[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mack bezradnie zwiesiłgłowę.Johnson odszedł, chowając do kabury swegopeacemakera.- Całe szczęście, że przynajmniej nie ma wiatru.Ogieńsam wygaśnie, nie niszcząc drzew.Była to prawda.Tryskające z ognia snopy iskier leciałypionowo w górę i nie opadały na ciągnącą się wokół plantację.Mack rozejrzał się za Swampym.Z ulgą zobaczył, że siedzi onw błocie jak tłuściutkie dziecko, niemiłosiernie brudząc swójbiały garnitur.Na kolanach trzymał nieodłącznego S&W.Nadal oddychał z trudem.Kątem oka Mack dostrzegł przy drodze jakiś ruch.Trzechzbitych w gromadkę Chińczyków patrzyło na pożar.Ruszył wich stronę.- Możecie wracać, oni wszyscy uciekli.Wracajcie,jesteście bezpieczni.Kiedy jednak Chińczycy zobaczyli go, rozpierzchli się wewszystkie strony i zniknęli mu z oczu.Mack zatrzymał się pośrodku zakurzonej drogi.Wszystkie siły i wola walki opuściłygo.Ogień trawił teraz strop pawilonu, wydając nowy, jękliwydzwięk.Z trzaskiem zawaliła się podłoga pierwszego piętra.Kiedy rozstawiał ludzi, by na wszelki wypadek pilnowali,czy nagły poryw wiatru nie rozprzestrzenia ognia, przybył zwiadomością Johnson, że znaleziono strażnika.Mack ruszyłza Teksańczykiem i ujrzał młodego Chińczyka leżącego obokprzydrożnego głazu, bez karabinu, z pustym dzbankiem powinie śliwkowym na kolanach.Być może zasnął tutaj, ale tegonikt już nigdy nie miał się dowiedzieć, ponieważ napastnicyrozłupali mu głowę.Mack nigdy przedtem nie widziałludzkiego mózgu.Odszedł na bok, czując jak jedzeniepodchodzi mu do gardła, a do oczu napływają łzy.Rankiem do rezydencji przybył przedstawiciel prawa.Pokrótkiej rozmowie Mack odprowadził go do drzwi akurat wchwili, kiedy wrócił Johnson.Teksańczyk był zmęczony ibrudny.Mack napełnił kawą dwie filiżanki i zarządca opadł naswój ulubiony, głęboki fotel.- Zastałem Billy'ego Biggerstaffa na plantacji.Skrzyknieparu chłopaków.- Co z włóczęgami?- Wynieśli się stąd.Sami, albo ktoś ich zabrał.Obóz przydrodze jest pusty.Ten, którego zastrzeliłem, leży tu nazewnątrz.Miał to w kieszeni - podał Mackowi poplamiony iwymięty skrawek papieru.Mack przeczytał nabazgrane na kartce słowa i zmarszczyłsię gniewnie.- Ktoś obiecał mu nagrodę, jeśli mnie wykończy.Ktoś,kto podpisał się inicjałem F".Jak Fonso".Swampy wszedł do pokoju ze swoim codziennymporannym kuflem piwa.Jego twarz przybrała już normalnykolor.Mack skinął mu głową na powitanie, po czym zwróciłsię do Johnsona:- Ilu Chińczyków pozostało?- %7ładen.Wszyscy zwiali.Masz im to za złe? To bylidobrzy chłopcy.Mack uderzył pięścią w blat biurka z takąsiłą, że leżące na nim papiery i przewodnik spadły na podłogę.Swampy przysunął sobie krzesło i zdmuchnął pianę zpiwa. - Dam ci pewną radę, Johnny, choć ty pewnie wcale jejnie chcesz.Jak na człowieka majętnego, masz niewłaściweupodobania.Otaczasz opieką złych ludzi.Przydałaby ci sięniemiecka szkoła.- Umilkł na chwilę, po czym po namyśledodał: Mogłeś zostać zabity.Mack popatrzył na niego, ale nic nie odpowiedział.Johnson napił się kawy, po czym wyciągnął przed siebienogi.