[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wciąż był chory i musiał odzyskać siły.Hadeshorn! przypomniał sobie nagle Par.Ile czasu pozostało im do nowiu?Coll westchnął.- Cztery dni, jeśli dalej się upierasz, żeby tam iść.Morgan uśmiechnął się szeroko zza jego pleców.- Będziemy w pobliżu, gdybyś nas potrzebował.Miło widzieć cię znowu w dobrym zdrowiu, Par.Wyśliznął się przez drzwi.- Rzeczywiście miło - zgodził się Coll i mocno uścisnął dłoń.brata.Pa ich wyjściu Par leżał przez pewien czas z otwartymi oczami.Myśli kłębiły się w jego głowie.Do jego świadomości dobijały się pytania, na które nie potrafił odpowiedzieć.Został przepędzony z Varfleet nad Tęczowe Jezioro, z Culhaven do Hearthstone, przez fede­rację i cieniowce, przez stworzenia, o których wcześniej tylko słyszał, albo takie, o których istnieniu nawet nie wiedział.Był zmęczony i zdezorientowany; omal nie stracił życia.Wszystko obracało się wo­kół jego magii, a przecież dla niego była ona praktycznie bezużyte­czna.Bez przerwy uciekał przed czymś wprost w objęcia czegoś innego, nie rozumiejąc przy tym naprawdę ani jednego, ani drugiego.Czuł się bezradny.I pomimo obecności brata i przyjaciół czuł się dziwnie samotny.Jego ostatnią myślą przed zaśnięciem było, iż rzeczywiście jest samotny, nie rozumiał tylko dlaczego.Spał niespokojnie, lecz bez snów, budząc się często od poruszeń niezadowolenia i niepewności, które przemykały przez labirynt jego umysłu jak zgonione szczury.Za każdym razem, kiedy się budził, wciąż była noc.Dopiero kiedy przebudził się po raz ostatni, był już niemal świt i niebo za zasłoną w oknie zaczynało się rozjaśniać.Pokój, w którym leżał, tchnął spokojem i zdawała się w nim unosić leciuteńka mgła.W pewnej chwili przeszedł przezeń Stor w białej szacie, wyłoniwszy się z cienia jak duch.Przystanął przy jego łóżku i dotknął jego nadgarstka i czoła zadziwiająco ciepłymi dłońmi, po czym odwrócił się i zniknął w taki sam sposób, jak się pojawił.Par spał potem mocno, odpływając daleko w głąb siebie i unosząc się spokojnie na morzu czarnego ciepła.Kiedy obudził się znowu, padał deszcz.Otworzył oczy i wpatrywał się nieruchomo w panujący w pokoju półmrok.Słyszał stukanie de­szczu o szyby i o dach, jednostajny odgłos uderzeń i rozpryskiwania się kropli wśród ciszy.Na dworze wciąż było jasno; widział to przez szparę w zasłonach.W oddali zadudnił grzmot, rozbrzmiewając prze­ciągłym, nierównym echem.Ostrożnie uniósł się na łokciu.Dostrzegł ogień płonący w małym piecu.Stał on ukryty głęboko w cieniu i poprzedniej nocy nawet go nie zauważył.Wypełniał pokój przyjemnym ciepłem, które otulało Para i dawało mu poczucie bezpieczeństwa.Na stoliku obok jego łóżka stała filiżanka herbaty i talerzyk maleńkich ciasteczek.Usiadł, oparł się na poduszkach i przysunął do siebie ciasteczka i herbatę.Był wygłodniały i pochłonął wszystko w parę sekund.Następnie wy­pił trochę herbaty, która zdążyła już wystygnąć, lecz mimo to była wspaniała.Pił trzecią filiżankę, kiedy otworzyły się drzwi i stanął w nich Walker Boh.Zatrzymał się na chwilę, widząc, że Par już nie śpi, po czym cicho zamknął za sobą drzwi i podszedł do jego łóżka.Miał na sobie zielony leśny strój: bluzę i spodnie mocno ściągnięte pasem, miękkie skórzane buty, nie zasznurowane i zabłocone, oraz długą opoń­czę, skropioną deszczem.Również jego brodata twarz połyskiwała od deszczu, a wilgotne ciemne włosy oblepiały mu głowę.Zsunął z ramion płaszcz i zapytał cicho:- Czujesz się lepiej? Par skinął głową.- Znacznie.- Odstawił filiżankę.- Podobno tobie powinie­nem za to dziękować.Wybawiłeś mnie od wiedźminów.Zabrałeś mnie z powrotem do Hearthstone.To był twój pomysł, żeby mnie przynieść do Storlock.Coll i Morgan mówili mi nawet, że stosowałeś magię, żeby podtrzymać mnie przy życiu.