[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wzdłuż południka, wyznaczonego przez Flamsteeda, Herodotusa, Rumkera przez Sinus Roris biegło najszersze pasmo ziemi niczyjej i tam właśnie miałem wylądować pierwszym zdalnikiem, po usadowieniu pojazdu na stacjonarnej orbicie.Miejsca tego lądowania nie wyznaczyli mi dokładnie.Miałem sam o nim zadecydować po wstępnym rozpoznaniu całego południka ziemi niczyjej, a więc prawie na pewno bezpiecznej.O żadnym rozpoznaniu, które dostarczyłoby mi jakichkolwiek taktycznych wskazówek, nie było jednak mowy.Żeby osiąść na stacjonarnej orbicie, musiałem wzbić się wysoko i po trochu manewrowałem, aż ogromna, cała w słońcu tarcza Księżyca poczęła przesuwać się pode mną coraz wolniej i wolniej.Gdy znieruchomiała na dobre, miałem dokładnie pod sobą Flamsteeda, krater bardzo stary, płaski i płytki, niemal po brzegi zasypany tufem.Wisiałem tak długo, chyba z pół godziny, rozważając, co począć, wciąż wpatrzony w księżycowe rumowiska.Żaden zdalnik nie potrzebował do lądowania rakiety.Miał po prostu w nogach tulejki hamowniczych dysz, sterowane żyroskopowo i mogłem zjechać nim w dół z pożądaną szybkością, regulując tylko siłę odrzutu.Te dysze były przytwierdzone do nóg tak, aby można je było jednym ruchem odrzucić po miękkim wylądowaniu, razem z pustym zbiornikiem paliwa.Odtąd zdalnik pod moją kontrolą zdany był na księżycowy los, boż wrócić już nie mógł.Nie był to ani robot, ani android, bo nie miał w ogóle własnego pomyślunku, był niejako moim narzędziem, przedłużeniem, niezdolnym do najmniejszej inicjatywy, a jednak nieprzyjemnie przychodziło pomyśleć, że bez względu na wynik rekonesansu jest skazany na zagładę, skoro muszę go porzucić w tym trupim pustkowiu.Przyszło mi nawet do głowy, że numer szósty tylko symulował awarię, po to żeby wyjść cało z opresji, skoro on jeden miał wrócić razem ze mną na Ziemię.Refleksja bez sensu, wiedziałem bowiem, że jest to jak każdy inny LEM, tylko człekokształtna skorupa, ale świadczyła o moim stanie psychicznym.Nie było jednak na co dłużej czekać.Raz jeszcze przyjrzałem się uważnie szaremu płaskowyżowi, wybranemu za lądowisko, oceniając z grubsza odległość od sterczących nad gruz północnych skał Flamsteeda, po czym przestawiłem stery na automatykę i wcisnąłem klawisz numer jeden.Przeskok wszystkich mych doznań, choć spodziewany i tyle już razy doświadczony, był gwałtowny.Nie siedziałem już w głębokim fotelu przed mrugającymi miarowo światełkami pokładowych komputerów, u lunety, lecz spoczywałem na wznak w koi ciasnej jak trumna, otwartej tylko z jednej strony.Wysunąłem się z niej powoli i w tym pochyleniu zobaczyłem szary, matowy pancerz tułowia, stalowe uda i podudzia z przytroczonymi do nich olstrami hamownic.Powoli wyprostowałem się, czując, jak magnetyczne podeszwy przywierają do metalu podłogi.Dokoła, w podobnych do piętrowych łóżek kojach, takich samych jak ta, w której przed chwilą leżałem, spoczywały nieruchomo korpusy innych zdalników.Słyszałem zarazem własny oddech, ale nie wyczuwałem ruchów klatki piersiowej.Nie bez trudu odrywając na przemian to lewą, to prawą nogę od stalowego dna ładowni, podszedłem do poręczy okalającej wyłaź, ustawiłem się na klapie i objąwszy się ramionami, aby nie zawadzić o obrzeże, kiedy pchnięty z góry łapą wyrzutnika runę w dół, czekałem na odliczanie.Jakoż po kilku sekundach rozległ się bezduszny głos urządzenia, które uprzednio nastawiłem przy sterach.