[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.On, który Pluribus Mortis Imago iest i który Wychudły iest.Ni ieden, choćby i naymędrszy, na drodze iego stanąwszy extra periculum liczyć się nie może.Bo ieśli przyzwać go niełatwo, to po stokroć ciężey zatrzymać, gdy przyzwany po żer swóy kroczy, po Tysiącu Stopni z Otchłani, imię którey iest Radm-Agakh.O szybę stuknęła szara ćma.Potem druga.I trzecia.* * *Monika zaszlochała, obejmując pień olchy, przytulona policzkiem do mokrej kory.Las, zalany bladym, upiornym światłem księżyca, zamarł w nienaturalnej ciszy.Nagły rozbłysk, erupcja siły.Biały jednorożec uniósł przednie nogi w heraldycznej pozie.Monika, czując wzbierającą w sobie moc, wciągnęła powietrze do płuc, unosząc w górę obie pięści wrzasnęła, wrzasnęła w mrok makabrycznym, nie swoim głosem.- Tandaradei!!!* * *Doktorka jęknęła, patrząc na ćmy tłukące o szyby obłędnym staccato.- Przez Żelazo i Miedź - szepnęła - przez Srebro.Magna Mater, Magna Mater.Księżyc, do połowy wysunięty zza podświetlonych chmur, roześmiał się jej prosto w twarz, skrzywiony w obelżywym, trupim grymasie.* * *Zanim wyczuła obecność, poczuła zapach.Zapach czarnego, porośniętego rzęsą, zgniłego, dyszącego metanem bagna.Zapach bezdennej otchłani, w której coś, co jest tajemnicą, okropnością i zgrozą, drga, pulsuje i tętni.I czeka na wezwanie.Nie przestraszyła się.Wiedziała, że zna tego, który nadchodzi.Wiedziała, że przyjdzie na jej wezwanie, na krzyk.Nie zlękła się, słysząc mokre, chlupiące kroki, strzykające wodą wyciskaną z gąbczastego gruntu.Monika Szreder uniosła głowę.- Jestem - powiedziała minnesńnger.Poczuła, jak ogarnia ją spokój.Przywracający wiarę w siebie, silny, niezwyciężony spokój, spokój, który jest chłodny i błękitny jak woda, jak płomień, jak.- Daj rękę - powiedział minnesńnger.Jak nienawiść.Spojrzała.Minnesńnger - wciąż nie mogła zdobyć się na to, by chociaż w myśli nazwać go jego prawdziwym imieniem - uśmiechnął się.Tak.Widziała już kiedyś taki uśmiech.Pamiętała gdzie.Widziała taki uśmiech na ilustracji Johna Tenniela przedstawiającej Kota z Cheshire.Zaraz będę po drugiej stronie lustra, pomyślała niespodziewanie.Oczy minnesngera, wielkie i nie zmrużone w uśmiechu, były czarne i bezdenne.W bezwargich ustach lśniły długie zęby, okrągłe, stożkowate, jak u drapieżnej ryby.Nie czuła lęku.- Daj rękę - powtórzył minnesńnger, tchnąc na nią zapachem mokradła.* * *Wyciągnęła dłoń.Tamci, w głębi ciemnego boru, w kręgu potężnych, pokrytych naroślami dębów, czekali stłoczeni dookoła płaskiego czarnego kamienia, usłanego tysiącem róż.Czekali w zupełnej ciszy, wysoko unosząc głowy, ustrojone w uszate, futrzane maski, w otworach których płonęły obłędem błyszczące oczy.Palce minnesńngera były zimne, przeszyły ją igłami palącego mrozu, wybuchły w ciele miliardem odłamków bólu.Bólu, który przyjęła z rozkoszą.Doktorka, siedząc na krześle ustawionym pośrodku pentagramu wpisanego w koło, nakreślone kredą na podłodze, odjęła dłonie od skroni, wyrzuciła w górę ręce w gwałtownym geście.Rozpalony, huczący piec zawył, zaryczał, o szyby zadudniły chmary nocnych owadów.