[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kiedy Lars i Lila wjechali na dach, z drugiej rampy zeszła jakaś postać.Była to MarenFaine.Henry Morris powiedział prawdę: Maren zmieniła się nie do poznania.Miała nasobie długie do kostek futro z wenusjańskich wubków, mały kapelusik z woalką i du-że kolczyki ręcznej roboty.Co dziwne, była bez makijażu, nawet nie umalowała ust.Jejtwarz była zgaszona i wyblakła.Maren przyniosła ze sobą zimny powiew grobu; zu-pełnie jakby przeleciała przez Atlantyk na skrzydłach śmierci.Zmierć czaiła się w jejoczach.Spoglądała obojętnie, a jednak z determinacją. Hej powiedział Lars. Witam, Lars wyskandowała Maren. Witam, panno Topczew.Przez chwilę wszyscy milczeli.Lars nie pamiętał, by kiedykolwiek w życiu czuł siębardziej niezręcznie. Co słychać, Maren? powiedział Lars. Zadzwonili do mnie z samego Bułganingradu.Ktoś z SeRKeb-u albo z nim zwią-zany.Nie wierzyłam, dopóki sama tego nie sprawdziłam przez KACH.Uśmiechnęła się, po czym sięgnęła do przypominającej kopertę torebki przewieszo-nej przez ramię na skórzanym pasku.Rewolwer, który wyjęła, był z pewnością najmniejszym, jaki Lars kiedykolwiek wi-dział.130W pierwszej chwili Lars pomyślał, że to zabawka, atrapa, że Maren wygrała go w au-tomacie do gry.Wpatrywał się w niego próbując określić, co to za jeden, bo w końcu byłekspertem w sprawach broni.Wtedy uświadomił sobie, że rewolwer jest prawdziwy.Byłwłoskiej produkcji i mieścił się w damskiej torebce. Jak się pani nazywa? odezwała się stojąca obok Larsa Lila.Jej pytanie było grzeczne, rozsądne, nawet uprzejme.Zdziwiony Lars spojrzał na Lilęwytrzeszczonymi oczami.O ludziach zawsze można dowiedzieć się czegoś nowego.Lila kompletnie rzuciłago na kolana: w tak krytycznym momencie, stojąc naprzeciw Maren i jej małej niebez-piecznej broni, Lila Topczew potrafiła zachować się jak osoba dojrzała, jak dama.Cowięcej, wykazała się towarzyską ogładą, jakby była na przyjęciu, gdzie roi się od naj-bardziej szykownych kogów.Stanęła na wysokości zadania, co zdało się Larsowi kwin-tesencją człowieczeństwa.Nikt już nie zdołałby go przekonać, że człowiek to po pro-stu zwierzę poruszające się w pozycji wyprostowanej, które nosi w kieszeni chusteczkęi potrafi odróżnić czwartek od piątku, czy jakie tam inne wziąć kryterium człowieczeń-stwa.nawet definicja Starego Orvilla, z Szekspira wzięta, była po prostu obrazliwym,cynicznym nonsensem.Cóż to za uczucie, pomyślał Lars, nie tylko kochać tę dziewczy-nę, lecz również ją podziwiać. Nazywam się Maren Faine odparła Maren rzeczowo i obojętnie.Na niej gest panny Topczew nie zrobił najmniejszego wrażenia.Lila ufnie podała jej rękę, najwyrazniej na znak przyjazni. Miło mi powiedziała i sądzę, że możemy.Maren uniosła malutki rewolwer i pociągnęła za spust.Zapchany brudem, choć na zewnątrz czysty i lśniący mały gadżet wypluł z siebie coś,co można by uznać za pocisk dum-dum w początkowym stadium rozwoju.Jednak pocisk ewoluował przez lata i nadal zawierał element zasadniczy ten, któ-ry miał zdolność do eksplodowania w chwili zetknięcia z celem.Co więcej, jego kawał-ki wybuchały w nieskończoność zbierając żniwo w ciele ofiary i jej otoczeniu.Lars instynktownie padł na ziemię, odwrócił twarz i skulił się w sobie.Zwierzę w je-go wnętrzu przyjęło pozycję płodu: podciągnięte pod siebie kolana, broda przy klat-ce piersiowej, ramiona obejmujące ciało.Wiedział, że nic nie może zrobić dla Lili.Wszystko się skończyło.Na zawsze.Mogą minąć wieki, stulecia mogą