[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Ty też będziesz u nich grał?- No jasne.- Bystry z ciebie chłopak.Tylko głupiec chciałby do końca życia zbierać bawełnę.Ja chcę wyjechać na północ, gdzieś, gdzie jest chłodno i gdzie pada śnieg.Dużo śniegu.- Na przykład gdzie?- Nie wiem.Może do Montrealu.- Gdzie to jest?- W Kanadzie.- Grają tam w baseball?- Chyba nie.- To lepiej daj sobie spokój.- Nie, tam jest pięknie.Uczyliśmy się o Kanadzie na his­torii.Założyli ją Francuzi i wszyscy mówią tam po francusku.- Ty też umiesz?- Nie, ale mogę się nauczyć.- To łatwe.Ja znam już hiszpański.Juan mnie nauczył, w zeszłym roku.- Naprawdę?- Si.- Powiedz coś jeszcze.- Buenos días.Por favor.Adios.Gracias.Seńor.Como esta?- Ale nawijasz.- Mówiłem, to łatwe.Jak daleko jest do Montrealu?- Nie wiem.Chyba daleko.Między innymi dlatego chcę tam pojechać.Nagle w pokoju dziadka zapaliło się światło.Padło na ganek i trochę się przestraszyliśmy.- Cicho - szepnąłem.- Kto to? - odszepnęła, nisko pochylając głowę, jakby świstały nad nami kule.- Dziadek.Idzie napić się wody.Czasami chodzi tak całą noc.- Dziadzio wszedł do kuchni i otworzył lodówkę.Obser­wowałem go przez siatkowe drzwi.Wypił dwa kubki wody, poczłapał z powrotem do sypialni i zgasił światło.Kiedy ponownie zapadła cisza i ciemność, Tally spytała:- Dlaczego? Nie może spać?- Martwi się.O Ricky’ego.Ricky walczy w Korei.- Kto to jest Ricky?- Mój wujek.Ma dziewiętnaście lat.Tally trawiła to chwilę, po czym spytała:- Przystojny jest?- Nie wiem.Nigdy o tym nie myślałem.To mój najlepszy kumpel i chciałbym, żeby już wrócił do domu.Mijała noc, a my kiwaliśmy nogami, myśląc o Rickym.- Luke, przed kolacją twoi rodzice dokądś pojechali.- Tak, do Latcherów.- Kto to jest?- Połownicy.Mieszkają za rzeką.- Po co tam pojechali?- Nie mogę powiedzieć.- Dlaczego?- Bo to tajemnica.- Jaka tajemnica?- Wielka.- Daj spokój.Przecież jedną tajemnicę już mamy, prawda?- Chyba tak.- Nikomu nie powiedziałam, że podglądałeś mnie nad stru­mieniem.Powiedziałam?- Nie.- A gdybym powiedziała, miałbyś duże kłopoty, tak?- No tak.- Sam widzisz.Oboje potrafimy dotrzymać tajemnicy.Więc co się dzieje u tych Latcherów?- Ale obiecaj, że nikomu nie powiesz.- Obiecuję.Całe miasto wiedziało, że Libby jest w ciąży.Po co miałem udawać, że to tajemnica?- Libby.To ich córka.Libby rodzi dziecko.Właśnie teraz.- Ile ma lat?- Piętnaście.- O rany.- Jej rodzice próbują utrzymać to w tajemnicy.Nie chcieli wezwać lekarza, bo wszyscy by się dowiedzieli.Dlatego dziec­ko ma odebrać babcia.- Dlaczego chcą utrzymać to w tajemnicy?- Bo ona nie ma męża.- Poważnie? A kto jest ojcem?- Nie chce powiedzieć.- I nikt tego nie wie?- Tylko ona.- Znasz ją?- Parę razy ją widziałem, ale tam jest kupa dzieciaków.Znam Percy’ego, jej brata.Mówi, że ma dwanaście lat, ale ja mu nie wierzę.Tak na oko trudno powiedzieć, bo oni nie chodzą do szkoły.- Wiesz, jak dziewczęta zachodzą w ciążę?- Nie bardzo.- To chyba ci nie powiem.No i dobrze.Ricky próbował kiedyś rozmawiać ze mną o dziewczynach, ale aż mnie od tego zemdliło.Trawiąc tę cudowną nowinę, Tally szybciej pokiwała nogami.- Rzeka jest blisko.- Półtora kilometra stąd - odrzekłem.- A ci Latcherowie? Daleko mieszkają?- Nie, zaraz za mostem.- Widziałeś kiedyś, jak kobieta rodzi dziecko?- Nie.Widziałem, jak rodzą krowy i suki, ale nie kobieta.- Ja też nie.Zeskoczyła na ziemię, chwyciła mnie za rękę i ściągnęła z ganku.Była zaskakująco silna.- Chodź.Pójdziemy popatrzeć.- Pociągnęła mnie za sobą, zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć.