[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wywiozły ją na Kensington Square, gdzie przysiadły na trawie, wypuściły dziecko i wdały się w rozmowę na poważne tematy.W końcu Sza­ry Zadek zmęczyła się i zasnęła.O zmierzchu zebrały się do domu.Nieopodal Waverley House zaczepili je dwaj schludni młodzieńcy z fryzurami ŕ la Beatles i w marynareczkach bez kołnierzyka.Jeden z nich bardzo uprzejmie zapytał moją matkę, czy przypadkiem nie jest małżonką maharadży B.- Nie - odparła matka, mile podbechtana.- Ależ tak, madame - upierał się drugi bitels, równie grzecznie.- Zmierza pani do Waverley House, a tam prze­cież mieszka maharadża B.- Ależ nie - wyjaśniała matka - my jesteśmy z innej rodziny.- Jasne.- Pierwszy bitels pokiwał głową ze zrozumie­niem i, ku zdumieniu mojej matki, przytknął palec do nosa.- Aha, incognito.Ani słówka!- Przepraszamy panów.- Matka traciła cierpliwość.- Panowie szukają kogo innego.Drugi bitels delikatnie puknął butem w kółko wózka.- Pani małżonek bywa w towarzystwie innych dam.Czy pani o tym wiadomo? Tak, tak.Zaleca się do nich.- Nawet za bardzo - dodał pierwszy, spoglądając spo­de łba.- Mówię przecież, że nie jestem maharani B.- Matka w końcu się zaniepokoiła.- Nie obchodzą mnie jej proble­my.Proszę nas przepuścić.Drugi mężczyzna przysunął się do niej.Poczuła jego oddech.Miętowy.- Jedna z tych dam, u której często bawił, była, powie­dzmy, naszą podopieczną - wyjaśnił.- Znajdowała się pod naszą opieką.Co oznacza, że my za nią odpowiadamy.- Pani małżonek - wtrącił się pierwszy, przeraźliwie szczerząc zęby i nieco podnosząc głos - zniszczył towar.Rozumie pani, królowo? Uszkodził ten cholerny towar.- Panowie pomylili osoby - przerwała mu Absolutnie-Mary.- W Waverley House mieszka dużo hinduskich ro­dzin.My jesteśmy frzyzwoitymi kobietami.Drugi bitels wyjął coś z wewnętrznej kieszeni.Błysnęło ostrze.- Cholerni kolorowi! Wpierdalacie się do nas i nie umie­cie się zachować! Spierdalajcie do siebie! Tam się pierdol­cie! A teraz - ściszył głos, unosząc nóż - rozpinać bluzki.W tej samej chwili w wejściu do Waverley House roz­legł się głośny ryk.Oczom dwóch kobiet i dwóch męż­czyzn ukazał się Poplątany, który krzycząc i wymachując ramionami jak obłąkany, zbiegał po schodach.- Hello - powiedział bitels z nożem, nieco rozbawio­ny.- Któż to taki?!Poplątany chciał coś powiedzieć, próbował z całych sił, lecz z jego ust wydobywał się jedynie niezrozumiały wrzask.Obudzona Scheherezade zaczęła mu wtórować.Faceci byli wyraźnie niezadowoleni.Niespodziewanie w starym coś zaskoczyło, coś się otworzyło, aż wyrzucił z siebie potok słów:- Panowie, panowie, nie, to nie maharani B.Na trze­cim piętrze, panowie, maharadża B.to prawda, przysię­gam na grób matki!Było to najdłuższe zdanie, jakie wypowiedział, od kiedy dawno temu wylew sparaliżował mu język.Krzyk Pomylonego i wrzaski Scheherezade sprawiły, że w oknach pokazały się głowy ciekawskich.Bitelsi z powa­gą pokiwali głowami.- Zaszła pomyłka - oznajmił pierwszy przepraszają­cym tonem i nawet zgiął się w ukłonie przed moją matką.- Każdemu może się zdarzyć - rzucił ponuro drugi.Odwrócili się i ruszyli szybkim krokiem.Mijając Mecira, zwolnili.- Ciebie to my znamy - stwierdził ten z nożem.- „Od­rzutowiec.Poleciał wysoko”.- Machnął nożem i w tej samej chwili Poplątany runął na chodnik z krwawą raną w brzuchu.- Teraz będzie spokój - jęknął, po czym stracił przyto­mność.11Wyszedł ze szpitala przed Bożym Narodzeniem.List napisany przez matkę do właścicieli kamienicy, w którym nazwała Poplątanego „rycerzem w lśniącej zbroi”, sprawił, że znalazł się pod dobrą opieką i nie stracił posady.Wrócił do swojego pokoiku na parterze, podczas gdy obowiązki portiera pełnili na zmianę wynajęci ludzie.