[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Funkcję matki Bensona spełniała jego macocha, trzecia żona ojca - młoda, mocno opalona blondynka, nosząca krótkie sukienki w żywych zielonych kolorach.Benson nazywał ją "Patyczakiem".Kieran nie mógł się nadziwić temu, że Benson nie martwił się z powodu rozwodów ojca.Dwa rozwody! Może da się do tego przyzwyczaić.Rozwód jego własnych rodziców był jak pęknięcie szkła.Zdarzyło się tyle sprzeczek, tyle krzyków, a potem długie nudne godziny w przesiąkniętych zapachem starych czasopism poczekalniach doradców prawnych, przy akompaniamencie deszczu dzwoniącego o szyby.Przypomniał sobie głos ojca wypowiadającego z niezmienną dumą te słowa, gorsze niż wyrok śmierci: "Masz szczęście, Kieranie.Zdobyłeś stypendium w Heaton".Siedział teraz, w gorące lipcowe popołudnie, na górnej galerii pawilonu krykietowego, słuchając dalekich odgłosów spotkania Pierwszej Jedenastki z drużyną Milton College, marząc i rozmyślając, czekając na wydarzenia następnych godzin.Przez świetlik wleciała osa, zatoczyła kilka kręgów i wyleciała.Wyjął z kieszeni ostatni list od matki.Napisany był na bladoniebieskim papierze Basildon Bond, pokrytym klejem kauczukowym w górnej części każdego arkusza.Nie był podobny do ozdobnych arkuszy papieru listowego, noszących nazwy domów w rodzaju: The Cedars, Crowhurst Lodge lub Amherst, których używały matki wszystkich jego kolegów.Mój drogi Kieranie, tak za tobą tęsknię.Chodzę codziennie do twojej sypialni i ścielę lóżko, w oczekiwaniu na dzień, w którym przyjedziesz.Jestem pewna, że zaprzyjaźniłeś się z wieloma kolegami.Rufus przesyla ci "hau".Złożył list i wsunął z powrotem do kieszeni.Promienie słońca przesuwały się wzdłuż pawilonu krykietowego, aż oświetliły wysoką gablotę, która stała w samym środku prawej ściany.Wewnątrz gabloty znajdowały się: kij krykietowy, para zużytych ochraniaczy, para staroświeckich rękawic gracza wychwytującego piłkę, spłowiały blezer w czarno-białe pasy, krawat Pierwszej Jedenastki i czarna, ozdobiona chwastami czapka.Kieran wstał, podszedł do gabloty i zajrzał do środka.Zaglądał do niej prawie codziennie, ponieważ zawsze przychodził tu po lekcjach, kryjąc się przed Bensonem i tamtymi.Odrabiał tutaj lekcje, jadł jabłka i batony Driftera, a czasem nawet usypiał.Było to jedyne miejsce w szkole, gdzie czuł się pewnie i bezpiecznie.W tylnej części gabloty stała oprawiona w dębowe ramki fotografa J.R.E.Ponsforda, kapitana szkolnej drużyny krykieta w latach 1931-36.W 1935 roku był najlepszym batsmanem wszystkich szkół prywatnych.Przystojny, uśmiechnięty chłopak o ciemnych, zaczesanych do tyłu włosach i wesołych oczach.Kieranowi spodobał się od pierwszego spojrzenia.Był uśmiechnięty.Nie nazywał Kierana "Babcią O Sullivan", jak robili to inni chłopcy.Nie kradł mu słodyczy, nie polewał atramentem jego zeszytów i nie rzucał jego ręcznika w błoto.Z powodu Ponsforda Kieran nigdy nie płakał.Popołudnie powoli przemijało.Kieran usiadł w rogu i wyjął wieczne pióro oraz blok listowy, kupiony przez matkę w domu towarowym.Pisał do niej prawie codziennie.Droga Mamo, tęsknię do domu, chociaż jestem pewny, że się przyzwyczaję.Gram sporo w krykieta, a nauczyciel matematyki, pan Barnett, jest miły.Jedzenie nie jest dobre, dostaliśmy ostatnio żylastą mielonkę, ale mam masę słodyczy, więc się nie martw.Najgorsza była samotność.Spojrzał jeszcze raz na ozłoconą słońcem gablotę w pawilonie krykietowym, a potem swoim najstaranniejszym pismem uzupełnił:Droga Mamo, mam przyjaciela z szóstej klasy, nazywa się Ponsford.Jest dla mnie bardzo miły i zabiera mnie na ćwiczenie krykietowe.Jest najlepszym batsmanem w szkole.Nigdy mi nie dokucza i nie pozwala na to, żeby inni mi dokuczali, nawet wtedy gdy wymyślają mi od Irlandczyków albo śmieją się, że mam sweter do krykieta zrobiony przez babcię.Jest mi tu teraz dobrze, więc nie musisz się martwić.Ponsford ćwiczy ze mną co wieczór, i mam nadzieję, że dostanę się do drużyny krykietowej juniorów.Muszę teraz już iść, bo Ponsford zabiera mnie do miasta na podwieczorek.Złożył list kilkakrotnie.Po napisaniu go poczuł się lepiej, bo wiedział, że jego matka także poczuje ulgę.Miał pewność, że Ponsford byłby właśnie taki: szlachetny, uprzejmy i opiekuńczy.Wyobraził sobie, jak obaj schodzą ze wzgórza, z rękami w kieszeniach, gawędząc o krykiecie i o tym, co zjedzą na podwieczorek.Był taki lokal, nazywany "Cafe Cafe", o którym opowiadały wszystkie Mikrusy.Ich rodzice, przyjeżdżający podczas weekendów, zabierali je tam na lunch, a czasem nawet pozwalali napić się piwa.Położył się na podłodze i oparł głowę na zwiniętym blezerze.On rzucał piłkę, Ponsford bronił bramki.Słońce zachodziło nad dębami, popołudniowe powietrze roiło się od owadów."Dobrze, O'Sullivan, to była demolująca piłka!"Zasnął.Jego zamknięte powieki drgały, kciuk posuwał się w stronę ust, ale nie ssał go.Przestał ssać kciuk, kiedy miał trzy lata.Nagle się obudził.Pawilon krykietowy był pogrążony w mroku [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odbijak.htw.pl