- Zwariowałaś - zaprotestowałem, próbując ją powstrzymać.- Nie - szepnęła.- To przygoda, taka sama jak wtedy nad strumieniem.Podobało ci się, prawda?- No jasne.- Więc zaufaj mi.- A jak nas przyłapią?- Jakim cudem? Wszyscy śpią.Twój dziadek się obudził, ale nawet do głowy mu nie przyszło, żeby do ciebie zajrzeć.No chodź, nie bądź tchórzem.I nagle zdałem sobie sprawę, że poszedłbym za nią wszędzie.Przemknęliśmy chyłkiem za drzewami, po koleinach, gdzie zwykle stał nasz pikap i przez podjazd, trzymając się jak najdalej obozowiska Spruillów.Słyszeliśmy chrapanie i ciężkie oddechy spracowanych ludzi, którym w końcu udało się zasnąć.Cichutko doszliśmy do drogi.Tally była szybka i zwinna i odważnie zanurzała się w noc.Kiedy skręciliśmy w kierunku rzeki, zza chmur ponownie wyszedł księżyc, żeby oświetlić nam drogę.Droga, a właściwie ścieżka, była wąska - z trudem mijały się na niej dwie furgonetki - a na jej poboczu rosły bawełniane krzewy.Kiedy księżyc krył się za chmurami, musieliśmy uważać na nogi, ale kiedy świecił, widzieliśmy niemal wszystko.Oboje byliśmy na bosaka.Dzięki żwirowi na ścieżce mogliśmy stawiać krótkie, szybkie kroki, chociaż skórę na podeszwach stóp mieliśmy tak grubą jak skóra mojej rękawicy.Bałem się, ale za nic bym tego nie okazał.Tally zaś nie bała się chyba niczego: ani ciemności, ani tego, że mogą nas przyłapać, ani tego, że próbowaliśmy się zakraść do domu, w którym rodziło się dziecko.Czasami była chłodna, posępna i zamyślona i wtedy wydawało mi się, że ma tyle samo lat co mama.Ale potrafiła też być małą dziewczynką, która śmieje się, grając w baseball, pozwala podglądać się przy kąpieli, chodzi po ciemku na długie spacery i, co najważniejsze, lubi przebywać w towarzystwie siedmioletniego chłopca.Stanęliśmy na środku mostu i ostrożnie spojrzeliśmy w dół.Opowiedziałem jej o czyhających tam zębaczach, o tym, jakie są wielkie i jakimi świństwami się żywią, i o dwudziestokilogramowym potworze, którego złowił Ricky.Kiedy ruszyliśmy dalej, wzięła mnie za rękę i delikatnie ją ścisnęła, ale nie po to, żeby dodać mi odwagi, tylko po to, żeby pokazać, jak bardzo mnie lubi.Ścieżka prowadząca do chaty Latcherów była o wiele ciem­niejsza.Zwolniliśmy kroku, gdyż wypatrywaliśmy domu, nie schodząc z drogi.Ponieważ Latcherowie nie mieli elektrycz­ności, nie widzieliśmy żadnych świateł ani niczego oprócz aksamitnej czerni za zakrętem rzeki.Tally coś usłyszała i zastygła w bezruchu.Z oddali dobiegły nas głosy.Weszliśmy na skraj bawełnianego pola i cierpliwie czekaliśmy na księżyc.Wskazywałem ręką to tu, to tam, próbując odgadnąć, gdzie stoi ich chata.Tak, były to głosy dzieci, najpewniej stadka małych Latcherzątek.Księżyc w końcu wyszedł i mogliśmy się rozejrzeć.Od mrocznej chaty dzieliło nas sto metrów, a więc tyle, ile nasz ganek od stodoły, i była to też odległość między bazą domową i bandą zapola na Sportsman’s Park; większość odległości w moim życiu porównywałem do tego dystansu.Przed chatą stał pikap dziadka.- Chodźmy naokoło - powiedziała spokojnie Tally, jakby codziennie organizowała takie wyprawy.Zanurkowaliśmy mię­dzy krzewy i rząd po rzędzie, po cichu zatoczyliśmy wielkie półkole.Prawie wszystkie krzewy były wyższe ode mnie.Doszedł­szy do miejsca, gdzie się trochę przerzedziły, przystanęliśmy, żeby ponownie zlustrować teren.W oknie z tyłu domu, w pokoju, gdzie mieszkała Libby, paliło się słabe światło [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odbijak.htw.pl