[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Przecież wiesz, że nie mówiłem serio.Trochę jakby złagodniała.Schyliła się i złożyła obok mnie tę swoją nieporęczną obfitość, a moja ręka sięgnęła po biały miąższ jej ramienia.Bliskość zapierająca dech.Nigdy, nigdy przedtem.Była spięta, podminowana (jak ja); ale skóra jest miękka.Dotknij.Daje.Poddaje się.- Świetnie - rzekł Tod.- No to zjeżdżaj stąd w cholerę.Propozycja ta, jak z ulgą stwierdziłem, odrobinę ją uspokoiła.Ale w głosie Irene wciąż był lęk, kiedy powiedziała:- Słowo.- Słowo?- Nigdy - odparła.- Nie?- I tak bym nie doniosła.- Bzdura - powiedział Tod.- Kto by ci zresztą uwierzył.Za mało wiesz.- Czasem wydaje mi się, że tylko dlatego dalej ciągniesz ten układ.Boisz się, że się wygadam.Zapadła cisza.Irene przysunęła się jeszcze bliżej, a rozmowa przybrała inny obrót.- Życie - zaczął Tod.- Co? - Irene na to.- Jezu, komu w ogóle zależy.Jedno wielkie gówno i tyle.- A bo co? Nie dorastam, tak?- Nie waż się o tym mówić.- Dla swojej żony i dziecka też byłeś taki miły?- To nas przecież nie dotyczy, prawda, Irene?- Tylko wobec przyjaciół.I rodziny.Tych, których kocha.- Człowiek nie ma obowiązku być zdrowy.- W dodatku zabójczy - rzekła Irene.- Musisz? Obrzydliwy nałóg.Tod rozkasłał się i zaczął machać grubą prawą ręką.Po chwili Irene zgasiła papierosa zapałką i wsunęła go z powrotem do paczki.Znaczącym ruchem obróciła się w naszą stronę.Nastąpiło dziesięć minut czegoś, co można by pewnie określić mianem preludium.Przytulanie, stękanie, westchnienia - te rzeczy.Potem Tod przewrócił się na bok i zawisł nad nią.A gdy rozchyliła uda, zalała mnie fala myśli i uczuć, jakich nigdy przedtem nie miewałem.Posmak mocy.- Kochanie - powiedziała, całując mnie w policzek.- Nic nie szkodzi.- Przepraszam - rzekł Tod.- Strasznie cię przepraszam.Czyli w końcu się pogodzili.Później szło już dużo łatwiej.Tak, atmosfera była po prostu nadzwyczajna, kiedy się ubieraliśmy i schodzili na dół, żeby coś zjeść.Siedzieliśmy obok siebie we wnęce, spokojnie odwijając metr za metrem jasnego makaronu.A potem znowu coś po raz pierwszy: do kina, jakby nigdy nic.I to pod rękę.Czułem, że przemierzam nieznaną krainę, na paluszkach, z kobietą, której wolno mi dotykać - wolno mi z nią robić, co zechcę, a przynajmniej co zdołam.Gdzie są granice? Kiedy tak szliśmy, zawyła syrena: pełen aprobaty gwizd podrywacza z przeskakującej płyty gramofonowej.W kinie też nieźle się udało.Z początku przeżyłem chwilę niepokoju, bo Irene znów się rozpłakała, nim zdążyliśmy choćby usiąść.A film rzeczywiście mógł przygnębić.Cały o miłości.Kochankowie z ekranu, promieniejący cichym pięknem i humorem, byli jakby stworzeni dla siebie, lecz po rozmaitych nieporozumieniach i przygodach jednak się rozeszli.Ale wtedy Irene już od pewnego czasu wydawała z siebie monotonny, syty gulgot, chyba że akurat śmiała się do rozpuku.Wszyscy się śmiali.Tylko nie Tod.Nie Tod.Mnie co prawda też nie było do śmiechu.W końcu wylądowaliśmy w barze niedaleko kina.Irene piła koktajle: koniak z likierem miętowym.Tod parę kufli piwa.A chociaż do domu poszedł w podłym nastroju (całkiem nie w sosie), z Irene pożegnaliśmy się serdecznie i ciepło.Wiem, że jeszcze nieraz ją zobaczę.W dodatku zarobiliśmy dwadzieścia osiem zielonych.A razem z prażoną kukurydzą - trzydzieści jeden na czysto.Niby niewiele, ale takie to już czasy, że trzeba żyć z ołówkiem w ręku, bo wszystko z dnia na dzień tanieje, a Tod marszczy brwi i co chwila liczy pieniądze.A ja straciłem głowę.Już nie wiem, gdzie góra, gdzie dół.Przebaczenie w jej