[ Pobierz całość w formacie PDF ]
., a liść ani przy tym drgnie.Właśnie w ten sposób wytrzymaj stan największego napięcia, aż strzał sam z ciebie „spadnie".Bo właśnie tak to jest: kiedy napięcie się wypełni, strzał musi „spaść"; musi „spaść" z łucznika, jak śnieg z bambusowego liścia, zanim łucznik pomyśli o strzale.Cokolwiek bym uczynił, czegokolwiek bym zaniechał - nie byłem w stanie wyczekać, aż strzał „spadnie".Jak przedtem, tak i teraz, nie mając wyboru, z rozmysłem zwalniałem cięciwę.Uporczywie powtarzające się niepowodzenia wprawiały mnie w tym większe przygnębienie, że minęły już trzy lata, odkąd rozpocząłem naukę.Nie będę ukrywał, że wiele godzin upłynęło mi na ponurych rozważaniach, czy istnieje jakiekolwiek usprawiedliwienie dla takiego marnotrawstwa czasu, które najwidoczniej w żaden zrozumiały sposób nie wiązało się z niczym, czego dotychczas się nauczyłem i co do tej pory przeżyłem.Nieco wcześniej pewien mój rodak stwierdził sarkastycznie, że z Japonii wywieźć można cenne znaleziska, znacznie istotniejsze, niż jakaś tam nędzna sztuka.Zdanie to znów ożyło w mej pamięci.Pytanie znajomego o to, jak mianowicie zamierzam wykorzystać mą sztukę, jeśli zdołam w końcu jej się nauczyć - choć je zrazu zlekceważyłem - nie wydawało mi się już tak całkiem absurdalne.Mistrz musiał wyczuć, co się we mnie dzieje.Pan Komachiya doniósł mi potem, że Mistrz próbował przebrnąć przez napisaną po japońsku książkę, będącą wprowadzeniem do filozofii, aby dowiedzieć się, jak można mi pomóc w oparciu o coś, co już jest mi znane.W końcu jednak z niezadowoloną miną odłożył książkę, stwierdzając, że teraz już rozumie, iż człowiekowi, którego zajmują takie sprawy, nauka łucznictwa sprawiać musi niezwykłe trudności.Wakacje letnie spędziliśmy nad morzem, w odosobnieniu, pośród spokojnego, marzycielskiego krajobrazu, wyróżniającego się delikatnym pięknem.Z całego wyposażenia, jakie ze sobą zabraliśmy, najważniejsze były nasze łuki.Dzień w dzień koncentrowałem się na zwalnianiu cięciwy.Stało się to mą idee fixe, aż zapomniałem o przestrodze Mistrza, który mówił nam, byśmy ćwiczyli jedynie pogrążanie się w sobie, z równoczesnym oderwaniem się od siebie samego.Rozważając wszystkie możliwości, doszedłem do wniosku, że błąd nie może tkwić tam, gdzie Mistrz się go domyśla: w tym, że nie dość wyrzekłem się celowości działania i własnego ja, lecz z pewnością polega na tym, że palce prawej dłoni zbyt mocno ściskają cięciwę.Im dłużej musiałem czekać na strzał, tym mocniej je ściskałem, konwulsyjnie a bezwiednie.„Nad tym - powiedziałem sobie -trzeba popracować".Niewiele czasu minęło, nim rozwiązałem problem w sposób jasny i oczywisty:, jeśli naciągnąwszy cieci we ostrożnie zwalniałem nacisk palców na kciuk, ten, już nie przytrzymywany całą siłą, wyrywał się z dotychczasowego położenia - zdawałoby się - spontanicznie.Tym sposobem można było błyskawicznie zwolnić cięciwę, a strzał jak najoczywiściej „spadał niczym śnieg z bambusowego liścia".Wśród faktów, przemawiających za słusznością tego odkrycia, nie najmniej ważne było to, że technika ta łudząco przypominała technikę stosowaną w strzelaniu z karabinu, kiedy to palec wskazujący zgina się pomału, aż nieustannie malejący jego nacisk przezwycięży ostatek oporu.Bardzo szybko udało mi się przekonać samego siebie, że jestem na właściwym tropie.Niemal wszystkie strzały były w moim pojęciu płynne i nieoczekiwane.Oczywiście, nie mogłem nie zauważyć odwrotnej strony tego sukcesu: precyzyjna praca prawej dłoni wymagała skupienia całej mej uwagi.Pocieszałem się jednak nadzieją, iż owo techniczne rozwiązanie z czasem tak dalece wejdzie mi w nawyk, że w końcu zupełnie nie będę już musiał poświęcać mu uwagi, a pewnego dnia zdołam dzięki niemu oddać strzał w pełni nieświadomie, zapomniawszy się całkowicie, w chwili największego napięcia; w takim zaś razie sprawność techniczna sama przez się weszłaby w sferę ducha [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
