[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Był zaklinowany rzetelnie.Rozejrzałam się, znalazłam odłamane pół deski.Dzięki studiom, nie tak wyłącznie artystycznym, o budownictwie miałam jakieś pojęcie.Blade, bo blade, ale jednak.Znalazłam więcej drewna, wygrzebaną dziurę podparłam zdewastowanymi deskami, człowieka objawiło mi się już dwie trzecie, jeszcze tylko jego nogi od bioder pozostały niewidoczne.Ponownie spróbowałam pociągnąć go za ramiona.Musiało mu to chyba zaszkodzić, bo jęknął strasznie, zipnął i otworzył oczy.Moja twarz znajdowała się nad nim, spojrzał, przez chwilę patrzył mętnie, a potem w jego wzroku pojawił się wyraz tak śmiertelnego przerażenia, jakiego nie widziałam nigdy w życiu.Sama się przestraszyłam.— Co? — spytałam nie bardzo łagodnie i schyliłam się niżej, nie mogąc zrozumieć chrypliwego szeptu.— Dlaczego? — usłyszałam i brzmiało to bez granic rozpaczliwie.— Dlaczego piekło…? O mój Boże, myślałem, że czyściec… Panie Boże, dlaczego piekło…?Dziwne.Zwaliło mu się na nogi, głowę ma nietkniętą, a najwyraźniej zwariował.Od czego niby, od wstrząsu? Subtelniś psychiczny się znalazł…— Zamknij się! — warknęłam cichym głosem, bo krzyki w tym miejscu były niewskazane.— W coś ty te kopyta wetknął, cholera żeby to wzięła…Nie zważając już na gadanie obłąkańca, przystąpiłam ponownie do pracy.Rychło natknęłam się na przeszkodę.Jedna z tych zdemolowanych krążyn upadła mu na nogi tuż pod kolanami, przygniotły ją zwały gruntu, na moje oko, dociśnięta została co najmniej dwiema tonami pięknej ziemi ogrodniczej.Leżało draństwo na sztorc, jeśli jeszcze nie połamało mu kości, połamie lada chwila.Spociłam się, więcej chyba ze zdenerwowania niż z wysiłku, przeklęta ziemia leżała luzem, osypywała się przy każdym odgarnięciu.Na myśl, że zawali się reszta, doznałam przypływu sił zgoła nadziemskich, sprawność umysłowa też mi się wzmogła, gorączkowo wyszukiwałam dalsze kawałki desek, podstawiałam jak najbliżej krażyny, byle ją przewrócić na płask i już się może uda wywlec stąd tego niefartownego barana.Tylko spokojnie, delikatnie, nie naruszyć całości…Udało mi się.Uwięźnięty pechowiec ponownie odzyskał przytomność.Pomacałam ręką, krążyna ciągle leżała mu na nogach, ale już bez tego straszliwego nacisku, kawałki drewna podpierały ją z boku, lada sekunda pokruszą się i rozlecą, trzeba wykorzystać ten jedyny moment…— Za co…? — jęczał przytłamszony głupek chrypliwym szeptem.— Miej litość, zmiłowanie boże, weźcie tego diabła, na chwilę, chociaż na chwilę… Dlaczego to piekło jest takie, o Jezu, ratuj…— Zamknij gębę, cepie, pchnij się trochę! — zażądałam wściekle, starannie pilnując, żeby też szeptać, i ujmując go za ramiona.— Ja pociągnę, a ty wyłaź, rękami się podeprzyj, jak nogami nie możesz, jazda!Zaparłam się, pociągnęłam z całej siły, rezygnując z ostrożności, bo naprawdę stworzyłam mu tylko moment ulgi.Zgłupieć zgłupiał, ale może z tego obłędu zrobił się posłuszny albo instynkt w nim zadziałał, bo spełnił rozkaz.Dopomógł w tym wyciągnięciu, udało mi się metodą szarpnięć wysunąć go spod zwałów ziemi, po czym natychmiast drewno szlag trafił i grunt posypał się na nowo.Na szczęście na nogi zleciało mu tylko trochę czarnoziemu luzem.Nie poprzestałam na tym sukcesie, szarpnięciami posuwałam go coraz dalej.Jęczał strasznie, aż wreszcie znów stracił przytomność.Własnymi siłami dowlokłam go do komnatki i usiadłam na byle której pace, osłabła doszczętnie.Po dość drugiej chwili przypomniało mi się, że widziałam tu kran.Podniosłam się nieco chwiejnie, odkręciłam, poleciała woda, niech to piorun spali, gorąca.W dodatku zardzewiała.Nie miałam czasu czekać, aż się oczyści i wystygnie, jakiś drobny fragment mojego umysłu zastanawiał się, skąd gorąca, pewnie mają własną kotłownię i palą, bo jest jesień, remontują, tynki muszą im schnąć, farby też, wolą, żeby im było ciepło, co mnie to zresztą obchodzi… Wzięłam to brązowe świństwo w dłonie i nalałam mu na głowę.Wątpliwe, czy pod wpływem gorącej wody, ale jednak przytomność odzyskał.Przyjrzałam mu się, chudy, kędzierzawy, oczy głęboko osadzone, cienki nos, czy ja go przypadkiem już kiedyś nie widziałam…? Gęba wydaje mi się znajoma… Tak, Chryste Panie, parę lat temu, młodszy był, nie szkodzi, już go pamiętam, fotograf Mikołaja…! Schyliłam się gwałtownie, obejrzałam profil, zgadzało się! To on wyleciał z domku bagażowego…!Patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami, w śmiertelnej panice i udręce.— Gdzie torba? — warknęłam okropnie.— Zabrałeś torbę Mikołaja, cóżeś z nią zrobił, pacanie?! Jak leży pod tym zwałowiskiem, przysięgam, zabiję cię!Wydał z siebie głos.Jąkał się i chrypiał.— Proszę diabła… Ja nie… To pomyłka… Dlaczego piekło…? Za co…? Na ile, jak długo, miejcie jakieś miłosierdzie… Wody… Ja proszę… wody…Byłam pewna, że ta ciecz mu zaszkodzi, ale nagle przypomniałam sobie, że nie znajduję się w Warszawie.Muszą tu mieć własne ujęcie, może ona źródlana, czort bierz, brązowe niech zleci i jakoś przetrzyma.Odkręciłam kran, odczekałam, brązowe zbladło, po chwili zaczęło lecieć przezroczyste i bezwonne, chociaż ciągle gorące, woda chyba, czysta i nieszkodliwa.Znalazłam jakiś słoiczek trochę zakurzony, uniosłam mu ten głupi łeb, napił się z wysiłkiem [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odbijak.htw.pl