[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Ich nic nie obchodzisz.Chcą tylko zniszczyć i splądrować to, co nienawidzili od wieków.Z pewnością Glandyth byłby rad, mając ciebie, i może by odszedł - lecz te tysiąc mieczy zostawiłby tutaj i tak.Musimy walczyć razem, Książę Corumie.Nie ma innego wyjścia.Rozdział 11PRZYWOŁANIECorum wrócił do swej komnaty, gdzie leżały przygotowane dla niego broń i pancerze.Zbroja była nietypowa - składała się z napierśnika łączonego z częścią chroniącą plecy, pary naramienników i sztywnej spódniczki.Wszystko zostało zrobione z perłowobłękitnych muszli stworzenia morskiego, które zamieszkiwało niegdyś wody Zachodu, zwanego anufec.Muszla była mocniejsza niż najtwardsze żelazo i lżejsza niż jakakolwiek kolczuga.Wielki, kolczasty hełm ze sterczącym czubem, jak i hełmy reszty obsady Zamku Moidel, wykonano z muszli gigantycznego rozkolca.Służący pomogli Corumowi włożyć to wszystko, po czym wręczyli mu żelazny pałasz, który był tak dobrze wyważony, że można było nim operować tylko jedną ręką.Tarcza, którą przymocowali rzemieniami do kalekiego ramienia Księcia, była pancerzem dużego kraba, żyjącego niegdyś, jak mu powiedziano, w okolicach o wiele odleglejszych niż Lywm-an-Esh i znanych jako Kraina Dalekiego Morza.Zbroja należała do nieżyjącego już Margrabiego, który odziedziczył ją po przodkach, a ci z kolei byli w jej posiadaniu już na długo przedtem, nim pojawiła się konieczność ustanowienia Marchii.Gdy wszystko było gotowe, zawołał do Rhaliny, lecz ona, chociaż widział ją przez otwarte drzwi łączące komnaty, nie podniosła oczu znad papierów.Był to ostatni z rękopisów Margrabiego i absorbował ją bardziej niż inne.Corum wyszedł, by wrócić na blanki.Szeregi wojowników nie drgnęły, tylko rydwan Glandytha podjechał mierzeją na pół drogi do zamku.Skurczone i połamane ciało Brunatnego leżało nadal tam, gdzie rzucił je Mabden.Bęben odezwał się znowu.- Dlaczego nie ruszają? - zdumiał się Beldan głosem ciężkim z napięcia.- Dwa powody są pewne - odpowiedział Corum.- Mają nadzieję nas przerazić i zabić przerażenie w sobie.- Boją się nas?- Pony zapewne tak.Ostatecznie, jak mi powiedziałeś, żyli w przesądach przez stulecia, obawiając się czarów mieszkańców Lywm-an-Eshu.Jestem pewien, że oczekują po nas nadprzyrodzonych metod obrony.Corum wskazał gestem w kierunku Glandytha-a-Krae.- To jest Mabden, któremu zawdzięczam pierwszą lekcję.- Zdaje się nie znać strachu.- Mieczy się nie boi.On boi się siebie samego.Ze wszystkich słabości Mabdenów ta jest zapewne najbardziej niszcząca.Glandyth podniósł odzianą w żelazną rękawicę dłoń.Znów zapadła cisza.- Vadhaghu! - dobiegł ich dziki głos.- Czy widzisz, kim jest ten, który przybył odszukać cię w tym plugawym zaniku?Corum nie odpowiedział.Skryty za blankami obserwował, jak Glandyth lustruje mury szukając go.- Vadhaghu! Jesteś tam?Beldan spojrzał pytająco na Coruma, który nadal milczał.- Vadhaghu! Widzisz, że zabiliśmy twojego zaprzyjaźnionego demona! Teraz to samo chcemy zrobić z tobą i z tymi najnikczemniejszymi Mabdenami, którzy dali ci schronienie.Vadhaghu! Odezwij się!- Musimy przeciągać to, jak długo się da - mruknął Corum do Beldana.- Każda sekunda przybliża nas do przypływu, który zaleje drogę.- Oni wkrótce uderzą - powiedział Beldan.