[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie powinienem był tego robić, a właśnie na kilka dni przed peyotlowym świętem upiłem się i zażyłem przeklęte “coco”.“Masz za swoje — teraz skacz!” Z początku niby nic.Ale co się działo potem! Nie wszystko będę mógł opisać — nie tylko ze względu na siebie samego, ale i na czytelników.A chcę, aby ta książka mogła być czytana przez wszystkich.Nie wiem tylko, czy zdołam “przelać” w czytającego te słowa całe piękno i całą okropność tego, co widziałem.Co innego jest fikcja w powieści, a co innego rzeczywistość.Z fikcją nie robi się ceremonii — można “walić na całego” i zawsze jest za mało.Przynajmniej moim zdaniem — bo są ludzie, którzy skarzą się na intensywność stylu w Literaturze: wolą kaszkę na mleku niż abisyńskie suki prażone żywcem na bringhauserach i podlewane sokiem ya — yoo.Ale mnie się zdaje, że każdy powinien pisać jak najintensywniej, na ile go tylko stać, i to tak samo w subtelnościach, jak i w brutalnościach.Nie twierdzę bynajmniej, że “zły język” (bad language w znaczeniu angielskim: ordynarny, świński i brutalny) jest warunkiem dobrej literatury.Jedni muszą tak pisać, inni mogą tego sposobu nie używać.Chodzi o natężenie tak w anielstwie, jak i w diabelstwie — a tego brak jest naszej literaturze.Ach, dosyć dygresji — tego też nie lubią niektórzy, a dla mnie dygresje to czasem cały smak powieści — chodzi oczywiście o ich intelektualny poziom.A więc Belzebub.Nigdy nie zapomnę tego piekielnego wrażenia, gdy będąc zupełnie zdrowym na umyśle (z chwilą kiedy nie patrzyłem na rzeczywisty świat, nie było we mnie prawie śladu niesamowitości, tej “etrangete de la realite”, o której pisze Rouhier) i gdy zdawałem sobie dokładnie sprawę z tego, że mam silnie zamknięte oczy, zobaczyłem o jaki metr ode mnie małą rzeźbę ze szczerego złota (aż czułem jej ciężar) tak wycyzelowaną, wyrobioną, wy — passez moi l’expression grotesque — pichconą (wyrażenie pewnych malarzy na “wylizanie”), że zdawała się być dziełem jakiegoś naprawdę belzebubicznego zminiaturzałego Donatella nie z tego świata albo jakiegoś zeuropeizowanego Chińczyka, który całe życie swoje strawił na wykucie tej jednej jedynej rzeczy.Cud stał się.“Widzę to, widzę to” — powtarzałem sobie w myśli.Ile czasu trwała ta chwila szczęścia (bo jednak te pierwsze “razy” to są zawsze najlepsze, to nie ma co gadać: potem są rzeczy większe, potężniejsze, wszystko jest rozwinięte, wykończone, ale to już nie to — ten smak nie da się już nigdy zreprodukować) — nie wiem.Ale potem przekonałem się, jak złudna jest ocena trwania podczas peyotlowych wizji.Nazwałem to w “języku peyotlowym” — “spuchnięciem czasu”.Bo trzeba jeszcze zauważyć, że peyotl, może wskutek chęci ujęcia w słowa tego, co się ująć nie da, stwarza neologizmy pojęciowe sobie tylko właściwe i zdania nagina w ich składni do swoich straszliwych wymiarów niesamowitości (świetny wyraz i będę go właśnie w tym znaczeniu używał, choćby stu profesorów powiesiło się na własnych kiszkach — język jest rzeczą żywą, gdyby zawsze uważano go za mumię i myślano, że nic w nim zmienić nie wolno, to ładnie wyglądałaby literatura, poezja, a nawet to kochane i przeklęte życie).A może ta chęć tworzenia nowych kombinacji znaczeniowych to jest owo słynne “schizofreniczne przesunięcie” — Schizophrenische Verschiebung, o którym pisze Beringer a propos meskaliny Mercka.(Merck to jednak piekielne jest nazwisko dla tych, którzy zadawali się z białymi jadami.A propos — ekstrakt peyotlowy jest czarno — brunatno — zielony jak asfalt zmięszany z gęsimi ekskrementami i ma smak wstrętny: gorzki, ostry i przy tym rzygliwy.) Podobno nawet pyknicy doznają lekkiego schwiania w kierunku schizofrenicznej psychostruktury — a cóż dopiero mówić o prawdziwych “schyziach” pod wpływem peyotlu.Ale o tym później w związku z meskaliną.I nagle (“o cudzie wyższego rzędu!”, jak by wykrzyknął poeta) — Belzebub ożył, nie przestając być martwym złotym Belzebubem, uśmiechał się, strzygł oczami i nawet kręcił głową.Mimo to dobrze wiedziałem, że to, co widzę przed sobą, jest tylko kawałem szczerego złota.Są w wizjach peyotlowych trzy gatunki przedmiotów: martwe, martwe ożywione i stworzenia żywe.Te dzielą się na realne i fantastyczne — realne mogą być: 1.znane, proste i 2.skombinowane ze znanych elementów, w połączeniach nie odpowiadających żadnej rzeczywistości [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.Nie powinienem był tego robić, a właśnie na kilka dni przed peyotlowym świętem upiłem się i zażyłem przeklęte “coco”.