- Chyba już pora, żebym stąd odszedł - powiedział.Tegosamego dnia spakował się, osiodłał konia i zniknął.Carla przespała całą tę noc spokojnie. Pijana" - orzekłMack.Nie przejął się tym.Kiedy się zbudziła, jej żal zpowodu spalonego pawilonu był udawany, podobnie jak jegowdzięczność za okazane współczucie.Tego samego dnia Mack przypasał kolta i wyruszył doRiverside.Kilka razy pytał o drogę, aż w końcu pojechał nawschód i odszukał małą lepiankę stojącą nad zakurzonymzakolem Santa Ana.Zapukał do drzwi.Otworzył mu otyłyMeksykanin w średnim wieku.Rozpoznawszy Macka, cofnąłsię pośpiesznie w głąb domu.- Gdzie mogę znalezć Alfonso Vicente Blasa? - zapytałpo hiszpańsku Mack.- Nie ma go - odpowiedział tamten, jakby z ulgą.-Pojechał odwiedzić krewnych w Mexico City.- Ale mieszka tutaj, prawda?- Tak, panie.Jestem jego kuzynem.Nazywam się Carlos.- Puścił framugę drzwi, którą dotąd kurczowo ściskał.- Ach,rozumiem - powiedział z fałszywym uśmiechem.- Chce pannająć ludzi do pracy?- Chcę powiedzieć twemu kuzynowi, żeby nie wracał doRiverside.Jeśli to zrobi, wpakuję mu kulę w łeb.Fonso Blas nigdy już nie pokazał się w tej okolicy.Tydzień pózniej, udając się do miasta, Mack zobaczył podrodze pół tuzina postrzępionych namiotów rozbitych tuż przydrodze.Odruchowo sięgnął po kolta, ale oczywiście nie miałprzy sobie broni.Z zaciśniętymi ustami podjechał tam, gdziedwoje dzieci huśtało się na gałęzi drzewa.Napięcie opuściłogo.Obdarty starzec z białą jak śnieg brodą i mlecznobiałąskórą przyczłapał z jednego z namiotów i grzecznie skłonił musię na powitanie.Mack odpowiedział skinieniem głowy.Starzec zakaszlał ciężko i splunął na kępę chwastów.Milcząc jak duchy, także z innych namiotów zaczęliwyłaniać się obdarci ludzie.Starzec znowu zakaszlał,chwytając się za brzuch.Dzieci przestały się huśtać iprzyglądały się bez słowa, patrząc na Macka smutnymioczyma.Nawet wielkie, żółte psisko, które wyczołgało sięgdzieś z cienia, było wynędzniałe i ciche.Dotychczas Mackjedynie ze słyszenia znał te namiotowe obozy pełne ciężkochorych ludzi, którzy przybyli do Kalifornii dla jejleczniczego klimatu.Niestety, nie uzdrowił on ich.Jak wielu znich umrze, pozbawionych złudzeń?Chorzy jeszcze przez długi czas stali w milczeniu,przyglądając się, jak odjeżdżał.Jechał traktem u stóp wzgórza.W sadach po obu stronachdrogi pracowali w promieniach słońca nowi ludzie: biali imulaci.Billy Biggerstaff najął robotników szybko i tanio.Mack spiął konia ostrogami, zmuszając zwierzę do galopu.Jego twarz przybrała kamienny wyraz, a oczy patrzyły gdzieśw dal.Na walkę mistrzów, która odbyć się miała siedemnastegomarca w Carson City, Mack pojechał razem z Clive'emHenleyem.Clive nie szczędził przyjacielowi wyrazówwspółczucia z powodu pożaru. - Muszę ci jednak powiedzieć - dodał - że inni plantatorzysą zadowoleni z twoich nowych pracowników.- To świetnie, ale nic mnie to nie obchodzi.Robię interesydla pieniędzy, a nie po to, żeby przypodobać się ludziom.Clive ukrył swoje rozczarowanie, zapalając kolejnecygaro.Znajdujący się pod gołym niebem ring, któregowidownia pomieścić mogła dwadzieścia tysięcy kibiców,ustawiono na tle ośnieżonych górskich szczytów.Mack i Cliveusiedli za narożnikiem Dżentelmena Jima.Mack byłpodniecony walką i niemal równie mocno podekscytowanytrzema ustawionymi przy ringu kamerami.- Weryskopy - powiedział Clive'owi.- Czytałem o nich.- Do czego służą?- To aparaty fotograficzne, które robią zdjęcia naruchomym pasku kliszy.Po raz pierwszy zostaniezarejestrowana w ten sposób walka bokserów.