- Deeeeeskaaaaath!!!Drzwiczki pieca odskoczyły z trzaskiem, palenisko bluznęło ogniem i dymem, płonące węgle zadudniły po blasze i deskach podłogi jak kartacze, siejąc iskrami.Z ognia wytoczył się jak kula nagi malec.Przeturlał się, przekoziołkował, stanął, zataczając się na tłustych, niepewnych nóżkach.Jego skóra pokryta była chropowatymi, szarymi śladami poparzeń.Pojedynczy kosmyk cienkich włosków na łysej główce pełgał chwiejnym, kopcącym płomieniem.- Deskath - powiedziała doktorka.Malec dymił, stojąc wśród rozrzuconych na podłodze węgli.- Deskath - powtórzyła.- Jesteś.- Jestem - odrzekł niewyraźnie chłopczyk, ukazując bezzębne dziąsła.- Jak ci się podobało moje entre, starucho? To zawsze robi wrażenie, nieprawdaż? Ożywia pewne wspomnienia.Pamiętasz?- Dosyć - szepnęła doktorka.Bardzo chudy, czarno odziany młodzieniec, który raptownie pojawił się w miejscu płonącego malca, uśmiechnął się, ukazując długie, stożkowate zęby.- Wolisz mnie w tej postaci? Proszę, jestem.No, wiedźmo, do rzeczy.Wezwałaś mnie w najmniej sposobnej po temu chwili.Przeszkodziłaś mi w czymś ogromnie ważnym.Jak mi się zdaje, już kiedyś zapowiedziałem ci, co się stanie, jeśli będziesz mi przeszkadzać.Jeśli jeszcze raz odważysz się stanąć mi na drodze.- Zawsze będę stawać ci na drodze, Deskath.Czarny młodzieniec przecząco pokręcił głową.- Nie - powiedział.- Nie będziesz.Za późno.Dziś w nocy odrodzi się Płonący, w lawinie ognia, tak, jak to przed chwilą widziałaś.Wszystko już jest przygotowane.Myślałaś, że tych marnych kilkudziesięciu lat wystarczy, by o mnie zapomniano? Myliłaś się.Są tacy, którzy nigdy nie zapomną.Pamięć przetrwa przez pokolenia [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.On, który Pluribus Mortis Imago iest i który Wychudły iest.Ni ieden, choćby i naymędrszy, na drodze iego stanąwszy extra periculum liczyć się nie może.Bo ieśli przyzwać go niełatwo, to po stokroć ciężey zatrzymać, gdy przyzwany po żer swóy kroczy, po Tysiącu Stopni z Otchłani, imię którey iest Radm-Agakh.O szybę stuknęła szara ćma.Potem druga.I trzecia.* * *Monika zaszlochała, obejmując pień olchy, przytulona policzkiem do mokrej kory.Las, zalany bladym, upiornym światłem księżyca, zamarł w nienaturalnej ciszy.Nagły rozbłysk, erupcja siły.Biały jednorożec uniósł przednie nogi w heraldycznej pozie.Monika, czując wzbierającą w sobie moc, wciągnęła powietrze do płuc, unosząc w górę obie pięści wrzasnęła, wrzasnęła w mrok makabrycznym, nie swoim głosem.- Tandaradei!!!* * *Doktorka jęknęła, patrząc na ćmy tłukące o szyby obłędnym staccato.- Przez Żelazo i Miedź - szepnęła - przez Srebro.Magna Mater, Magna Mater.Księżyc, do połowy wysunięty zza podświetlonych chmur, roześmiał się jej prosto w twarz, skrzywiony w obelżywym, trupim grymasie.* * *Zanim wyczuła obecność, poczuła zapach.Zapach czarnego, porośniętego rzęsą, zgniłego, dyszącego metanem bagna.Zapach bezdennej otchłani, w której coś, co jest tajemnicą, okropnością i zgrozą, drga, pulsuje i tętni.I czeka na wezwanie.Nie przestraszyła się.Wiedziała, że zna tego, który nadchodzi.Wiedziała, że przyjdzie na jej wezwanie, na krzyk.Nie zlękła się, słysząc mokre, chlupiące kroki, strzykające wodą wyciskaną z gąbczastego gruntu.Monika Szreder uniosła głowę.