- Magię - powtórzył w roztargnieniu Walker cichym gło­sem.- Połączenie słów i dotknięć, rodzaj wariacji na temat oddzia­ływania pieśni.Moje dziedzictwo po Brin Ohmsford.Jestem wolny od przekleństwa pełni jej mocy, mam jedynie jej część, a i to bywa źródłem utrapień.Mimo to od czasu do czasu staje się ona darem, którym jest według ciebie.Potrafię oddziaływać na inne żywe istoty, odczuwać ich siłę żywotną, czasem znajdować sposób na jej wzmoc­nienie.- Na chwilę umilkł.- Nie wiem jednak, czy można to nazwać magią.- A to, co zrobiłeś z wiedźminami na Starych Bagniskach, kiedy stanąłeś w mojej obronie, czy to nie była magia?Jego stryj odwrócił wzrok.- Zostałem tego nauczony - rzekł w końcu.Par czekał przez chwilę, lecz ponieważ tamten nie mówił nic więcej, powiedział:Tak czy owak za wszystko jestem bardzo wdzięczny.Dziękuję.Tamten potrząsnął wolno głową.- Nie zasługuję na twoją wdzięczność.To moja wina, że coś takiego w ogóle się zdarzyło.- Zdaje mi się, że mówiłeś to już wcześniej.- Par poprawił się ostrożnie na poduszkach.Walker przesunął się ku nogom łóżka i usiadł na jego brzegu.- Gdybym pilnował cię tak, jak powinienem, pajęczaki nigdy by się nie dostały do doliny.Mogły to zrobić, ponieważ postanowiłem trzymać się od ciebie z dala.Wiele ryzykowałeś, przychodząc tutaj, żeby mnie odnaleźć; mogłem przynajmniej zapewnić ci bezpieczeń­stwo, kiedy już do mnie dotarłeś.Nie uczyniłem tego.- Nie winię cię za to, co się stało - rzekł szybko Par.- Ale ja tak.- Walker wstał, niespokojny jak kot, podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz.- Żyję w odosobnieniu, ponieważ tak chcę.Inni ludzie w innych czasach sprawili, iż uznałem, że tak jest najlepiej.Zapominam jednak czasem, że istnieje różnica między trzymaniem się na uboczu a ukrywaniem się.Dystans, jaki możemy ustanawiać między sobą a innymi, również ma swoje granice, ponie­waż nasz świat nie znosi skrajności.- Spojrzał do tyłu.Jego skóra wydawała się blada na tle szarego światła.- Ukrywałem się, kiedy przyszedłeś mnie odnaleźć.Dlatego nie byłeś bezpieczny.Par nie całkiem rozumiał, co Walker ma na myśli, lecz postanowił mu nie przerywać, gdyż pragnął usłyszeć więcej.Po chwili Walker odwrócił się od okna i podszedł z powrotem.- Nie przychodziłem do ciebie, od kiedy zostałeś tu przyniesio­ny - rzekł, zatrzymując się przy łóżku Para.- Wiedziałeś o tym?Par skinął głową, wciąż milcząc.- To nie z braku zainteresowania tobą - ciągnął Walker.- Wiedziałem jednak, że jesteś bezpieczny, że wyzdrowiejesz, i chcia­łem mieć czas, żeby się zastanowić.Poszedłem sam do lasu.Wróciłem dopiero dziś rano.Storowie powiedzieli mi, że już nie śpisz, że tru­cizna została rozpędzona, więc postanowiłem cię odwiedzić.- Ur­wał, spoglądając w bok.Kiedy znowu przemówił, uważnie dobierał słowa.- Myślałem o snach.Znowu na chwilę zapanowało milczenie.Par poruszył się niespo­kojnie w łóżku.Powoli zaczynał czuć się zmęczony.Miało jeszcze potrwać jakiś czas, zanim w pełni wróci do sił.Walker widocznie to spostrzegł, bo powiedział:- Nie zabiorę ci już dużo czasu.- Znowu powoli usiadł.- Spodziewałem się, że zechcesz do mnie przyjść po tym, jak zaczęły się sny.Zawsze byłeś impulsywny.Myślałem o takiej możliwości i o tym, co ci powiem.Jesteśmy sobie bliscy, choć tego nie rozu­miesz, Par.Obaj jesteśmy spadkobiercami magii, lecz co ważniejsze, łączy nas z góry wyznaczona przyszłość, która być może odbiera nam prawo do decydowania w znaczący sposób o swoim losie.- Znowu urwał, uśmiechając się słabo [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odbijak.htw.pl