“20 do zera.19 do zera." liczyłem razem z owym głosem, teraz już zupełnie spokojny, bo nie było odwrotu.Napiąłem jednak odruchowo mięśnie, słysząc “ZERO" i jednocześnie coś miękko, ale z ogromną siłą, pchnęło mnie tak, że przez studnię otwartą w dnie ładowni poleciałem jak kamień i podniósłszy głowę zdążyłem jeszcze przez chwilę widzieć ciemny kształt statku na ciemniejszym tle nieba z nielicznymi punkcikami słabo tlejących gwiazd.Nim statek zlał się w jedno z czarnym nieboskłonem, poczułem silne pchnięcie u nóg i owiał mnie równocześnie blady płomień.Rakietki hamownic odpaliły i spadałem teraz wolniej, chociaż wciąż jeszcze na tyle szybko, że powierzchnia Księżyca powiększała się, jakby usiłowała mnie przyciągnąć i pochłonąć.Płomienie były gorące i czułem to, chociaż tylko jako nierównomierne falowanie ciepła przez gruby pancerz.Wciąż obejmowałem się wpół ramionami i zgiąwszy szyję w karku, ile się dało, patrzałem na szarozielonkawe teraz gruzowiska i piaszczyste łachy rosnącego w oczach Flamsteeda.Kiedy nie więcej niż jakichś sto metrów dzieliło mnie od powierzchni zasypanego krateru, sięgnąłem do pasa, po manewrową rękojeść, aby starannie wydozować odrzut przy coraz wolniejszym opadaniu.Poszybowałem w bok, chcąc ominąć wielki chropowaty głaz i opaść równo obiema nogami na piach, ale coś zajaśniało od góry.Dostrzegłszy to, choć na samym skraju pola widzenia, podniosłem głowę i zbaraniałem.Bielejąc na tle czarnego nieba w ciężkim skafandrze, nie więcej niż dziesięć metrów nade mną, opadał pionowo człowiek, od stóp wyżej pasa owiewany bladym płomieniem hamownic, z ręką na ich rękojeści u pasa, coraz wolniej, wyprostowany, wielki, aż zrównał się ze mną i stanął na gruncie w tej samej chwili, kiedy poczułem go pod nogami.Staliśmy o jakieś pięć czy sześć kroków od siebie, nieruchomi jak dwa posągi, całkiem jakby on również osłupiał, że nie jest sam.Był dokładnie mego wzrostu.Hamownice u kolan już wygasłe, okrążały jego ogromne księżycowe buty ostatnimi porcjami siwego dymu.Zastygły, zdawał się patrzeć mi prosto w oczy, choć nie widziałem jego twarzy za przeciwsłonecznym szkliwem białego hełmu.W głowie miałem kompletny zamęt.Najpierw pomyślałem, że to zdalnik numer dwa, który został wyrzucony z ładowni w ślad za mną przez jakąś awarię aparatury, lecz nim ta myśl trochę mnie otrzeźwiła, ujrzałem na piersiowej pokrywie jego skafandra wielką czarną jedynkę.Ale ten numer widniał na moim skafandrze i innej jedynki na pewno nie było w ładowni.Mogłem na to przysiąc.Całkiem bezwiednie ruszyłem więc z miejsca, żeby z bliska zajrzeć mu przez szkła hełmu w twarz, a on uczynił jednocześnie krok w moją stronę i kiedy nie dzieliły nas już ani dwa kroki, zdrętwiałem.Gdyby nie przywierająca do czaszki otulina, włosy wstałyby mi chyba na głowie, bo zajrzałem przez szybę w głąb hełmu.Nie było tam nikogo.Jakby dwa małe, czarne, wcelowane we mnie pręty ciemniały wewnątrz hełmu, nic więcej.Cofnąłem się odruchowo, tak gwałtownie, żem omal nie upadł na plecy, tracąc równowagę, bo zapomniałem o niezbędnej powolności ruchów przy słabym ciążeniu, a on też się tak cofnął i wtedy coś mnie oświeciło [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.Wzdłuż południka, wyznaczonego przez Flamsteeda, Herodotusa, Rumkera przez Sinus Roris biegło najszersze pasmo ziemi niczyjej i tam właśnie miałem wylądować pierwszym zdalnikiem, po usadowieniu pojazdu na stacjonarnej orbicie.Miejsca tego lądowania nie wyznaczyli mi dokładnie.Miałem sam o nim zadecydować po wstępnym rozpoznaniu całego południka ziemi niczyjej, a więc prawie na pewno bezpiecznej.O żadnym rozpoznaniu, które dostarczyłoby mi jakichkolwiek taktycznych wskazówek, nie było jednak mowy.Żeby osiąść na stacjonarnej orbicie, musiałem wzbić się wysoko i po trochu manewrowałem, aż ogromna, cała w słońcu tarcza Księżyca poczęła przesuwać się pode mną coraz wolniej i wolniej.Gdy znieruchomiała na dobre, miałem dokładnie pod sobą Flamsteeda, krater bardzo stary, płaski i płytki, niemal po brzegi zasypany tufem.Wisiałem tak długo, chyba z pół godziny, rozważając, co począć, wciąż wpatrzony w księżycowe rumowiska.Żaden zdalnik nie potrzebował do lądowania rakiety.Miał po prostu w nogach tulejki hamowniczych dysz, sterowane żyroskopowo i mogłem zjechać nim w dół z pożądaną szybkością, regulując tylko siłę odrzutu.Te dysze były przytwierdzone do nóg tak, aby można je było jednym ruchem odrzucić po miękkim wylądowaniu, razem z pustym zbiornikiem paliwa.Odtąd zdalnik pod moją kontrolą zdany był na księżycowy los, boż wrócić już nie mógł.Nie był to ani robot, ani android, bo nie miał w ogóle własnego pomyślunku, był niejako moim narzędziem, przedłużeniem, niezdolnym do najmniejszej inicjatywy, a jednak nieprzyjemnie przychodziło pomyśleć, że bez względu na wynik rekonesansu jest skazany na zagładę, skoro muszę go porzucić w tym trupim pustkowiu.Przyszło mi nawet do głowy, że numer szósty tylko symulował awarię, po to żeby wyjść cało z opresji, skoro on jeden miał wrócić razem ze mną na Ziemię.Refleksja bez sensu, wiedziałem bowiem, że jest to jak każdy inny LEM, tylko człekokształtna skorupa, ale świadczyła o moim stanie psychicznym.Nie było jednak na co dłużej czekać.Raz jeszcze przyjrzałem się uważnie szaremu płaskowyżowi, wybranemu za lądowisko, oceniając z grubsza odległość od sterczących nad gruz północnych skał Flamsteeda, po czym przestawiłem stery na automatykę i wcisnąłem klawisz numer jeden.Przeskok wszystkich mych doznań, choć spodziewany i tyle już razy doświadczony, był gwałtowny.Nie siedziałem już w głębokim fotelu przed mrugającymi miarowo światełkami pokładowych komputerów, u lunety, lecz spoczywałem na wznak w koi ciasnej jak trumna, otwartej tylko z jednej strony.Wysunąłem się z niej powoli i w tym pochyleniu zobaczyłem szary, matowy pancerz tułowia, stalowe uda i podudzia z przytroczonymi do nich olstrami hamownic.Powoli wyprostowałem się, czując, jak magnetyczne podeszwy przywierają do metalu podłogi.Dokoła, w podobnych do piętrowych łóżek kojach, takich samych jak ta, w której przed chwilą leżałem, spoczywały nieruchomo korpusy innych zdalników.Słyszałem zarazem własny oddech, ale nie wyczuwałem ruchów klatki piersiowej.Nie bez trudu odrywając na przemian to lewą, to prawą nogę od stalowego dna ładowni, podszedłem do poręczy okalającej wyłaź, ustawiłem się na klapie i objąwszy się ramionami, aby nie zawadzić o obrzeże, kiedy pchnięty z góry łapą wyrzutnika runę w dół, czekałem na odliczanie.Jakoż po kilku sekundach rozległ się bezduszny głos urządzenia, które uprzednio nastawiłem przy sterach.