., a liść ani przy tym drgnie.Właśnie w ten sposób wytrzymaj stan największego napięcia, aż strzał sam z ciebie „spadnie".Bo właśnie tak to jest: kiedy napięcie się wypełni, strzał musi „spaść"; musi „spaść" z łucznika, jak śnieg z bambusowego liścia, zanim łucznik pomyśli o strzale.Cokolwiek bym uczynił, czegokolwiek bym zaniechał - nie byłem w stanie wyczekać, aż strzał „spadnie".Jak przedtem, tak i teraz, nie mając wyboru, z rozmysłem zwalniałem cięciwę.Uporczywie powtarzające się niepowodzenia wprawiały mnie w tym większe przygnębienie, że minęły już trzy lata, odkąd rozpocząłem naukę.Nie będę ukrywał, że wiele godzin upłynęło mi na ponurych rozważaniach, czy istnieje jakiekolwiek usprawiedliwienie dla takiego marnotrawstwa czasu, które najwidoczniej w żaden zrozumiały sposób nie wiązało się z niczym, czego dotychczas się nauczyłem i co do tej pory przeżyłem.Nieco wcześniej pewien mój rodak stwierdził sarkastycznie, że z Japonii wywieźć można cenne znaleziska, znacznie istotniejsze, niż jakaś tam nędzna sztuka.Zdanie to znów ożyło w mej pamięci.Pytanie znajomego o to, jak mianowicie zamierzam wykorzystać mą sztukę, jeśli zdołam w końcu jej się nauczyć - choć je zrazu zlekceważyłem - nie wydawało mi się już tak całkiem absurdalne.Mistrz musiał wyczuć, co się we mnie dzieje.Pan Komachiya doniósł mi potem, że Mistrz próbował przebrnąć przez napisaną po japońsku książkę, będącą wprowadzeniem do filozofii, aby dowiedzieć się, jak można mi pomóc w oparciu o coś, co już jest mi znane.W końcu jednak z niezadowoloną miną odłożył książkę, stwierdzając, że teraz już rozumie, iż człowiekowi, którego zajmują takie sprawy, nauka łucznictwa sprawiać musi niezwykłe trudności.Wakacje letnie spędziliśmy nad morzem, w odosobnieniu, pośród spokojnego, marzycielskiego krajobrazu, wyróżniającego się delikatnym pięknem.Z całego wyposażenia, jakie ze sobą zabraliśmy, najważniejsze były nasze łuki.Dzień w dzień koncentrowałem się na zwalnianiu cięciwy.Stało się to mą idee fixe, aż zapomniałem o przestrodze Mistrza, który mówił nam, byśmy ćwiczyli jedynie pogrążanie się w sobie, z równoczesnym oderwaniem się od siebie samego.Rozważając wszystkie możliwości, doszedłem do wniosku, że błąd nie może tkwić tam, gdzie Mistrz się go domyśla: w tym, że nie dość wyrzekłem się celowości działania i własnego ja, lecz z pewnością polega na tym, że palce prawej dłoni zbyt mocno ściskają cięciwę.Im dłużej musiałem czekać na strzał, tym mocniej je ściskałem, konwulsyjnie a bezwiednie.„Nad tym - powiedziałem sobie -trzeba popracować".Niewiele czasu minęło, nim rozwiązałem problem w sposób jasny i oczywisty:, jeśli naciągnąwszy cieci we ostrożnie zwalniałem nacisk palców na kciuk, ten, już nie przytrzymywany całą siłą, wyrywał się z dotychczasowego położenia - zdawałoby się - spontanicznie.Tym sposobem można było błyskawicznie zwolnić cięciwę, a strzał jak najoczywiściej „spadał niczym śnieg z bambusowego liścia".Wśród faktów, przemawiających za słusznością tego odkrycia, nie najmniej ważne było to, że technika ta łudząco przypominała technikę stosowaną w strzelaniu z karabinu, kiedy to palec wskazujący zgina się pomału, aż nieustannie malejący jego nacisk przezwycięży ostatek oporu.Bardzo szybko udało mi się przekonać samego siebie, że jestem na właściwym tropie.Niemal wszystkie strzały były w moim pojęciu płynne i nieoczekiwane.Oczywiście, nie mogłem nie zauważyć odwrotnej strony tego sukcesu: precyzyjna praca prawej dłoni wymagała skupienia całej mej uwagi.Pocieszałem się jednak nadzieją, iż owo techniczne rozwiązanie z czasem tak dalece wejdzie mi w nawyk, że w końcu zupełnie nie będę już musiał poświęcać mu uwagi, a pewnego dnia zdołam dzięki niemu oddać strzał w pełni nieświadomie, zapomniawszy się całkowicie, w chwili największego napięcia; w takim zaś razie sprawność techniczna sama przez się weszłaby w sferę ducha [ Pobierz całość w formacie PDF ]