[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Błagam cię, Salvador, zabijcie to coś przed mrokiem.Słyszysz? Błagam cię.W przeciwnym razie Andrea z pew­nością umrze.- On mówi prawdę, poruczniku - dodał Gil.- Wierzę wam.Rozumiecie to? Ja wam wierzę.Nie wiem dlaczego, lecz wierzę.Muszę jednak coś mieć, nie mogę nic zrobić bez dowodu.Mam związane ręce.Henry przeczesał dłonią włosy.- To twoje ostatnie słowo?- Przykro mi, ale tak, to jest moje ostatnie słowo.Nie mam wyboru.- Dobrze - powiedział Henry i ujął ramię Gila.- Chodźmy, Gil.Mamy coś jeszcze do zrobienia.Salvador patrzył za nimi, gdy wychodzili.- Przykro mi, rozumiecie to? - zawołał jeszcze, gdy dochodzili do obrotowych drzwi.Henry nie odezwał się, przytaknął jedynie ruchem głowy i wyszli obaj na słońce.- Co teraz robimy? - spytał Gil.- Na razie nic.Przynajmniej jeśli chodzi o tego diabła tutaj.- Sprawdził godzinę.- Chcę jednak tu wrócić, nim zamkną drzwi o szóstej.Zajmiemy się tym stworem w nocy.Nic innego nam nie zostało.- Chcesz włamać się do laboratorium?- Jeśli będę musiał.- No dobrze.Będę z tobą.Może mi odbija, ale pójdę z tobą.- Jedźmy teraz na Prospect Street.Znasz ten mały sklepik z muszelkami nad zatoczką? Chcę tam z kimś porozmawiać.Wsiedli do mustanga bez otwierania drzwi.Gil wyjechał ostro z parkingu i skierował wóz na Torrey Pines Road.Poranek był pogodny, dwoje nastolatków puszczało japoń­skie latawce.Oba miały długie, skręcające się w korkociągi ogony, które trzepotały na wietrze.Niemożliwe do roz­szyfrowania przesłanie orientalnego spokoju i równowagi ducha.Henry znalazł w La Jolla Shellerie tego, kogo szukał.Mężczyzna wieszał rzędy muszli o różnych konchach, cho­dząc z nimi pod markizą sklepiku.Obrotowy stelaż z po­cztówkami kołysał się i kręcił na wietrze, zgrzytając lekko.Mężczyzna był szczupły i smukły, z perkatym nosem, małymi szparkami oczu i karkiem, który miał tyle linii zmarszczek, ile harmonia zakładek.Nosił pasiastą, rybacką koszulkę i zdefasonowaną czapeczkę klubu jachtowego.- Witaj, Laurence - powiedział Henry wysiadając z mustanga.- Witaj, Henry - usłyszał odpowiedź, jakby spotykali się tak co rano.Mężczyzna nie przerywał zaginania drutów wokół muszli.- Jak interesy?- Jako tako.W czwartek była tu wycieczka z Epi­skopatu, sprzedałem im trochę piaskowych dolców.- Pias­kowymi dolcami nazywano małe, kredowobiałe muszelki, na których niektórzy widzieli znaki mające przedstawiać Apostołów i życie Chrystusa.- Laurence, myślałem trochę tego ranka i przypom­niałem sobie, co mówiłeś mi kiedyś o wykopywaniu mię­czaków.Laurence jeszcze bardziej zwęził oczy i popatrzył na Henry'ego z większą uwagą.- Mięczaki? - spytał, podwieszając ostatnią konchę i wycierając dłonie o kościste biodra.- Mówiłeś, że można je znaleźć pod piaskiem, uklepując plażę w pewien szczególny sposób.- Zgadza, się.Nazywam to wypukiwaniem.Ale to dotyczy nie tylko mięczaków.W ten sposób można wykryć każde stworzenie, które jest pod piaskiem.Mięczaki, kraby, małże, glisty i co tam jeszcze chcecie.- Ile policzyłbyś za dzień poszukiwań? - spytał Henry.- Sto, może sto pięćdziesiąt - Laurence wzruszył ramionami.- Dobrze.Może być dzisiaj?- Dzisiaj? A czego, u diabła, chcesz dzisiaj szukać?- Pomożesz mi?Laurence przyjrzał się Henry'emu, potem Gilowi, potem znów Henry'emu.- Co mamy wykopać, Henry? Powiedz mi.- Pokażę ci, gdy to wykopiemy.W innym razie byś nie uwierzył.- Nie szukasz zakopanych skarbów? Ja zajmuję się tylko żywymi stworzeniami.Do skarbu musielibyście mieć wykrywacz metali.- Szukamy czegoś żywego - powiedział Henry.- Sto i pięćdziesiąt.I dorzucę jeszcze dwie butelki Chivas Regal.Laurence westchnął przeciągle w zamyśleniu, po czym skinął głową.- Okay.Wezmę narzędzia.Nancy popilnuje dzisiaj sklepu.Zawsze zarabia wtedy więcej niż ja.Ma przebicie.Nigdy nie mięknie jej serce na widok dzieciaków, które chcą konika morskiego, a nie mają dość grosza.Wyniósł z zaplecza sklepu sfatygowaną torbę z narzędzia­mi, sześciopuszkowy pojemnik z Michelobem, w którym było już jedno puste miejsce, oraz cienkie salami.- Prowiant - mruknął lakonicznie, gramoląc się na tylne siedzenie mustanga.Gil zawrócił na Prospect Street i pojechał ku Del Mar.- Nie byliśmy już dawno na rybach - zaczął Laurence, gdy gnali ze wzgórz dochodzących do plaży.- Byłem zajęty - odparł Henry.Laurence skrzywił się.Wiedział, że „zajęty”' znaczy w ustach Henry'ego tyle, co „piłem”.Przytrzymał dłonią czapeczkę i pochylił się ku przyjacielowi.- Połów z małej łódki, przy dobrej fali, to najlepsze na świecie lekarstwo na kaca.Dojechali do miejsca, gdzie znalezione zostało ciało Sylvii Stoner, i zaparkowali.Minął już prawic tydzień, a ponieważ nie znaleziono następnych węgorzy, blokada została zdjęta.Parę osób uprawiało tu jogging, kręciła się też niewielka grupka zaprzysięgłych miłośników surfingu.Było jednak jeszcze za wcześnie na tłum matek z dziećmi i o wiele za wcześnie na młodzież spędzającą tu obiadową przerwę.Przeszli przez plażę, znacząc dziewiczo gładki piasek.Morze cofało się w odpływie.W wilgotnym piasku odbijały się chmury niczym fragmenty układanki.- Pomógłbyś mi, gdybyś powiedział, jakich stworzeń szukacie - rzekł Laurence.- Dużych czy małych? Z musz­lami czy bez?Henry osłonił oczy przed wiatrem i słońcem [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odbijak.htw.pl