koziejskóry.O, mój Boże! Mój Boże! Skąd ten ślad tutaj? Niepodobna mi rozwiązać zagadki.Nagle niewymowna, nieprzezwyciężona trwoga opanowała całą moją istotę.Przerażeniewstrząsnęło ciałem, w najokropniejszym pomieszaniu zacząłem ze wszystkich sił ku domowiuciekać.Każde drzewo, każdy krzak brałem za postać ludzką, najmniejszy szelest przerażałmię niewypowiedzianie.Przytomność, zimna krew, zastanowienie opuściły mię zupełnie.Niewiedziałem, gdzie i jak biegnę.Co się ze mną naówczas działo, tego ani opisać, ani opowie-dzieć niepodobna.Biegłem jak szalony, upadając nieraz i potykając się co chwila.Nareszcie,wyczerpany do najwyższego stopnia, padłem w gęstwinie i w niej przepędziłem noc.Zaledwie sen skleił moje powieki, już znowu przebudzałem się w obawie, ażeby mnie dzi-cy niespodziewanie nie zaszli.Różne okropne myśli zamącały mi głowę.Przypomniałem so-bie teraz przeszłoroczną łunę, nie mogącą z czego innego pochodzić jak z podpalenia wy-schłych traw przez Karaibów.To rzecz oczywista, bo pożar sam przez się nie mógł wybuch-nąć, a jak już poprzednio wspomniałem, najpiękniejsza pogoda panowała wówczas, a zatemnie powstał od pioruna.Drugiego dnia przed południem byłem już w domu.Rzuciłem się na posłanie, nie myślącwcale o posiłku, chociaż od wczorajszego obiadu nic prócz wody nie miałem w ustach.Trwoga odebrała mi apetyt, najdziwaczniejsze myśli snuły się po głowie.71To niepodobna, abym trzy lata bawił na wyspie, a nie dostrzegł jej mieszkańców.Nie, nie,przekonany jestem, że oprócz mnie ani jeden człowiek nie przebywał na niej.Ale skądżemógł się znalezć właściciel nogi? Jak przybył bez okrętu, który przecież byłbym ujrzał namorzu [ Pobierz całość w formacie PDF ]