[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Powiał lekki wiatr, zaszeleściły liście dębu.Znalazłem sobie cieniste miejsce obok materaca i położyłem się na gęstej, soczystej trawie.Hen, wysoko nade mną lekko falowały gałęzie, a ja delektowałem się moim szczęściem.Czas płynął, a tamci tyrali, smażąc się na słońcu.Przez chwilę szukałem w sobie czegoś w rodzaju wyrzutów sumienia, ale ich nie znalazłem.Wiedziałem, że jest to szczęście ulotne, dlatego postanowiłem się nim nacieszyć.Tak samo jak Trot.On spał jak dziecko, ja obserwowałem niebo.Jednakże wkrótce dopadła mnie nuda.Poszedłem do domu po piłkę i rękawicę, stanąłem przy werandzie i zacząłem grać w skuchę.Mogłem to robić godzinami.Raz udało mi się złapać siedemnaście kolejnych piłek.Przez całe popołudnie Trot nie zszedł z materaca.Spał, siadał, rozglądał się, czasami mnie obserwował.Ilekroć próbowałem nawiązać z nim rozmowę, zwijał się w kłębek i ponownie zasypiał.Przynajmniej nie umierał, to już coś.Kolejną ofiarą dolnej czterdziestki był Hank.Przykuśtykał samotnie pod wieczór, skarżąc się na upał.No i chciał sprawdzić, co z Trotem.- Zebrałem sto trzydzieści sześć kilo - oznajmił, jakby chciał mi zaimponować.- A potem dopadł mnie upał.- Miał spieczoną twarz.Nie nosił kapelusza, co wymownie świadczyło o jego inteligencji.Na polu wszyscy nosili nakrycie głowy.Popatrzył przez chwilę na Trota, a potem poszedł do ciężarówki i zaczął buszować wśród pudeł niczym wygłodniały niedźwiedź.Zapchał sobie usta starą grzanką i wyciągnął się pod drzewem.Nagle spojrzał w moją stronę i mruknął:- Przynieś mi wody, chłopcze.Byłem tak zaskoczony, że ani drgnąłem.Ludzie ze wzgórz nigdy nie wydawali nam rozkazów.Nie wiedziałem, co robić.Z drugiej strony on był dorosły, a ja nie.- Słucham? - wykrztusiłem.- Przynieś mi wody! - powtórzył podniesionym głosem.Byłem pewien, że mają tam gdzieś swój własny baniak.Niezdarnie zrobiłem krok naprzód.To go rozsierdziło.- Zimnej wody, chłopcze! Z domu.I pospiesz się! Pracowałem cały dzień, a ty nie.Wbiegłem do kuchni.Babcia trzymała w lodówce czteroipółlitrowy słój wody.Trzęsącymi się rękami nalałem pełny kubek.Wiedziałem, że gdybym doniósł o tym któremuś z dorosłych, byłyby kłopoty, bo tata poszedłby do Spruilla i zmył mu głowę.Podałem kubek Hankowi.Szybko wypił, cmoknął ustami i rozkazał:- Jeszcze jeden.Trot obserwował nas z materaca.Pobiegłem do domu i ponownie napełniłem kubek.Hank wypił i splunął mi pod nogi.- Dobry z ciebie chłopak - powiedział, rzucając kubek.- Dziękuję - odrzekłem, chwytając naczynie w locie.- A teraz zostaw nas samych - mruknął Hank i zaległ na trawie.Wróciłem do domu, żeby zaczekać na mamę.Pracę można było przerwać już o piątej.Właśnie wtedy Dziadzio zwoził bawełnę do domu.Można też było zostać na polu aż do zmroku, jak robili to Meksykanie.Cechowała ich niesamowita wytrzymałość.Zbierali i zbierali, a kiedy nie widzieli już, co zbierają, zarzucali ciężkie wory na plecy i dźwigali je aż do stodoły, gdzie rozpalali małe ognisko, zjadali kilka tortilli i twardo zasypiali.Spruillowie zgromadzili się wokół Trota, któremu na tę chwilę udało się przybrać jeszcze bardziej zbolały wyraz