“Masz za swoje — teraz skacz!” Z początku niby nic.Ale co się działo potem! Nie wszystko będę mógł opisać — nie tylko ze względu na siebie samego, ale i na czytelników.A chcę, aby ta książka mogła być czytana przez wszystkich.Nie wiem tylko, czy zdołam “przelać” w czytającego te słowa całe piękno i całą okropność tego, co widziałem.Co innego jest fikcja w powieści, a co innego rzeczywistość.Z fikcją nie robi się ceremonii — można “walić na całego” i zawsze jest za mało.Przynajmniej moim zdaniem — bo są ludzie, którzy skarzą się na intensywność stylu w Literaturze: wolą kaszkę na mleku niż abisyńskie suki prażone żywcem na bringhauserach i podlewane sokiem ya — yoo.Ale mnie się zdaje, że każdy powinien pisać jak najintensywniej, na ile go tylko stać, i to tak samo w subtelnościach, jak i w brutalnościach.Nie twierdzę bynajmniej, że “zły język” (bad language w znaczeniu angielskim: ordynarny, świński i brutalny) jest warunkiem dobrej literatury.Jedni muszą tak pisać, inni mogą tego sposobu nie używać.Chodzi o natężenie tak w anielstwie, jak i w diabelstwie — a tego brak jest naszej literaturze.Ach, dosyć dygresji — tego też nie lubią niektórzy, a dla mnie dygresje to czasem cały smak powieści — chodzi oczywiście o ich intelektualny poziom.A więc Belzebub.Nigdy nie zapomnę tego piekielnego wrażenia, gdy będąc zupełnie zdrowym na umyśle (z chwilą kiedy nie patrzyłem na rzeczywisty świat, nie było we mnie prawie śladu niesamowitości, tej “etrangete de la realite”, o której pisze Rouhier) i gdy zdawałem sobie dokładnie sprawę z tego, że mam silnie zamknięte oczy, zobaczyłem o jaki metr ode mnie małą rzeźbę ze szczerego złota (aż czułem jej ciężar) tak wycyzelowaną, wyrobioną, wy — passez moi l’expression grotesque — pichconą (wyrażenie pewnych malarzy na “wylizanie”), że zdawała się być dziełem jakiegoś naprawdę belzebubicznego zminiaturzałego Donatella nie z tego świata albo jakiegoś zeuropeizowanego Chińczyka, który całe życie swoje strawił na wykucie tej jednej jedynej rzeczy.Cud stał się.“Widzę to, widzę to” — powtarzałem sobie w myśli.Ile czasu trwała ta chwila szczęścia (bo jednak te pierwsze “razy” to są zawsze najlepsze, to nie ma co gadać: potem są rzeczy większe, potężniejsze, wszystko jest rozwinięte, wykończone, ale to już nie to — ten smak nie da się już nigdy zreprodukować) — nie wiem.Ale potem przekonałem się, jak złudna jest ocena trwania podczas peyotlowych wizji.Nazwałem to w “języku peyotlowym” — “spuchnięciem czasu”.Bo trzeba jeszcze zauważyć, że peyotl, może wskutek chęci ujęcia w słowa tego, co się ująć nie da, stwarza neologizmy pojęciowe sobie tylko właściwe i zdania nagina w ich składni do swoich straszliwych wymiarów niesamowitości (świetny wyraz i będę go właśnie w tym znaczeniu używał, choćby stu profesorów powiesiło się na własnych kiszkach — język jest rzeczą żywą, gdyby zawsze uważano go za mumię i myślano, że nic w nim zmienić nie wolno, to ładnie wyglądałaby literatura, poezja, a nawet to kochane i przeklęte życie).A może ta chęć tworzenia nowych kombinacji znaczeniowych to jest owo słynne “schizofreniczne przesunięcie” — Schizophrenische Verschiebung, o którym pisze Beringer a propos meskaliny Mercka.(Merck to jednak piekielne jest nazwisko dla tych, którzy zadawali się z białymi jadami.A propos — ekstrakt peyotlowy jest czarno — brunatno — zielony jak asfalt zmięszany z gęsimi ekskrementami i ma smak wstrętny: gorzki, ostry i przy tym rzygliwy.) Podobno nawet pyknicy doznają lekkiego schwiania w kierunku schizofrenicznej psychostruktury — a cóż dopiero mówić o prawdziwych “schyziach” pod wpływem peyotlu.Ale o tym później w związku z meskaliną.I nagle (“o cudzie wyższego rzędu!”, jak by wykrzyknął poeta) — Belzebub ożył, nie przestając być martwym złotym Belzebubem, uśmiechał się, strzygł oczami i nawet kręcił głową.Mimo to dobrze wiedziałem, że to, co widzę przed sobą, jest tylko kawałem szczerego złota.Są w wizjach peyotlowych trzy gatunki przedmiotów: martwe, martwe ożywione i stworzenia żywe.Te dzielą się na realne i fantastyczne — realne mogą być: 1.znane, proste i 2.skombinowane ze znanych elementów, w połączeniach nie odpowiadających żadnej rzeczywistości [ Pobierz całość w formacie PDF ]