bezustannie pły-nąć jak woda, ale Lila Topczew już nigdy nie pojawi się znowu na świecie.Lars myślał logicznie jak maszyna, która niezależnie od tego, co dzieje się w otaczają-cym ją środowisku spokojnie dokonuje obliczeń i analiz.Nie zaprojektowałem tej broni.Ona pochodzi z wcześniejszej epoki.To starożytny potwór.To zło, które odziedziczyli-śmy z zamierzchłych czasów.Wróciło z przeszłości, stanęło pod drzwiami mojego życiai odebrało mi, zniszczyło wszystko, co było dla mnie drogie, czego potrzebowałem, co131pragnąłem ochraniać.Wszystko zniknęło za jednym pociągnięciem cyngla, części me-chanizmu tak małego, że można by go połknąć, pożreć, wymazać go ze świata w akciezaspokajania głodu, aktu afirmacji życia.Teraz jednak nic go nie wymaże.Lars zamknął oczy i został tam, gdzie leżał.Nie bał się, że Maren może strzelić razjeszcze, tym razem do niego.Chciał, straszliwie pragnął, by Maren go zastrzeliła.Otworzył oczy.Rampa zniknęła.Podobnie dachowe lądowisko.Nie było Maren Faine i jej małejwłoskiej broni.Lars nie dostrzegł nigdzie śladów spustoszenia poczynionego przez re-wolwer.Nigdzie nie walały się resztki ciała, drgające krwawe strzępki.Oczom Larsa,choć nie mógł zrozumieć dlaczego, ukazała się ulica w jakimś mieście.Nie był to NowyYork.Czuł, że nastąpił spadek temperatury, że zmienił się klimat.W dali dostrzegł ob-lodzone górskie szczyty.Zadrżał z zimna, rozejrzał się wokół i usłyszał ryk rakiety po-wierzchniowego ruchu ulicznego.Bolały go nogi i chciało mu się pić.Obok autonomicznej apteki ujrzał budkę wideofoniczną.Wszedł do środka.Czuł, żezesztywniały mu wszystkie członki, był obolały i zmęczony.Wziął do ręki książkę wide-ofoniczną i spojrzał na okładkę.Seattle, Washington, przeczytał [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.Kiedy Lars i Lila wjechali na dach, z drugiej rampy zeszła jakaś postać.Była to MarenFaine.Henry Morris powiedział prawdę: Maren zmieniła się nie do poznania.Miała nasobie długie do kostek futro z wenusjańskich wubków, mały kapelusik z woalką i du-że kolczyki ręcznej roboty.Co dziwne, była bez makijażu, nawet nie umalowała ust.Jejtwarz była zgaszona i wyblakła.Maren przyniosła ze sobą zimny powiew grobu; zu-pełnie jakby przeleciała przez Atlantyk na skrzydłach śmierci.Zmierć czaiła się w jejoczach.Spoglądała obojętnie, a jednak z determinacją. Hej powiedział Lars. Witam, Lars wyskandowała Maren. Witam, panno Topczew.Przez chwilę wszyscy milczeli.Lars nie pamiętał, by kiedykolwiek w życiu czuł siębardziej niezręcznie. Co słychać, Maren? powiedział Lars. Zadzwonili do mnie z samego Bułganingradu.Ktoś z SeRKeb-u albo z nim zwią-zany.Nie wierzyłam, dopóki sama tego nie sprawdziłam przez KACH.Uśmiechnęła się, po czym sięgnęła do przypominającej kopertę torebki przewieszo-nej przez ramię na skórzanym pasku.Rewolwer, który wyjęła, był z pewnością najmniejszym, jaki Lars kiedykolwiek wi-dział.130W pierwszej chwili Lars pomyślał, że to zabawka, atrapa, że Maren wygrała go w au-tomacie do gry.Wpatrywał się w niego próbując określić, co to za jeden, bo w końcu byłekspertem w sprawach broni.Wtedy uświadomił sobie, że rewolwer jest prawdziwy.Byłwłoskiej produkcji i mieścił się w damskiej torebce. Jak się pani nazywa? odezwała się stojąca obok Larsa Lila.Jej pytanie było grzeczne, rozsądne, nawet uprzejme.Zdziwiony Lars spojrzał na Lilęwytrzeszczonymi oczami.O ludziach zawsze można dowiedzieć się czegoś nowego.Lila kompletnie rzuciłago na kolana: w tak krytycznym momencie, stojąc