[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Oto, co się działo: rozpadła się z godnością na odłamki wielkości domów, dryfujące delikatnie coraz dalej od siebie, w absolutnym spokoju frunące nad nekropo­lią.Niektóre uderzały o inne piramidy, leniwie i jakby niechcący je niszcząc, a potem odbijały się w ciszy, aż orząc ziemię, hamowały za niewielkimi górami gruzu.Dopiero wtedy zagrzmiał huk.I trwał bardzo długo.***Szary pył okrył królestwo.Ptaclusp wyprostował się i ostrożnie ruszył przed siebie, ma­cając drogę.Zatrzymał się, kiedy wpadł na kogoś.Zadrżał na samą myśl o istotach, które niedawno widział w tej okolicy, choć myśl ta nie przyszła mu łatwo, gdyż coś chyba uderzyło go w głowę.- To ty, chłopcze? - zapytał.- To ty, tato?- Tak - zapewnił Ptaclusp.- To ja, tato.- Cieszę się, że to ty, synu.- Widzisz coś?- Nie.Tylko kurz i mgłę.- Dzięki bogom.Już myślałem, że to ja.- Ale to przecież ty, prawda? Sam mówiłeś.- Tak, tato.- Co z twoim bratem?- Mam go w kieszeni, tato.- To dobrze.Miejmy nadzieję, że nic mu się nie stało.Szli wolno naprzód, omijając ledwie zauważalne kawały budowli.- Coś wybuchło, tato - powiedział IIb.- Myślę, że to piramida.Ptaclusp potarł czubek głowy, gdzie dwie tony latającej skały zbliżyły się na jedną szesnastą cala do przygotowania go na złożenie w jednej z własnych piramid.- To pewnie ten przeceniony cement, co go kupiłem od Mercaz Efebu.- Myślę, że to coś gorszego niż słabe spojenia, tato.Myślę, że coś o wiele gorszego.- Wyglądał jakby miał za dużo piasku.- Powinieneś usiąść, tato - zaproponował delikatnie IIb.- Tu masz Dwa-a.Trzymaj się go.Ruszył dalej sam.Wspiął się na płytę z czegoś, co podejrzanie przypominało czarny marmur.Potrzebował, jak uznał po namyśle, kapłana.Powinni się przecież czasem na coś przydać i teraz nade­szła właściwa chwila, żeby któryś się znalazł.Dla pocieszenia, na przykład, albo żeby tłuc jego głową o kamień.Zamiast kapłana znalazł kogoś na czworakach, kaszlącego gło­śno.Pomógł mu wstać.tak, to stanowczo był ktoś, IIb obawiał się przez moment, że jednak coś.i usadził na kawale prawie na pew­no marmuru.- Jesteś kapłanem? - zapytał, grzebiąc wśród gruzu.- Jestem Dii, mistrz balsamista - przedstawiła się postać.- Ptaclusp IIb, parakosmiczny archi.- IIb uświadomił sobie nagle, że przez jakiś czas architekci nie będą tu popularni.Popra­wił się szybko.-Jestem inżynierem.Dobrze się czujesz?- Nie wiem.Co się stało?- Myślę, że eksplodowała piramida.- Czy zginęliśmy?- Nie przypuszczam.W końcu chodzisz i rozmawiasz, prawda? Dii drgnął.- To o niczym nie świadczy, możesz mi wierzyć.Co to jest inży­nier?- Budowniczy akweduktów - wyjaśnił szybko IIb.- Wchodzą w modę.Dii wstał niezbyt pewnie.- Chcę się napić - oznajmił.- Poszukajmy rzeki.Najpierw znaleźli Teppica.Obejmował niewielki, ścięty kawałek piramidy, który przy lą­dowaniu wyrył średniej wielkości krater.- Znam go - stwierdził IIb.- To ten chłopak, który był na czub­ku piramidy.To śmieszne.Jak mógł przeżyć coś takiego?- I dlaczego z kamienia wyrasta cała ta kukurydza? - zdziwił się Dii.- Może kiedy jest się w samym środku tiary, działa jakiś rodzaj efektu.- IIb myślał głośno.- Taki obszar spokoju albo co.Jak w centrum wiru.Odruchowo sięgnął po woskową tabliczkę, ale powstrzymał się.Człowiekowi nie było przeznaczone rozumienie rzeczy, którymi się zajmował.- Zginął? - zapytał.- Nie patrz na mnie - odparł Dii i odstąpił.W myślach wyliczał dostępne teraz dla siebie zawody.Tapicerka wydawała się obiecu­jąca.Przynajmniej fotele nie wstają i nie chodzą za człowiekiem, który je wypchał.IIb pochylił się nad ciałem.- Patrz, co on ma ręku! - zawołał, delikatnie odginając palce.- Kawałek stopionego metalu.Po co mu on?.Teppic śnił.Widział siedem krów tłustych i siedem krów chudych, a jedna z nich jeździła na rowerze.Widział śpiewające wielbłądy, a pieśń wyrównywała zmarszczki rzeczywistości.Widział palec piszący na ścianie piramidy: Wyjście jest łatwe.Po­wrót wymaga (ciąg dalszy na następnej ścianie).Obszedł piramidę do miejsca, gdzie palec kontynuował: wysił­ku woli, ponieważ jest o wiele trudniejszy.Dziękuję za uwagę.Teppic przemyślał to i przyszło mu do głowy, że coś jeszcze po­zostało do zrobienia - coś, czego jeszcze nie robił.Nigdy wcześniej nie wiedział jak, ale teraz zrozumiał, że to tylko liczby ustawione w szczególny sposób.Wszystko, co magiczne, jest tylko metodą opi­su świata słowami, których nie może zignorować.Stęknął z wysiłku.Przez chwilę miał wrażenie prędkości.Dii i IIb rozejrzeli się niepewnie, gdy długie promienie światła błysnęły we mgle i zabarwiły pejzaż kolorem starego złota.I wzeszło słońce.***Sierżant ostrożnie uchylił klapę w końskim brzuchu.Kie­dy spodziewany rój włóczni się nie zmaterializował, rozka­zał Prompterowi spuścić sznurową drabinkę, zszedł po niej i w porannym chłodzie spojrzał na pustynię.Nowy rekrut podążył za nim i teraz przeskakiwał z nogi na nogę na piasku, który niemal mroził, ale w porze obiadu będzie parzył.- Tam - rzekł sierżant.- Widzisz linie Tsortian, chłopcze?- Wygląda mi to na szereg drewnianych koni, sierżancie -stwierdził Prompter.- Ten na końcu jest na biegunach.- To na pewno oficerowie.Ha.Ci Tsortianie muszą nas uwa­żać za prostaczków.- Sierżant potupał nogami, odetchnął kilka ra­zy świeżym powietrzem i wrócił do drabinki.- Wchodzimy, chłopcze! - zawołał.- A po co musimy tam siedzieć? Sierżant zatrzymał się z nogą na szczeblu.- Użyj zdrowego rozsądku, chłopcze.Przecież nie przyjdą tu i nie wciągną naszych koni do miasta, jeśli zobaczą nas na zewnątrz, prawda? To chyba jasne [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odbijak.htw.pl