- Wskazał naring [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.Mack bezradnie zwiesiłgłowę.Johnson odszedł, chowając do kabury swegopeacemakera.- Całe szczęście, że przynajmniej nie ma wiatru.Ogieńsam wygaśnie, nie niszcząc drzew.Była to prawda.Tryskające z ognia snopy iskier leciałypionowo w górę i nie opadały na ciągnącą się wokół plantację.Mack rozejrzał się za Swampym.Z ulgą zobaczył, że siedzi onw błocie jak tłuściutkie dziecko, niemiłosiernie brudząc swójbiały garnitur.Na kolanach trzymał nieodłącznego S&W.Nadal oddychał z trudem.Kątem oka Mack dostrzegł przy drodze jakiś ruch.Trzechzbitych w gromadkę Chińczyków patrzyło na pożar.Ruszył wich stronę.- Możecie wracać, oni wszyscy uciekli.Wracajcie,jesteście bezpieczni.Kiedy jednak Chińczycy zobaczyli go, rozpierzchli się wewszystkie strony i zniknęli mu z oczu.Mack zatrzymał się pośrodku zakurzonej drogi.Wszystkie siły i wola walki opuściłygo.Ogień trawił teraz strop pawilonu, wydając nowy, jękliwydzwięk.Z trzaskiem zawaliła się podłoga pierwszego piętra.Kiedy rozstawiał ludzi, by na wszelki wypadek pilnowali,czy nagły poryw wiatru nie rozprzestrzenia ognia, przybył zwiadomością Johnson, że znaleziono strażnika.Mack ruszyłza Teksańczykiem i ujrzał młodego Chińczyka leżącego obokprzydrożnego głazu, bez karabinu, z pustym dzbankiem powinie śliwkowym na kolanach.Być może zasnął tutaj, ale tegonikt już nigdy nie miał się dowiedzieć, ponieważ napastnicyrozłupali mu głowę.Mack nigdy przedtem nie widziałludzkiego mózgu.Odszedł na bok, czując jak jedzeniepodchodzi mu do gardła, a do oczu napływają łzy.Rankiem do rezydencji przybył przedstawiciel prawa.Pokrótkiej rozmowie Mack odprowadził go do drzwi akurat wchwili, kiedy wrócił Johnson.Teksańczyk był zmęczony ibrudny.Mack napełnił kawą dwie filiżanki i zarządca opadł naswój ulubiony, głęboki fotel.- Zastałem Billy'ego Biggerstaffa na plantacji.Skrzyknieparu chłopaków.- Co z włóczęgami?- Wynieśli się stąd.Sami, albo ktoś ich zabrał.Obóz przydrodze jest pusty.Ten, którego zastrzeliłem, leży tu nazewnątrz.Miał to w kieszeni - podał Mackowi poplamiony iwymięty skrawek papieru.Mack przeczytał nabazgrane na kartce słowa i zmarszczyłsię gniewnie.- Ktoś obiecał mu nagrodę, jeśli mnie wykończy.Ktoś,kto podpisał się inicjałem F".Jak Fonso".Swampy wszedł do pokoju ze swoim codziennymporannym kuflem piwa.Jego twarz przybrała już normalnykolor.Mack skinął mu głową na powitanie, po czym zwróciłsię do Johnsona:- Ilu Chińczyków pozostało?- %7ładen.Wszyscy zwiali.Masz im to za złe? To bylidobrzy chłopcy.Mack uderzył pięścią w blat biurka z takąsiłą, że leżące na nim papiery i przewodnik spadły na podłogę.Swampy przysunął sobie krzesło i zdmuchnął pianę zpiwa. - Dam ci pewną radę, Johnny, choć ty pewnie wcale jejnie chcesz.Jak na człowieka majętnego, masz niewłaściweupodobania.Otaczasz opieką złych ludzi.Przydałaby ci sięniemiecka szkoła.- Umilkł na chwilę, po czym po namyśledodał: Mogłeś zostać zabity.Mack popatrzył na niego, ale nic nie odpowiedział.Johnson napił się kawy, po czym wyciągnął przed siebienogi.