młodych niebieskich oczach, gdy ze śmiertelnym zażenowaniem zerkają z twarzy jak stary trampek, nabrzmiałej, pomarszczonej, spierzchniętej.Ach, ci ludzie! Trzeba chyba mieć mnóstwo odwagi czy czegoś, żeby wchodzić w cudze wnętrze, w innych ludzi.Każdemu się wydaje, że wszyscy prócz niego żyją w fortecach, w warowniach za fosą, za stromym murem zwieńczonym kolcami i szklaną stłuczką.Ale w rzeczywistości zamieszkujemy znacznie bardziej niepozorne konstrukcje.Jesteśmy, okazuje się, prowizorycznie skleceni.Albo i to nie.Ot, wtykasz głowę pod klapę namiotu i włazisz.Jeżeli cię zechcą.Więc może jednak można uciec.Uciec z.nieodgadnionej monady.Podróż kobiety w głąb mężczyzny to cięższa przeprawa.Kobieta opowiada nam o sobie.Lecz ile tak naprawdę wie? A Tod jak zawsze z pokerową miną.Wciąż jeszcze nie jestem pewien, czy w końcu wobec niej się wywiąże.***Fascynująca jest ta wiadomość o żonie i dziecku.O rodzinie, którą Tod i ja będziemy kiedyś mieli.Ale tak w ogóle, to z dziećmi mam kłopot.Wiadoma rzecz, z nimi tylko kłopot i zmartwienie.Martwieją w oczach.Gdzie się podziewają te istotki, odrobinki, kiedy już znikną: nagle nieobecne? Mam nieodparte przeczucie, że wkrótce zacznę je widywać we śnie Toda.Co sześć, siedem dni, kiedy szykując się rano, żeby walnąć w kimono, z tępą rutyną szargamy się i brukamy (palcem pod włos mierzwimy brwi), Tod i ja czujemy, że sen tylko czeka swojej chwili, gdzieś po tamtej stronie zbiera siły.Jesteśmy zrezygnowani.Kładziemy się przy zapalonej lampie, a świt pomału gaśnie.Bije na nas letni pot, lśni i natychmiast się ulatnia.Podnosi nam się częstość akcji serca, aż uszy zachłystują się świeżą krwią.Nie wiemy już, kim jesteśmy.Muszę być przygotowany, że Tod rzuci się raptem do lampy i naciśnie wyłącznik [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.- Przecież wiesz, że nie mówiłem serio.Trochę jakby złagodniała.Schyliła się i złożyła obok mnie tę swoją nieporęczną obfitość, a moja ręka sięgnęła po biały miąższ jej ramienia.Bliskość zapierająca dech.Nigdy, nigdy przedtem.Była spięta, podminowana (jak ja); ale skóra jest miękka.Dotknij.Daje.Poddaje się.- Świetnie - rzekł Tod.- No to zjeżdżaj stąd w cholerę.Propozycja ta, jak z ulgą stwierdziłem, odrobinę ją uspokoiła.Ale w głosie Irene wciąż był lęk, kiedy powiedziała:- Słowo.- Słowo?- Nigdy - odparła.- Nie?- I tak bym nie doniosła.- Bzdura - powiedział Tod.- Kto by ci zresztą uwierzył.Za mało wiesz.- Czasem wydaje mi się, że tylko dlatego dalej ciągniesz ten układ.Boisz się, że się wygadam.Zapadła cisza.Irene przysunęła się jeszcze bliżej, a rozmowa przybrała inny obrót.- Życie - zaczął Tod.- Co? - Irene na to.- Jezu, komu w ogóle zależy.Jedno wielkie gówno i tyle.- A bo co? Nie dorastam, tak?- Nie waż się o tym mówić.- Dla swojej żony i dziecka też byłeś taki miły?- To nas przecież nie dotyczy, prawda, Irene?- Tylko wobec przyjaciół.I rodziny.Tych, których kocha.- Człowiek nie ma obowiązku być zdrowy.- W dodatku zabójczy - rzekła Irene.- Musisz? Obrzydliwy nałóg.Tod rozkasłał się i zaczął machać grubą prawą ręką.Po chwili Irene zgasiła papierosa zapałką i wsunęła go z powrotem do paczki.Znaczącym ruchem obróciła się w naszą stronę.Nastąpiło dziesięć minut czegoś, co można by pewnie określić mianem preludium.Przytulanie, stękanie, westchnienia - te rzeczy.Potem Tod przewrócił się na bok i zawisł nad nią.A gdy rozchyliła uda, zalała mnie fala myśli i uczuć, jakich nigdy przedtem nie miewałem.Posmak mocy.- Kochanie - powiedziała, całując mnie w policzek.- Nic nie szkodzi.- Przepraszam - rzekł Tod.