twarzy.Ustaliwszy, że chłopak żyje i jest w miarę przytomny, spiesznie zajęli się kolacją.Pani Spruill rozpaliła ognisko.Wtedy do Trota podeszła babcia.Była wyraźnie zatroskana i Spruillów bardzo to chyba ujęło.Ale ja wiedziałem swoje: babcia chciała po prostu przetestować jedną ze swoich wstrętnych mikstur.Ponieważ w najbliższej okolicy nie było mniejszej i bardziej bezbronnej ofiary, zwykle eksperymentowała na mnie.Z doświadczenia wiedziałem, że potrafi sprokurować lekarstwo tak skuteczne, że Trot zerwałby się z materaca i zaczął biegać po podwórzu jak poparzony pies.Trot też musiał nabrać jakichś podejrzeń, bo zaczął jej się uważnie przyglądać.Był coraz przytomniejszy i babcia uznała, że lekarstwo mu niepotrzebne, przynajmniej nie w tej chwili.Jednakże wzięła go na obserwację i obiecała, że nazajutrz do niego zajrzy.Moim najgorszym popołudniowym obowiązkiem było chodzenie do ogrodu.Zmuszać mnie, drobnego siedmiolatka, do wstawania przed świtem, do całodziennej harówki przy bawełnie i do pracy w ogródku przed kolacją: uważałem, że to okrutne.Ale też zdawałem sobie sprawę, że nasz piękny ogródek to wielkie szczęście.Kiedyś, zanim się urodziłem, mama i babcia zaanektowały część przydomowej działki, twierdząc, że mają do niej prawo.Nie wiem, jak mama przejęła całość, ale nie ulegało wątpliwości, że od jakiegoś czasu jest jedyną właścicielką ogrodu.Leżał po wschodniej stronie domu, z dala od kuchennych drzwi, stodoły i kurnika.Z dala od półciężarówki dziadka i od małego podjazdu, gdzie parkowały samochody rzadko odwiedzających nas gości [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.Powiał lekki wiatr, zaszeleściły liście dębu.Znalazłem sobie cieniste miejsce obok materaca i położyłem się na gęstej, soczystej trawie.Hen, wysoko nade mną lekko falowały gałęzie, a ja delektowałem się moim szczęściem.Czas płynął, a tamci tyrali, smażąc się na słońcu.Przez chwilę szukałem w sobie czegoś w rodzaju wyrzutów sumienia, ale ich nie znalazłem.Wiedziałem, że jest to szczęście ulotne, dlatego postanowiłem się nim nacieszyć.Tak samo jak Trot.On spał jak dziecko, ja obserwowałem niebo.Jednakże wkrótce dopadła mnie nuda.Poszedłem do domu po piłkę i rękawicę, stanąłem przy werandzie i zacząłem grać w skuchę.Mogłem to robić godzinami.Raz udało mi się złapać siedemnaście kolejnych piłek.Przez całe popołudnie Trot nie zszedł z materaca.Spał, siadał, rozglądał się, czasami mnie obserwował.Ilekroć próbowałem nawiązać z nim rozmowę, zwijał się w kłębek i ponownie zasypiał.Przynajmniej nie umierał, to już coś.Kolejną ofiarą dolnej czterdziestki był Hank.Przykuśtykał samotnie pod wieczór, skarżąc się na upał.No i chciał sprawdzić, co z Trotem.- Zebrałem sto trzydzieści sześć kilo - oznajmił, jakby chciał mi zaimponować.- A potem dopadł mnie upał.- Miał spieczoną twarz.Nie nosił kapelusza, co wymownie świadczyło o jego inteligencji.Na polu wszyscy nosili nakrycie głowy.Popatrzył przez chwilę na Trota, a potem poszedł do ciężarówki i zaczął buszować wśród pudeł niczym wygłodniały niedźwiedź.Zapchał sobie usta starą grzanką i wyciągnął się pod drzewem.Nagle spojrzał w moją stronę i mruknął:- Przynieś mi wody, chłopcze.Byłem tak zaskoczony, że ani drgnąłem.Ludzie ze wzgórz nigdy nie wydawali nam rozkazów.Nie wiedziałem, co robić.Z drugiej strony on był dorosły, a ja nie.