- Chyba już pora, żebym stąd odszedł - powiedział.Tegosamego dnia spakował się, osiodłał konia i zniknął.Carla przespała całą tę noc spokojnie. Pijana" - orzekłMack.Nie przejął się tym.Kiedy się zbudziła, jej żal zpowodu spalonego pawilonu był udawany, podobnie jak jegowdzięczność za okazane współczucie.Tego samego dnia Mack przypasał kolta i wyruszył doRiverside.Kilka razy pytał o drogę, aż w końcu pojechał nawschód i odszukał małą lepiankę stojącą nad zakurzonymzakolem Santa Ana.Zapukał do drzwi.Otworzył mu otyłyMeksykanin w średnim wieku.Rozpoznawszy Macka, cofnąłsię pośpiesznie w głąb domu.- Gdzie mogę znalezć Alfonso Vicente Blasa? - zapytałpo hiszpańsku Mack.- Nie ma go - odpowiedział tamten, jakby z ulgą.-Pojechał odwiedzić krewnych w Mexico City.- Ale mieszka tutaj, prawda?- Tak, panie.Jestem jego kuzynem.Nazywam się Carlos.- Puścił framugę drzwi, którą dotąd kurczowo ściskał.- Ach,rozumiem - powiedział z fałszywym uśmiechem.- Chce pannająć ludzi do pracy?- Chcę powiedzieć twemu kuzynowi, żeby nie wracał doRiverside.Jeśli to zrobi, wpakuję mu kulę w łeb.Fonso Blas nigdy już nie pokazał się w tej okolicy.Tydzień pózniej, udając się do miasta, Mack zobaczył podrodze pół tuzina postrzępionych namiotów rozbitych tuż przydrodze.Odruchowo sięgnął po kolta, ale oczywiście nie miałprzy sobie broni.Z zaciśniętymi ustami podjechał tam, gdziedwoje dzieci huśtało się na gałęzi drzewa.Napięcie opuściłogo.Obdarty starzec z białą jak śnieg brodą i mlecznobiałąskórą przyczłapał z jednego z namiotów i grzecznie skłonił musię na powitanie.Mack odpowiedział skinieniem głowy.Starzec zakaszlał ciężko i splunął na kępę chwastów.Milcząc jak duchy, także z innych namiotów zaczęliwyłaniać się obdarci ludzie.Starzec znowu zakaszlał,chwytając się za brzuch.Dzieci przestały się huśtać iprzyglądały się bez słowa, patrząc na Macka smutnymioczyma.Nawet wielkie, żółte psisko, które wyczołgało sięgdzieś z cienia, było wynędzniałe i ciche.Dotychczas Mackjedynie ze słyszenia znał te namiotowe obozy pełne ciężkochorych ludzi, którzy przybyli do Kalifornii dla jejleczniczego klimatu.Niestety, nie uzdrowił on ich.Jak wielu znich umrze, pozbawionych złudzeń?Chorzy jeszcze przez długi czas stali w milczeniu,przyglądając się, jak odjeżdżał.Jechał traktem u stóp wzgórza.W sadach po obu stronachdrogi pracowali w promieniach słońca nowi ludzie: biali imulaci.Billy Biggerstaff najął robotników szybko i tanio.Mack spiął konia ostrogami, zmuszając zwierzę do galopu.Jego twarz przybrała kamienny wyraz, a oczy patrzyły gdzieśw dal.Na walkę mistrzów, która odbyć się miała siedemnastegomarca w Carson City, Mack pojechał razem z Clive'emHenleyem.Clive nie szczędził przyjacielowi wyrazówwspółczucia z powodu pożaru. - Muszę ci jednak powiedzieć - dodał - że inni plantatorzysą zadowoleni z twoich nowych pracowników.- To świetnie, ale nic mnie to nie obchodzi.Robię interesydla pieniędzy, a nie po to, żeby przypodobać się ludziom.Clive ukrył swoje rozczarowanie, zapalając kolejnecygaro.Znajdujący się pod gołym niebem ring, któregowidownia pomieścić mogła dwadzieścia tysięcy kibiców,ustawiono na tle ośnieżonych górskich szczytów.Mack i Cliveusiedli za narożnikiem Dżentelmena Jima.Mack byłpodniecony walką i niemal równie mocno podekscytowanytrzema ustawionymi przy ringu kamerami.- Weryskopy - powiedział Clive'owi.- Czytałem o nich.- Do czego służą?- To aparaty fotograficzne, które robią zdjęcia naruchomym pasku kliszy.Po raz pierwszy zostaniezarejestrowana w ten sposób walka bokserów.- Wskazał naring [ Pobierz całość w formacie PDF ]