- Jestem - powiedziała minnesńnger.Poczuła, jak ogarnia ją spokój.Przywracający wiarę w siebie, silny, niezwyciężony spokój, spokój, który jest chłodny i błękitny jak woda, jak płomień, jak.- Daj rękę - powiedział minnesńnger.Jak nienawiść.Spojrzała.Minnesńnger - wciąż nie mogła zdobyć się na to, by chociaż w myśli nazwać go jego prawdziwym imieniem - uśmiechnął się.Tak.Widziała już kiedyś taki uśmiech.Pamiętała gdzie.Widziała taki uśmiech na ilustracji Johna Tenniela przedstawiającej Kota z Cheshire.Zaraz będę po drugiej stronie lustra, pomyślała niespodziewanie.Oczy minnesngera, wielkie i nie zmrużone w uśmiechu, były czarne i bezdenne.W bezwargich ustach lśniły długie zęby, okrągłe, stożkowate, jak u drapieżnej ryby.Nie czuła lęku.- Daj rękę - powtórzył minnesńnger, tchnąc na nią zapachem mokradła.* * *Wyciągnęła dłoń.Tamci, w głębi ciemnego boru, w kręgu potężnych, pokrytych naroślami dębów, czekali stłoczeni dookoła płaskiego czarnego kamienia, usłanego tysiącem róż.Czekali w zupełnej ciszy, wysoko unosząc głowy, ustrojone w uszate, futrzane maski, w otworach których płonęły obłędem błyszczące oczy.Palce minnesńngera były zimne, przeszyły ją igłami palącego mrozu, wybuchły w ciele miliardem odłamków bólu.Bólu, który przyjęła z rozkoszą.Doktorka, siedząc na krześle ustawionym pośrodku pentagramu wpisanego w koło, nakreślone kredą na podłodze, odjęła dłonie od skroni, wyrzuciła w górę ręce w gwałtownym geście.Rozpalony, huczący piec zawył, zaryczał, o szyby zadudniły chmary nocnych owadów.- Deeeeeskaaaaath!!!Drzwiczki pieca odskoczyły z trzaskiem, palenisko bluznęło ogniem i dymem, płonące węgle zadudniły po blasze i deskach podłogi jak kartacze, siejąc iskrami.Z ognia wytoczył się jak kula nagi malec.Przeturlał się, przekoziołkował, stanął, zataczając się na tłustych, niepewnych nóżkach.Jego skóra pokryta była chropowatymi, szarymi śladami poparzeń.Pojedynczy kosmyk cienkich włosków na łysej główce pełgał chwiejnym, kopcącym płomieniem.- Deskath - powiedziała doktorka.Malec dymił, stojąc wśród rozrzuconych na podłodze węgli.- Deskath - powtórzyła.- Jesteś.- Jestem - odrzekł niewyraźnie chłopczyk, ukazując bezzębne dziąsła.- Jak ci się podobało moje entre, starucho? To zawsze robi wrażenie, nieprawdaż? Ożywia pewne wspomnienia.Pamiętasz?- Dosyć - szepnęła doktorka.Bardzo chudy, czarno odziany młodzieniec, który raptownie pojawił się w miejscu płonącego malca, uśmiechnął się, ukazując długie, stożkowate zęby.- Wolisz mnie w tej postaci? Proszę, jestem.No, wiedźmo, do rzeczy.Wezwałaś mnie w najmniej sposobnej po temu chwili.Przeszkodziłaś mi w czymś ogromnie ważnym.Jak mi się zdaje, już kiedyś zapowiedziałem ci, co się stanie, jeśli będziesz mi przeszkadzać.Jeśli jeszcze raz odważysz się stanąć mi na drodze.- Zawsze będę stawać ci na drodze, Deskath.Czarny młodzieniec przecząco pokręcił głową.- Nie - powiedział.- Nie będziesz.Za późno.Dziś w nocy odrodzi się Płonący, w lawinie ognia, tak, jak to przed chwilą widziałaś.Wszystko już jest przygotowane.Myślałaś, że tych marnych kilkudziesięciu lat wystarczy, by o mnie zapomniano? Myliłaś się.Są tacy, którzy nigdy nie zapomną.Pamięć przetrwa przez pokolenia [ Pobierz całość w formacie PDF ]