„Wszystko dla naszego bohatera”, zapewnił matkę właściciel domu w swo­im liście.Obaj maharadżowie z rodzinami wyprowadzili się przed moim przyjazdem do domu na ferie świąteczne, więc wi­zyty różnych bitelsów i stonsów już się nie powtórzyły.Absolutnie-Mary każdą wolną chwilę spędzała z Mecirem.Lecz ja martwiłem się bardziej o nią niż o niego.Postarza­ła się nagle i wyglądała tak krucho, jakby lada moment miała rozsypać się w proch.- Nie chcieliśmy cię martwić - powiedziała matka.- Aja ma kłopoty z sercem.Palpitacje.Wprawdzie nie sta­le.Kłopoty zdrowotne Mary zmobilizowały całą rodzinę.Muneeza przestała się awanturować i nawet ojciec się prze­jął.Postawili w salonie choinkę i zawiesili na niej przeróż­ne bombki.Widok ten, tak niezwykły w naszym domu, uświadomił mi powagę sytuacji.W Wigilię matka zasugerowała, że sprawimy Mary przy­jemność, śpiewając kolędy.Tata zrobił, odręcznie, sześć kopii tekstów.Kiedy doszliśmy do O come, all ye faithful, mogłem się popisać znajomością tej kolędy po łacinie.Wszyscy zachowywali się nienagannie.Kiedy Muneeza zasugerowała, byśmy zaśpiewali Swinging on a Star albo I Wanna Hold Your Hand zamiast tych nudnych kawał­ków, wiedzieliśmy, że to tylko żart.Tak wygląda życie rodzinne, pomyślałem.Na tym ono polega.Ale my tylko odgrywaliśmy swoje role.Kilka tygodni wcześniej, jeszcze w szkole, natknąłem się w kaplicy na chłopaka z Ameryki, gwiazdora szkolnej drużyny rugby.Płakał.Zapytałem go, co się stało, a on odparł, że zamordowano prezydenta Kennedy’ego.- Nie wierzę - powiedziałem, ale czułem, że to prawda.Nasz gwiazdor nie przestawał szlochać.Trzymałem go za rękę.- Kiedy prezydent umiera, zostaje po nim osierocony naród - oświadczył przygnębionym tonem, powtarzając sentencję, którą usłyszał zapewne w Głosie Ameryki.- Wiem, co czujesz - skłamałem.- Ja też niedawno straciłem ojca.Kłopoty Mary z sercem okazały się tajemniczą sprawą: nagle się pojawiały i nagle znikały.Przez pół roku podda­wano ją wszystkim możliwym badaniom, lecz za każdym razem lekarze niczego nie potrafili stwierdzić.Była zdro­wa jak rydz, pomijając okresy, kiedy serce wyrywało jej się z piersi i stawało dęba jak konie w Skłóconych z życiem.Marilyn Monroe nie mogła znieść, że się je wiąże i pęta.Z wiosną Mecir wrócił do pracy, ale wypadek odebrał mu chęć do życia.Rzadziej się uśmiechał, stracił błysk w oku, zamknął się w sobie.Mary również wsłuchiwała się w siebie.Nadal spotykali się przy herbacie, rogalikach i Jaskiniowcach, lecz to już nie było to samo.Na początku lata Mary wystąpiła z oświadczeniem.- Wiem, co mi dolega - powiedziała, wprawiając mo­ich rodziców w bezgraniczne zdumienie.- Muszę wrócić do domu.- Ależ, nianiu - tłumaczyła jej matka - tęsknota za do­mem nie jest prawdziwą chorobą.- Bóg raczy wiedzieć, fo co frzyjechaliśmy do tego kraju - odparła Mary.- Nie mogę tu dłużej zostać.Abso­lutnie.- Jej decyzja była ostateczna.To Anglia szarpała jej sercem, ponieważ nie była India­mi.Londyn ją zabijał, bo nie był Bombajem.A Poplątany? - zastanawiałem się.Czy fan też dokłada się do jej cierpień, ponieważ przestał być sobą? Może dwa odmien­ne afekty, które spętały jej serce, ciągną je w dwie prze­ciwne strony: ku Wschodowi i ku Zachodowi, a ono rży i rzuca się jak te konie na filmie, szarpane w tę przez Clarka Gable’a i we w tę przez Montgomery’ego Clifta.Może Mary wiedziała, że musi dokonać wyboru, jeżeli ma żyć?- Muszę jechać - stwierdziła Absolutnie-Mary.- Ab­solutnie, froszę fana.Wystarczy.Tego lata, w roku 1964, skończyłem siedemnaście lat.Chandni wyjechała do Indii.Przyjaciółka Durré, Rozalia, poinformowała mnie nad kanapką na Oxford Street, że zamierza się zaręczyć z „prawdziwym mężczyzną”, więc nie mam co marzyć, że nadal będę się z nią spotykał, ponieważ ten Zbigniew jest zazdrosnym facetem [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odbijak.htw.pl