naprzeciw Maren i jej małej niebez-piecznej broni, Lila Topczew potrafiła zachować się jak osoba dojrzała, jak dama.Cowięcej, wykazała się towarzyską ogładą, jakby była na przyjęciu, gdzie roi się od naj-bardziej szykownych kogów.Stanęła na wysokości zadania, co zdało się Larsowi kwin-tesencją człowieczeństwa.Nikt już nie zdołałby go przekonać, że człowiek to po pro-stu zwierzę poruszające się w pozycji wyprostowanej, które nosi w kieszeni chusteczkęi potrafi odróżnić czwartek od piątku, czy jakie tam inne wziąć kryterium człowieczeń-stwa.nawet definicja Starego Orvilla, z Szekspira wzięta, była po prostu obrazliwym,cynicznym nonsensem.Cóż to za uczucie, pomyślał Lars, nie tylko kochać tę dziewczy-nę, lecz również ją podziwiać. Nazywam się Maren Faine odparła Maren rzeczowo i obojętnie.Na niej gest panny Topczew nie zrobił najmniejszego wrażenia.Lila ufnie podała jej rękę, najwyrazniej na znak przyjazni. Miło mi powiedziała i sądzę, że możemy.Maren uniosła malutki rewolwer i pociągnęła za spust.Zapchany brudem, choć na zewnątrz czysty i lśniący mały gadżet wypluł z siebie coś,co można by uznać za pocisk dum-dum w początkowym stadium rozwoju.Jednak pocisk ewoluował przez lata i nadal zawierał element zasadniczy ten, któ-ry miał zdolność do eksplodowania w chwili zetknięcia z celem.Co więcej, jego kawał-ki wybuchały w nieskończoność zbierając żniwo w ciele ofiary i jej otoczeniu.Lars instynktownie padł na ziemię, odwrócił twarz i skulił się w sobie.Zwierzę w je-go wnętrzu przyjęło pozycję płodu: podciągnięte pod siebie kolana, broda przy klat-ce piersiowej, ramiona obejmujące ciało.Wiedział, że nic nie może zrobić dla Lili.Wszystko się skończyło.Na zawsze.Mogą minąć wieki, stulecia mogą bezustannie pły-nąć jak woda, ale Lila Topczew już nigdy nie pojawi się znowu na świecie.Lars myślał logicznie jak maszyna, która niezależnie od tego, co dzieje się w otaczają-cym ją środowisku spokojnie dokonuje obliczeń i analiz.Nie zaprojektowałem tej broni.Ona pochodzi z wcześniejszej epoki.To starożytny potwór.To zło, które odziedziczyli-śmy z zamierzchłych czasów.Wróciło z przeszłości, stanęło pod drzwiami mojego życiai odebrało mi, zniszczyło wszystko, co było dla mnie drogie, czego potrzebowałem, co131pragnąłem ochraniać.Wszystko zniknęło za jednym pociągnięciem cyngla, części me-chanizmu tak małego, że można by go połknąć, pożreć, wymazać go ze świata w akciezaspokajania głodu, aktu afirmacji życia.Teraz jednak nic go nie wymaże.Lars zamknął oczy i został tam, gdzie leżał.Nie bał się, że Maren może strzelić razjeszcze, tym razem do niego.Chciał, straszliwie pragnął, by Maren go zastrzeliła.Otworzył oczy.Rampa zniknęła.Podobnie dachowe lądowisko.Nie było Maren Faine i jej małejwłoskiej broni.Lars nie dostrzegł nigdzie śladów spustoszenia poczynionego przez re-wolwer.Nigdzie nie walały się resztki ciała, drgające krwawe strzępki.Oczom Larsa,choć nie mógł zrozumieć dlaczego, ukazała się ulica w jakimś mieście.Nie był to NowyYork.Czuł, że nastąpił spadek temperatury, że zmienił się klimat.W dali dostrzegł ob-lodzone górskie szczyty.Zadrżał z zimna, rozejrzał się wokół i usłyszał ryk rakiety po-wierzchniowego ruchu ulicznego.Bolały go nogi i chciało mu się pić.Obok autonomicznej apteki ujrzał budkę wideofoniczną.Wszedł do środka.Czuł, żezesztywniały mu wszystkie członki, był obolały i zmęczony.Wziął do ręki książkę wide-ofoniczną i spojrzał na okładkę.Seattle, Washington, przeczytał [ Pobierz całość w formacie PDF ]