[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Plecy miał osłonięte solidną górą, a przed sobą doskonały widok na studnię, drzewo i ścieżkę.Pełen niebotycznej emocji zamarł w bezruchu.Czas płynął.Księżyc zaszedł.Zrobiło się prawie zupełnie ciemno.Do szaleństwa przejętyMichał trwał nieruchomo w okropnym napięciu.Mniej więcej po roku, czy też dwóch latach,zdecydował się ostrożnie spojrzeć na zegarek i fosforyzujące wskazówki wyjawiły, że siedzitak już całe trzy kwadranse.Przypomniał sobie, że na czatach czas ma inny wymiar.Poruszył się, westchnął, napięciemocno zelżało, poczuł się głodny, zjadł zatem kolację do końca, odrzucając na kupę kamieniserwetkę z kośćmi kurczaka i okruszynami chleba.Szczęki rozdarło mu nerwowe ziewnięcie.Czas w ogóle przestał płynąć, stanął w miejscu.Michał poczuł, że mu wszystko drętwieje,i zaniepokoił się, czy wytrzyma do świtu.Wstał tego dnia o czwartej rano, do ósmej pracował198przy Frankowych żniwach, od dziewiątej do trzeciej siedział w muzeum, od czwartej do ósmejwieczorem znów brał udział w pracach polnych.Możliwe, że nie był tak doskonale wyspany.Zmienił pozycję szesnaście razy, kiedy wreszcie nadeszła północ.Teraz już mógł być pe-wien, że sojusznik krąży w pobliżu.Ciemność dookoła gęstniała, cisza panowała prawie zu-pełna, z oddali dobiegało tylko rechotanie żab i od czasu do czasu poszczekiwały psy.Nic sięnie działo i Michał całkowicie rozluznił napiętą uwagę, gdy nagle wydało mu się, że słyszy cośbliżej.Coś jakby szelest zarośli i czyjeś chrapliwe westchnienie.Wrażenie było straszne.Michał nigdy w życiu nie bawił się w podchody ani w Indian, byłdzieckiem miejskiej cywilizacji, o czatowaniu w ciemnościach wyłącznie czytywał.Wytrzesz-czył oczy, aż zaczęły mu łzawić, i wydało mu się, że czerń pod dębem jakby się poruszyła.Poruszyła się i znieruchomiała.Nie dawało się dostrzec nic innego, jak tylko ten krótki ruchw ciemności.Niewątpliwie skrada się tam morderca.To bestialskie, zbrodnicze indywiduumzakradło się pod dąb i teraz usiłuje rozpoznać teren.Siedzi tam i czeka, kto mu się tu pokaże.Powolutku, delikatnie, płynnymi ruchami Michał zmienił pozycję.Przykląkł i krzepko ująłhalabardę, całkowicie zapomniawszy o posiadaniu latarki elektrycznej.Pomyślał, że w razieczego zdoła się obronić, a na ucieczkę i krzyki jeszcze chyba za wcześnie.Tak długo nie działo się nic i tak długo ciemność pod dębem trwała w bezruchu, że Mi-chał nie wytrzymał.Nie wypuszczając halabardy z ręki, przysiadł na boku i oparł się łokciemo kamienie.Pomyślał, że pewnie mu się przywidziało.Następnie pomyślał, że przez takiegoparszywego bandziora musi tu tkwić i opływać zimnym potem.Co to za świnia jakaś ostatnia,mordować ludzi, czyhać na cudze rzeczy, marnotrawić, niszczyć skarby sztuki.199Wyrywał skarby sztuki spod zachłannych, świńskich ryjów.Ryje, pochrząkując z lubościąi chrupiąc, pożerały filiżanki z miśnieńskiej porcelany.Jeden ryj zabrał się do srebrnego świecz-nika, zrozpaczony Michał chwycił świecznik, szarpnął, ryj nie puszczał, świecznik