- Słucham? - wykrztusiłem.- Przynieś mi wody! - powtórzył podniesionym głosem.Byłem pewien, że mają tam gdzieś swój własny baniak.Niezdarnie zrobiłem krok naprzód.To go rozsierdziło.- Zimnej wody, chłopcze! Z domu.I pospiesz się! Pracowałem cały dzień, a ty nie.Wbiegłem do kuchni.Babcia trzymała w lodówce czteroipółlitrowy słój wody.Trzęsącymi się rękami nalałem pełny kubek.Wiedziałem, że gdybym doniósł o tym któremuś z dorosłych, byłyby kłopoty, bo tata poszedłby do Spruilla i zmył mu głowę.Podałem kubek Hankowi.Szybko wypił, cmoknął ustami i rozkazał:- Jeszcze jeden.Trot obserwował nas z materaca.Pobiegłem do domu i ponownie napełniłem kubek.Hank wypił i splunął mi pod nogi.- Dobry z ciebie chłopak - powiedział, rzucając kubek.- Dziękuję - odrzekłem, chwytając naczynie w locie.- A teraz zostaw nas samych - mruknął Hank i zaległ na trawie.Wróciłem do domu, żeby zaczekać na mamę.Pracę można było przerwać już o piątej.Właśnie wtedy Dziadzio zwoził bawełnę do domu.Można też było zostać na polu aż do zmroku, jak robili to Meksykanie.Cechowała ich niesamowita wytrzymałość.Zbierali i zbierali, a kiedy nie widzieli już, co zbierają, zarzucali ciężkie wory na plecy i dźwigali je aż do stodoły, gdzie rozpalali małe ognisko, zjadali kilka tortilli i twardo zasypiali.Spruillowie zgromadzili się wokół Trota, któremu na tę chwilę udało się przybrać jeszcze bardziej zbolały wyraz twarzy.Ustaliwszy, że chłopak żyje i jest w miarę przytomny, spiesznie zajęli się kolacją.Pani Spruill rozpaliła ognisko.Wtedy do Trota podeszła babcia.Była wyraźnie zatroskana i Spruillów bardzo to chyba ujęło.Ale ja wiedziałem swoje: babcia chciała po prostu przetestować jedną ze swoich wstrętnych mikstur.Ponieważ w najbliższej okolicy nie było mniejszej i bardziej bezbronnej ofiary, zwykle eksperymentowała na mnie.Z doświadczenia wiedziałem, że potrafi sprokurować lekarstwo tak skuteczne, że Trot zerwałby się z materaca i zaczął biegać po podwórzu jak poparzony pies.Trot też musiał nabrać jakichś podejrzeń, bo zaczął jej się uważnie przyglądać.Był coraz przytomniejszy i babcia uznała, że lekarstwo mu niepotrzebne, przynajmniej nie w tej chwili.Jednakże wzięła go na obserwację i obiecała, że nazajutrz do niego zajrzy.Moim najgorszym popołudniowym obowiązkiem było chodzenie do ogrodu.Zmuszać mnie, drobnego siedmiolatka, do wstawania przed świtem, do całodziennej harówki przy bawełnie i do pracy w ogródku przed kolacją: uważałem, że to okrutne.Ale też zdawałem sobie sprawę, że nasz piękny ogródek to wielkie szczęście.Kiedyś, zanim się urodziłem, mama i babcia zaanektowały część przydomowej działki, twierdząc, że mają do niej prawo.Nie wiem, jak mama przejęła całość, ale nie ulegało wątpliwości, że od jakiegoś czasu jest jedyną właścicielką ogrodu.Leżał po wschodniej stronie domu, z dala od kuchennych drzwi, stodoły i kurnika.Z dala od półciężarówki dziadka i od małego podjazdu, gdzie parkowały samochody rzadko odwiedzających nas gości [ Pobierz całość w formacie PDF ]