- Strasznie cię przepraszam.Czyli w końcu się pogodzili.Później szło już dużo łatwiej.Tak, atmosfera była po prostu nadzwyczajna, kiedy się ubieraliśmy i schodzili na dół, żeby coś zjeść.Siedzieliśmy obok siebie we wnęce, spokojnie odwijając metr za metrem jasnego makaronu.A potem znowu coś po raz pierwszy: do kina, jakby nigdy nic.I to pod rękę.Czułem, że przemierzam nieznaną krainę, na paluszkach, z kobietą, której wolno mi dotykać - wolno mi z nią robić, co zechcę, a przynajmniej co zdołam.Gdzie są granice? Kiedy tak szliśmy, zawyła syrena: pełen aprobaty gwizd podrywacza z przeskakującej płyty gramofonowej.W kinie też nieźle się udało.Z początku przeżyłem chwilę niepokoju, bo Irene znów się rozpłakała, nim zdążyliśmy choćby usiąść.A film rzeczywiście mógł przygnębić.Cały o miłości.Kochankowie z ekranu, promieniejący cichym pięknem i humorem, byli jakby stworzeni dla siebie, lecz po rozmaitych nieporozumieniach i przygodach jednak się rozeszli.Ale wtedy Irene już od pewnego czasu wydawała z siebie monotonny, syty gulgot, chyba że akurat śmiała się do rozpuku.Wszyscy się śmiali.Tylko nie Tod.Nie Tod.Mnie co prawda też nie było do śmiechu.W końcu wylądowaliśmy w barze niedaleko kina.Irene piła koktajle: koniak z likierem miętowym.Tod parę kufli piwa.A chociaż do domu poszedł w podłym nastroju (całkiem nie w sosie), z Irene pożegnaliśmy się serdecznie i ciepło.Wiem, że jeszcze nieraz ją zobaczę.W dodatku zarobiliśmy dwadzieścia osiem zielonych.A razem z prażoną kukurydzą - trzydzieści jeden na czysto.Niby niewiele, ale takie to już czasy, że trzeba żyć z ołówkiem w ręku, bo wszystko z dnia na dzień tanieje, a Tod marszczy brwi i co chwila liczy pieniądze.A ja straciłem głowę.Już nie wiem, gdzie góra, gdzie dół.Przebaczenie w jej młodych niebieskich oczach, gdy ze śmiertelnym zażenowaniem zerkają z twarzy jak stary trampek, nabrzmiałej, pomarszczonej, spierzchniętej.Ach, ci ludzie! Trzeba chyba mieć mnóstwo odwagi czy czegoś, żeby wchodzić w cudze wnętrze, w innych ludzi.Każdemu się wydaje, że wszyscy prócz niego żyją w fortecach, w warowniach za fosą, za stromym murem zwieńczonym kolcami i szklaną stłuczką.Ale w rzeczywistości zamieszkujemy znacznie bardziej niepozorne konstrukcje.Jesteśmy, okazuje się, prowizorycznie skleceni.Albo i to nie.Ot, wtykasz głowę pod klapę namiotu i włazisz.Jeżeli cię zechcą.Więc może jednak można uciec.Uciec z.nieodgadnionej monady.Podróż kobiety w głąb mężczyzny to cięższa przeprawa.Kobieta opowiada nam o sobie.Lecz ile tak naprawdę wie? A Tod jak zawsze z pokerową miną.Wciąż jeszcze nie jestem pewien, czy w końcu wobec niej się wywiąże.***Fascynująca jest ta wiadomość o żonie i dziecku.O rodzinie, którą Tod i ja będziemy kiedyś mieli.Ale tak w ogóle, to z dziećmi mam kłopot.Wiadoma rzecz, z nimi tylko kłopot i zmartwienie.Martwieją w oczach.Gdzie się podziewają te istotki, odrobinki, kiedy już znikną: nagle nieobecne? Mam nieodparte przeczucie, że wkrótce zacznę je widywać we śnie Toda.Co sześć, siedem dni, kiedy szykując się rano, żeby walnąć w kimono, z tępą rutyną szargamy się i brukamy (palcem pod włos mierzwimy brwi), Tod i ja czujemy, że sen tylko czeka swojej chwili, gdzieś po tamtej stronie zbiera siły.Jesteśmy zrezygnowani.Kładziemy się przy zapalonej lampie, a świt pomału gaśnie.Bije na nas letni pot, lśni i natychmiast się ulatnia.Podnosi nam się częstość akcji serca, aż uszy zachłystują się świeżą krwią.Nie wiemy już, kim jesteśmy.Muszę być przygotowany, że Tod rzuci się raptem do lampy i naciśnie wyłącznik [ Pobierz całość w formacie PDF ]