rozciągnąłsię niczym guma, ryj pchał się, wyżerał mu prawie z ręki.Michał szarpnął się w tył.Coś twardego uderzyło go w łopatki, otworzył oczy.Dookoła była ciemność, za plecamimiał kamienie.Poczuł się jakoś niewyraznie, skąd mu się wzięły te świńskie ryje, nie spałprzecież.?Pod dębem nic się nie ruszało, za to bliżej, wśród kamieni, coś zaszeleściło.Michałowizrobiło się gorąco.Znów wytrzeszczył oczy i wydało mu się, że u podnóża stosu kamieni tkwijakaś czarna masa, której przedtem nie było.Czarna masa, skupiona, niska, nieruchoma.Następny rok czekał na inicjatywę czarnej masy, która bez wątpienia była skradającym sięwrogiem.Wróg zamarł na czworakach.Michał też.Wróg wdzierał się na mury, których Michał bronił.Michał wdzierał się na mury, którychbronili liczni wrogowie.Ciskali do fosy i na mury puchary z weneckiego szkła, puchary roz-pryskiwały się z dzwięcznym trzaskiem, należało im je koniecznie odebrać, zanim wytłukąwszystkie.Michał poderwał się do boju, wróg zjechał z murów z drugiej strony z hurkotemkamieni.Michał znów otworzył oczy, choć przysiągłby, że nie zamykał ich ani na moment.Mury,fosa i puchary znikły, wróg nie.Wróg wdzierał się na stos kamieni od drugiej strony.Michałowiprzemknęło przez myśl, że musi tu być doskonale ukryty, skoro tamten nic o nim nie wie, leziez takim hałasem, nie zachowując żadnej ostrożności.Zaraz się ukaże.200Nawet mu do głowy nie przyszło, że miał się przecież nie narażać, tylko uciekać i alarmo-wać krzykiem.Wyrwany z drzemki atakiem wroga zgłupiał nieco, naprężył mięśnie i ścisnąłmocniej halabardę.I nagle coś czarnego wyrosło mu jakby nad głową.Coś czarnego runęło wprost na niegoz jakimś okropnym, nieartykułowanym, chrapliwym rzężeniem.Na myślenie Michał nie miałjuż czasu, zadziałał instynkt, odruch obronny.W tym odruchu, podrywając się na nogi, Michałz całej siły pchnął halabardą.Halabarda w coś trafiła, czarny wróg stoczył się z kamieni i runąłprosto do studni, wydając z siebie cienki, krótki krzyk.Po jakimś nieokreślonym, przerazliwie długim czasie Michał Olszewski z kamienia prze-istoczył się z powrotem w ludzką istotę.W istotę tak przerażoną, że ogrom tego przerażeniaprzerastał wszystko.Nastąpiło coś potwornego.Zabił człowieka!!!Obie z Lucyną zostałyśmy wyrwane ze snu w sposób brutalny i urągający dobremu wy-chowaniu.Michał Olszewski szarpał mnie lewą ręką, w prawej cały czas ściskając halabardęz ostrzem pokrytym jakąś brunatną mazią. Zabiłem go! jęczał strasznie. Zabiłem go! Skradał się! Runął na mnie! W czarnejopończy! Zabiłem człowieka!Rzut oka na halabardę upewnił nas, że nie majaczy. To i chwała Bogu zawyrokowała nerwowo Lucyna, usiłując wydrzeć mu szlafrok.Nie wycieraj, synku, tego narzędzia moim szlafrokiem.Zabiłeś go, bardzo dobrze, będziewreszcie spokój.201 Zabiłem człowieka. jęczał rozdzierająco półprzytomny Michał. W czarnej opoń-czy.! Rzucił się na mnie.!W pośpiechu nie mogłam znalezć pod łóżkiem rannych pantofli.Błysnęła mi myśl, że skądopończa, ale odpowiedz przyszła od razu [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.Plecy miał osłonięte solidną górą, a przed sobą doskonały widok na studnię, drzewo i ścieżkę.Pełen niebotycznej emocji zamarł w bezruchu.Czas płynął.Księżyc zaszedł.Zrobiło się prawie zupełnie ciemno.Do szaleństwa przejętyMichał trwał nieruchomo w okropnym napięciu.Mniej więcej po roku, czy też dwóch latach,zdecydował się ostrożnie spojrzeć na zegarek i fosforyzujące wskazówki wyjawiły, że siedzitak już całe trzy kwadranse.Przypomniał sobie, że na czatach czas ma inny wymiar.Poruszył się, westchnął, napięciemocno zelżało, poczuł się głodny, zjadł zatem kolację do końca, odrzucając na kupę kamieniserwetkę z kośćmi kurczaka i okruszynami chleba.Szczęki rozdarło mu nerwowe ziewnięcie.Czas w ogóle przestał płynąć, stanął w miejscu.Michał poczuł, że mu wszystko drętwieje,i zaniepokoił się, czy wytrzyma do świtu.Wstał tego dnia o czwartej rano, do ósmej pracował198przy Frankowych żniwach, od dziewiątej do trzeciej siedział w muzeum, od czwartej do ósmejwieczorem znów brał udział w pracach polnych.Możliwe, że nie był tak doskonale wyspany.Zmienił pozycję szesnaście razy, kiedy wreszcie nadeszła północ.Teraz już mógł być pe-wien, że sojusznik krąży w pobliżu.Ciemność dookoła gęstniała, cisza panowała prawie zu-pełna, z oddali dobiegało tylko rechotanie żab i od czasu do czasu poszczekiwały psy.Nic sięnie działo i Michał całkowicie rozluznił napiętą uwagę, gdy nagle wydało mu się, że słyszy cośbliżej.Coś jakby szelest zarośli i czyjeś chrapliwe westchnienie.Wrażenie było straszne.Michał nigdy w życiu nie bawił się w podchody ani w Indian, byłdzieckiem miejskiej cywilizacji, o czatowaniu w ciemnościach wyłącznie czytywał.Wytrzesz-czył oczy, aż zaczęły mu łzawić, i wydało mu się, że czerń pod dębem jakby się poruszyła.Poruszyła się i znieruchomiała.Nie dawało się dostrzec nic innego, jak tylko ten krótki ruchw ciemności.Niewątpliwie skrada się tam morderca.To bestialskie, zbrodnicze indywiduumzakradło się pod dąb i teraz usiłuje rozpoznać teren.Siedzi tam i czeka, kto mu się tu pokaże.Powolutku, delikatnie, płynnymi ruchami Michał zmienił pozycję.Przykląkł i krzepko ująłhalabardę, całkowicie zapomniawszy o posiadaniu latarki elektrycznej.Pomyślał, że w razieczego zdoła się obronić, a na ucieczkę i krzyki jeszcze chyba za wcześnie.Tak długo nie działo się nic i tak długo ciemność pod dębem trwała w bezruchu, że Mi-chał nie wytrzymał.Nie wypuszczając halabardy z ręki, przysiadł na boku i oparł się łokciemo kamienie.Pomyślał, że pewnie mu się przywidziało.Następnie pomyślał, że przez takiegoparszywego bandziora musi tu tkwić i opływać zimnym potem.Co to za świnia jakaś ostatnia,mordować ludzi, czyhać na cudze rzeczy, marnotrawić, niszczyć skarby sztuki.199Wyrywał skarby sztuki spod zachłannych, świńskich ryjów.Ryje, pochrząkując z lubościąi chrupiąc, pożerały filiżanki z miśnieńskiej porcelany.Jeden ryj zabrał się do srebrnego świecz-nika, zrozpaczony Michał chwycił świecznik, szarpnął, ryj nie puszczał, świecznik rozciągnąłsię