[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Las był mi trochę obcy.Dotarłam wreszcie do drogi, doznałam dużej ulgi i zaczęłam się zastanawiać, co to za trasa i w którą stronę nią iść.Podeszłam dokładnie pod kątem prostym.Rozejrzałam się, z prawej dalszy ciąg zasłaniały krzaki, kierunek w lewo wydał mi się bardziej zachęcający.Poszłam w lewo.Deszcz ciągle siąpił, zbliżał się zmierzch.Pomacałam zapałki w kieszeni, czy mi nie zamokły, i pomyślałam, że nocą rozpalę sobie na środku ogienek i poczekam przy nim do świtu.Na razie jednak widoczność była niezła, szłam bez pośpiechu i wypatrywałam grzybów.Wreszcie las się skończył i ujrzałam ludzkie domy.Zapukałam do jednego z pierwszych i zadałam klasyczne pytanie:— Przepraszam bardzo, czy pani nie wie, gdzie ja jestem?Okazało się, że w Lipkowie.Zanim jeszcze nadjechał autobus, odgadłam, co uczyniłam.Najpierw szłam prosto przez las w kierunku odwrotnym do dużego Truskawia, idealnie równolegle do jednej z dróg, potem wyszłam na trasę Mały Truskaw–Lipków sto metrów od wsi i udałam się do Lipkowa trzy i pół kilometra dalej.Gdybym zajrzała za te krzaki z prawej strony, ujrzałabym wiatę na skrzyżowaniu… Ciekawiło mnie jednak, jak ja to zrobiłam i w którym miejscu udało mi się tak artystycznie zabłądzić.Nie zliczę, ile razy usiłowałam odnaleźć zapamiętany kawałek terenu, jakby wał, rzadziej porośnięty, kurki tam były, bez rezultatu.Ani tego nie znalazłam, ani nie zdołałam zabłądzić po raz drugi.W pieczarkarni błądzenie nie wchodziło w rachubę.Całą jesień, zimę i wiosnę maniacko zbierałam pieczarki, zyskując pełną fachowość i niezłą kondycję.Nie jest to zajęcie dla osób słabowitych.Pieczarki rosną w miękkim torfie, podeprzeć się nie ma jak, a trzeba sięgać na metr w głąb, pracuje się wyłącznie mięśniami nóg i pleców.Szły na eksport, więc należało się z nimi delikatnie obchodzić.Wracałam niekiedy o drugiej w nocy, uchetana do ostateczności, i nic, poza osobistym upodobaniem, nie zmuszało mnie do tych katorżniczych wysiłków.Dziecko było nawet zadowolone, wykazywałam się bowiem większą dbałością o towar niż obce zbieraczki.Raz udało mi się zlecieć z maszynerii, bo straciłam już siły, ale nic sobie złego nie zrobiłam poza stłuczeniem kolana i łokcia.W lecie zaczęła się psia epopeja.Na początku psów było trzy, Dingo, Szogun i Sunia, odziedziczone po poprzednim właścicielu.Wszystko kundle i wszystkie czarne.Dingo był wielki, ale już stary, Szogun, średniego wzrostu, stanowił skrzyżowanie jamnika z całą resztą ras, Sunia, znajda, była najmniejsza i najczujniejsza, posłuszna przy tym i grzeczna.Dingo, w młodości ostry, na starość lubił przytulać się do człowieka i opowiadać o wszystkim, co się zdarzyło.Szogun bez trudu mógł wykończyć kompanię komandosów.Jakiś podlec w początkach jego życia przyuczył go łapać kopaną piłkę.Psu się to spodobało, jako bramkarz stał się bezbłędny, do sportu zaś miał siły niespożyte.Przez cały dzień bez przerwy kazał sobie kopać cokolwiek, przynosił i kładł pod nogami każdemu bez wyboru kawałki węgla i „drewna, kamienie, piłki, niedojrzałe jabłka, połamaną lalkę, co popadło, i czekał na wykop.Jeśli upatrzony partner się ociągał, Szogun drapał łapą po nodze.Proszę bardzo, niech ktoś spróbuje kopać kawałki węgla białym, letnim pantoflem, niech trafia w kamień bosą stopą w sandałku, wrogowi nie życzę.Ręką rzucać ten upiorny pies nie pozwalał, jeśli ktoś się schylał, chwytał przedmiot w zęby i odchylał głowę, odebranie mu tego stanowiło sztukę prawie niewykonalną.Robotnicy płci męskiej, szczególnie co młodsi, witali rozrywkę przychylnie, lubili sobie pokopać, teoretyczna piłka razem z Szogunem wracała jak bumerang i można było zabawiać się w nieskończoność, ale mój syn nie był tym zachwycony.Pies dezorganizował robotę, a zamęczyć mógł wszystkich na śmierć.Wczesną wiosną przybyło czwarte zwierzątko, Simka.Moja synowa