“20 do zera.19 do zera." liczyłem razem z owym głosem, teraz już zupełnie spokojny, bo nie było odwrotu.Napiąłem jednak odruchowo mięśnie, słysząc “ZERO" i jednocześnie coś miękko, ale z ogromną siłą, pchnęło mnie tak, że przez studnię otwartą w dnie ładowni poleciałem jak kamień i podniósłszy głowę zdążyłem jeszcze przez chwilę widzieć ciemny kształt statku na ciemniejszym tle nieba z nielicznymi punkcikami słabo tlejących gwiazd.Nim statek zlał się w jedno z czarnym nieboskłonem, poczułem silne pchnięcie u nóg i owiał mnie równocześnie blady płomień.Rakietki hamownic odpaliły i spadałem teraz wolniej, chociaż wciąż jeszcze na tyle szybko, że powierzchnia Księżyca powiększała się, jakby usiłowała mnie przyciągnąć i pochłonąć.Płomienie były gorące i czułem to, chociaż tylko jako nierównomierne falowanie ciepła przez gruby pancerz.Wciąż obejmowałem się wpół ramionami i zgiąwszy szyję w karku, ile się dało, patrzałem na szarozielonkawe teraz gruzowiska i piaszczyste łachy rosnącego w oczach Flamsteeda.Kiedy nie więcej niż jakichś sto metrów dzieliło mnie od powierzchni zasypanego krateru, sięgnąłem do pasa, po manewrową rękojeść, aby starannie wydozować odrzut przy coraz wolniejszym opadaniu.Poszybowałem w bok, chcąc ominąć wielki chropowaty głaz i opaść równo obiema nogami na piach, ale coś zajaśniało od góry.Dostrzegłszy to, choć na samym skraju pola widzenia, podniosłem głowę i zbaraniałem.Bielejąc na tle czarnego nieba w ciężkim skafandrze, nie więcej niż dziesięć metrów nade mną, opadał pionowo człowiek, od stóp wyżej pasa owiewany bladym płomieniem hamownic, z ręką na ich rękojeści u pasa, coraz wolniej, wyprostowany, wielki, aż zrównał się ze mną i stanął na gruncie w tej samej chwili, kiedy poczułem go pod nogami.Staliśmy o jakieś pięć czy sześć kroków od siebie, nieruchomi jak dwa posągi, całkiem jakby on również osłupiał, że nie jest sam.Był dokładnie mego wzrostu.Hamownice u kolan już wygasłe, okrążały jego ogromne księżycowe buty ostatnimi porcjami siwego dymu.Zastygły, zdawał się patrzeć mi prosto w oczy, choć nie widziałem jego twarzy za przeciwsłonecznym szkliwem białego hełmu.W głowie miałem kompletny zamęt.Najpierw pomyślałem, że to zdalnik numer dwa, który został wyrzucony z ładowni w ślad za mną przez jakąś awarię aparatury, lecz nim ta myśl trochę mnie otrzeźwiła, ujrzałem na piersiowej pokrywie jego skafandra wielką czarną jedynkę.Ale ten numer widniał na moim skafandrze i innej jedynki na pewno nie było w ładowni.Mogłem na to przysiąc.Całkiem bezwiednie ruszyłem więc z miejsca, żeby z bliska zajrzeć mu przez szkła hełmu w twarz, a on uczynił jednocześnie krok w moją stronę i kiedy nie dzieliły nas już ani dwa kroki, zdrętwiałem.Gdyby nie przywierająca do czaszki otulina, włosy wstałyby mi chyba na głowie, bo zajrzałem przez szybę w głąb hełmu.Nie było tam nikogo.Jakby dwa małe, czarne, wcelowane we mnie pręty ciemniały wewnątrz hełmu, nic więcej.Cofnąłem się odruchowo, tak gwałtownie, żem omal nie upadł na plecy, tracąc równowagę, bo zapomniałem o niezbędnej powolności ruchów przy słabym ciążeniu, a on też się tak cofnął i wtedy coś mnie oświeciło [ Pobierz całość w formacie PDF ]