niczym guma, ryj pchał się, wyżerał mu prawie z ręki.Michał szarpnął się w tył.Coś twardego uderzyło go w łopatki, otworzył oczy.Dookoła była ciemność, za plecamimiał kamienie.Poczuł się jakoś niewyraznie, skąd mu się wzięły te świńskie ryje, nie spałprzecież.?Pod dębem nic się nie ruszało, za to bliżej, wśród kamieni, coś zaszeleściło.Michałowizrobiło się gorąco.Znów wytrzeszczył oczy i wydało mu się, że u podnóża stosu kamieni tkwijakaś czarna masa, której przedtem nie było.Czarna masa, skupiona, niska, nieruchoma.Następny rok czekał na inicjatywę czarnej masy, która bez wątpienia była skradającym sięwrogiem.Wróg zamarł na czworakach.Michał też.Wróg wdzierał się na mury, których Michał bronił.Michał wdzierał się na mury, którychbronili liczni wrogowie.Ciskali do fosy i na mury puchary z weneckiego szkła, puchary roz-pryskiwały się z dzwięcznym trzaskiem, należało im je koniecznie odebrać, zanim wytłukąwszystkie.Michał poderwał się do boju, wróg zjechał z murów z drugiej strony z hurkotemkamieni.Michał znów otworzył oczy, choć przysiągłby, że nie zamykał ich ani na moment.Mury,fosa i puchary znikły, wróg nie.Wróg wdzierał się na stos kamieni od drugiej strony.Michałowiprzemknęło przez myśl, że musi tu być doskonale ukryty, skoro tamten nic o nim nie wie, leziez takim hałasem, nie zachowując żadnej ostrożności.Zaraz się ukaże.200Nawet mu do głowy nie przyszło, że miał się przecież nie narażać, tylko uciekać i alarmo-wać krzykiem.Wyrwany z drzemki atakiem wroga zgłupiał nieco, naprężył mięśnie i ścisnąłmocniej halabardę.I nagle coś czarnego wyrosło mu jakby nad głową.Coś czarnego runęło wprost na niegoz jakimś okropnym, nieartykułowanym, chrapliwym rzężeniem.Na myślenie Michał nie miałjuż czasu, zadziałał instynkt, odruch obronny.W tym odruchu, podrywając się na nogi, Michałz całej siły pchnął halabardą.Halabarda w coś trafiła, czarny wróg stoczył się z kamieni i runąłprosto do studni, wydając z siebie cienki, krótki krzyk.Po jakimś nieokreślonym, przerazliwie długim czasie Michał Olszewski z kamienia prze-istoczył się z powrotem w ludzką istotę.W istotę tak przerażoną, że ogrom tego przerażeniaprzerastał wszystko.Nastąpiło coś potwornego.Zabił człowieka!!!Obie z Lucyną zostałyśmy wyrwane ze snu w sposób brutalny i urągający dobremu wy-chowaniu.Michał Olszewski szarpał mnie lewą ręką, w prawej cały czas ściskając halabardęz ostrzem pokrytym jakąś brunatną mazią. Zabiłem go! jęczał strasznie. Zabiłem go! Skradał się! Runął na mnie! W czarnejopończy! Zabiłem człowieka!Rzut oka na halabardę upewnił nas, że nie majaczy. To i chwała Bogu zawyrokowała nerwowo Lucyna, usiłując wydrzeć mu szlafrok.Nie wycieraj, synku, tego narzędzia moim szlafrokiem.Zabiłeś go, bardzo dobrze, będziewreszcie spokój.201 Zabiłem człowieka. jęczał rozdzierająco półprzytomny Michał. W czarnej opoń-czy.! Rzucił się na mnie.!W pośpiechu nie mogłam znalezć pod łóżkiem rannych pantofli.Błysnęła mi myśl, że skądopończa, ale odpowiedz przyszła od razu [ Pobierz całość w formacie PDF ]