kupiła na „Skrze” coś czarnego, malutkiego, co urodą prawie dorównywało czipmankowi.Rasy ratlero–pinczer, na myszy i szczury, nie miało wyłupiastych oczu, nie trzęsło się, sylwetką zaś stanowiło idealną miniaturę prawdziwego dobermana.Mój syn w pierwszej chwili postanowił zrobić z Simki psa podwórzowego, żeby polował na te myszy i szczury, skończyło się zaś na tym, że nosił ją za koszulą i tak z nim jeździła samochodem.Robiła, co chciała, rozpuszczana przez wszystkich jak dziadowski bicz, Sunia uznała ją za własne dziecko, pozostałe psy słowem się nie odzywały, kiedy bezczelnie wyżerała im z miski kawałki mięsa.Wdzięk miała bezkonkurencyjny.Tak przedstawiała się sprawa w dziedzinie fauny, kiedy dzieci postanowiły jechać na urlop.Produkcja w tym momencie nie szła, był to czas na czyszczenie hal i rozmaite porządki.Na gospodarstwie zostawałam ja, do spółki z Bohdanem, ojcem Iwony.— Mamunia, może tu przyniosą szczeniaczka — powiedziały dzieci tuż przed odjazdem.— Niech mamunia go weźmie, jest umówione.To wilczek.Szczeniaczek, może być.Ze szczeniaczkiem dam sobie radę.Obiecałam, że wezmę.Przypuszczam, że Opatrzność postanowiła doświadczyć mnie rzetelnie i sprawdzić, ile wytrzymam.Katusze wystartowały od samego początku i pobiegły żwawym truchtem, nabierając rozpędu.Już pierwszego dnia zginęła Simka.Nie było jej nigdzie, nikt jej nie widział.Małe to, głupie, sześciomiesięczne zaledwie, Jezus Mario, mogła wydostać się za ogrodzenie, piekielny Szogun wszystkim psom pokazał drogę, mogło ją coś przejechać na ulicy! Wpadłam w rozpacz, oblatywałam okolicę, personel fizyczny porzucił pracę i też zaczął szukać, jeden z pracowników zeznał, że była rano, jadł śniadanie i nakarmił ją salcesonem, Boże drogi, może jej zaszkodziło, może gdzieś zdycha! Dostałam rozstroju nerwowego.Szukałam po sąsiadach, pytałam ludzi, łamałam ręce i rwałam włosy z głowy, aż się wreszcie mała zołza znalazła [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.Las był mi trochę obcy.Dotarłam wreszcie do drogi, doznałam dużej ulgi i zaczęłam się zastanawiać, co to za trasa i w którą stronę nią iść.Podeszłam dokładnie pod kątem prostym.Rozejrzałam się, z prawej dalszy ciąg zasłaniały krzaki, kierunek w lewo wydał mi się bardziej zachęcający.Poszłam w lewo.Deszcz ciągle siąpił, zbliżał się zmierzch.Pomacałam zapałki w kieszeni, czy mi nie zamokły, i pomyślałam, że nocą rozpalę sobie na środku ogienek i poczekam przy nim do świtu.Na razie jednak widoczność była niezła, szłam bez pośpiechu i wypatrywałam grzybów.Wreszcie las się skończył i ujrzałam ludzkie domy.Zapukałam do jednego z pierwszych i zadałam klasyczne pytanie:— Przepraszam bardzo, czy pani nie wie, gdzie ja jestem?Okazało się, że w Lipkowie.Zanim jeszcze nadjechał autobus, odgadłam, co uczyniłam.Najpierw szłam prosto przez las w kierunku odwrotnym do dużego Truskawia, idealnie równolegle do jednej z dróg, potem wyszłam na trasę Mały Truskaw–Lipków sto metrów od wsi i udałam się do Lipkowa trzy i pół kilometra dalej.Gdybym zajrzała za te krzaki z prawej strony, ujrzałabym wiatę na skrzyżowaniu… Ciekawiło mnie jednak, jak ja to zrobiłam i w którym miejscu udało mi się tak artystycznie zabłądzić.Nie zliczę, ile razy usiłowałam odnaleźć zapamiętany kawałek terenu, jakby wał, rzadziej porośnięty, kurki tam były, bez rezultatu.Ani tego nie znalazłam, ani nie zdołałam zabłądzić po raz drugi.W pieczarkarni błądzenie nie wchodziło w rachubę.Całą jesień, zimę i wiosnę maniacko zbierałam pieczarki, zyskując pełną fachowość i niezłą kondycję.Nie jest to zajęcie dla osób słabowitych.Pieczarki rosną w miękkim torfie, podeprzeć się nie ma jak, a trzeba sięgać na metr w głąb, pracuje się wyłącznie mięśniami nóg i pleców.Szły na eksport, więc należało się z nimi delikatnie obchodzić.Wracałam niekiedy o drugiej w nocy, uchetana do ostateczności, i nic, poza osobistym upodobaniem, nie zmuszało mnie do tych katorżniczych wysiłków.Dziecko było nawet zadowolone, wykazywałam się bowiem większą dbałością o towar niż obce zbieraczki.Raz udało mi się zlecieć z maszynerii, bo straciłam już siły, ale nic sobie złego nie zrobiłam poza stłuczeniem kolana i łokcia.W lecie zaczęła się psia epopeja.Na początku psów było trzy, Dingo, Szogun i Sunia, odziedziczone po poprzednim właścicielu.Wszystko kundle i wszystkie czarne.Dingo był wielki, ale już stary, Szogun, średniego wzrostu, stanowił skrzyżowanie jamnika z całą resztą ras, Sunia, znajda, była najmniejsza i najczujniejsza, posłuszna przy tym i grzeczna.Dingo, w młodości ostry, na starość lubił przytulać się do człowieka i opowiadać o wszystkim, co się zdarzyło.Szogun bez trudu mógł wykończyć kompanię komandosów.Jakiś podlec w początkach jego życia przyuczył go łapać kopaną piłkę.Psu się to spodobało, jako bramkarz stał się bezbłędny, do sportu zaś miał siły niespożyte.Przez cały dzień bez przerwy kazał sobie kopać cokolwiek, przynosił i kładł pod nogami każdemu bez wyboru kawałki węgla i „drewna, kamienie, piłki, niedojrzałe jabłka, połamaną lalkę, co popadło, i czekał na wykop.Jeśli upatrzony partner się ociągał, Szogun drapał łapą po nodze.Proszę bardzo, niech ktoś spróbuje kopać kawałki węgla białym, letnim pantoflem, niech trafia w kamień bosą stopą w sandałku, wrogowi nie życzę.Ręką rzucać ten upiorny pies nie pozwalał, jeśli ktoś się schylał, chwytał przedmiot w zęby i odchylał głowę, odebranie mu tego stanowiło sztukę prawie niewykonalną.Robotnicy płci męskiej, szczególnie co młodsi, witali rozrywkę przychylnie, lubili sobie pokopać, teoretyczna piłka razem z Szogunem wracała jak bumerang i można było zabawiać się w nieskończoność, ale mój syn nie był tym zachwycony.Pies dezorganizował robotę, a zamęczyć mógł wszystkich na śmierć.Wczesną wiosną przybyło czwarte zwierzątko, Simka.Moja synowa kupiła na „Skrze” coś czarnego, malutkiego, co urodą prawie dorównywało czipmankowi.Rasy ratlero–pinczer, na myszy i szczury, nie miało wyłupiastych oczu, nie trzęsło się, sylwetką zaś stanowiło idealną miniaturę prawdziwego dobermana.Mój syn w pierwszej chwili postanowił zrobić z Simki psa podwórzowego, żeby polował na te myszy i szczury, skończyło się zaś na tym, że nosił ją za koszulą i tak z nim jeździła samochodem.Robiła, co chciała, rozpuszczana przez wszystkich jak dziadowski bicz, Sunia uznała ją za własne dziecko, pozostałe psy słowem się nie odzywały, kiedy bezczelnie wyżerała im z miski kawałki mięsa.Wdzięk miała bezkonkurencyjny.Tak przedstawiała się sprawa w dziedzinie fauny, kiedy dzieci postanowiły jechać na urlop.Produkcja w tym momencie nie szła, był to czas na czyszczenie hal i rozmaite porządki.Na gospodarstwie zostawałam ja, do spółki z Bohdanem, ojcem Iwony.— Mamunia, może tu przyniosą szczeniaczka — powiedziały dzieci tuż przed odjazdem.— Niech mamunia go weźmie, jest umówione.To wilczek.Szczeniaczek, może być.Ze szczeniaczkiem dam sobie radę.Obiecałam, że wezmę.Przypuszczam, że Opatrzność postanowiła doświadczyć mnie rzetelnie i sprawdzić, ile wytrzymam.Katusze wystartowały od samego początku i pobiegły żwawym truchtem, nabierając rozpędu.Już pierwszego dnia zginęła Simka.Nie było jej nigdzie, nikt jej nie widział.Małe to, głupie, sześciomiesięczne zaledwie, Jezus Mario, mogła wydostać się za ogrodzenie, piekielny Szogun wszystkim psom pokazał drogę, mogło ją coś przejechać na ulicy! Wpadłam w rozpacz, oblatywałam okolicę, personel fizyczny porzucił pracę i też zaczął szukać, jeden z pracowników zeznał, że była rano, jadł śniadanie i nakarmił ją salcesonem, Boże drogi, może jej zaszkodziło, może gdzieś zdycha! Dostałam rozstroju nerwowego.Szukałam po sąsiadach, pytałam ludzi, łamałam ręce i rwałam włosy z głowy, aż się wreszcie mała zołza znalazła [ Pobierz całość w formacie PDF ]