- Na długo przedtem, nim przypływ powróci.- Vadhaghu! Aaaa.Jesteś najbardziej tchórzliwy ze swej tchórzliwej rasy!Corum zobaczył, jak Glandyth odwraca głowę ku swoim ludziom, jakby wydawał rozkaz do ataku.Książę wyszedł zza osłony i odezwał się donośnym głosem.Jego mowa, nawet w chłodnym gniewie, była płynną muzyką w porównaniu z chrapliwymi okrzykami Glandytha.- Oto jestem, Glandycie-a-Krae, najnikczemniejszy i najnędzniejszy z Mabdenów!Zaniepokojony Glandyth odwrócił głowę, a po chwili wybuchnął ochrypłym śmiechem.- Nie jestem paskudą! - sięgnął pod futra i wydobył coś, co zwieszało mu się z szyi na łańcuszku.- Czy przyjdziesz i odbierzesz to ode mnie?Corum poczuł narastającą pasję, gdy rozpoznał, czym zabawiał się Glandyth.Była to zmumifikowana ręka Vadhagha, na której palcu nadal tkwił darowany mu kiedyś przez siostrę pierścień.- I jeszcze to - Glandyth wyjął z futer skórzany mieszek i pomachał nim do Coruma.- Zachowałem też twoje oko!Corum opanował zawziętość i mdłości:- Możesz mieć i resztę, Glandycie, jeśli odeślesz swą bandę i zostawisz Zamek Moidel w spokoju!Glandyth podniósł głowę ku niebu i zaniósł się śmiechem.- O nie, Vadhaghu! Nie pozwoliliby mi pozbawić ich tej walki i nie odeszliby zostawiając zamek nietknięty.Czekali na to przez wiele miesięcy.Zamierzają wyciąć w pień wszystkich swych odwiecznych wrogów, a ja zamierzam zarżnąć ciebie.Planowałem, że spędzę zimę komfortowo na dworze u Lyra-a-Brode.Zamiast tego musiałem obozować w skórzanych namiotach z tymi oto przyjaciółmi.Myślę szybko z tobą skończyć, Vadhaghu, tyle ci obiecuję.Nie będę tracił czasu z taką kaleką padliną jak ty - znów się roześmiał.- I kto teraz jest niepełnowartościowym bydlęciem?- Nie powinieneś zatem bać się walczyć ze mną sam na sam! - zawołał Corum.- Możesz stawić mi czoło na tej drodze i bez wątpienia dasz radę zabić mnie bardzo szybko.Potem zostawisz zamek przyjaciołom i wrócisz w swoje strony.Glandyth zmarszczył brwi, ciężko namyślając się.- Dlaczego chcesz oddać swe życie trochę wcześniej, niż będziesz musiał?- Dość mam życia kaleki.Zmęczony jestem strachem przed tobą i twoimi ludźmi.Glandyth nie był przekonany.Corum usiłował zyskać na czasie tą rozmową i propozycją.Nie miało przecież dla Glandytha znaczenia, ile będą musieli się natrudzić Pony ze zdobyciem zamku, gdy on już zabije Coruma.Ostatecznie przytaknął, rycząc w odpowiedzi:- Bardzo dobrze, Vadhaghu, schodź na drogę.Rozkażę moim ludziom, by trzymali się z daleka, aż skończymy naszą-walkę.Jeśli mnie zabijesz, rydwany odjadą i pozostawią bitwę innym.- W tą część twojej obietnicy nie wierzę - odpowiedział Corum.- Nie jestem tym zresztą zbyt zainteresowany.Zejdę.Corum schodził powoli po schodach, zarabiając minuty.Nie chciał umrzeć z ręki Glandytha.Wiedział też, że gdyby jakimś trafem dał mu rade, ludzie Hrabiego szybko podskoczą swemu panu z odsieczą.Miał nadzieję jedynie na uzyskanie kilku godzin dla obrońców.Rhalina spotkała go przed ich apartamentem.- Dokąd idziesz, Corumie?- Walczyć z Glandythem.I zapewne zginę - powiedział.- Przyjdzie mi umrzeć będąc w tobie zakochanym, Rhalino.- Corumie! Nie! - jej twarz wyrażała przerażenie.- To konieczne, jeśli zamek ma mieć szansę odparcia ataku.- Nie, Corumie! Jest jeszcze inna możliwość.Mój mąż wspomina o niej w swoich zapiskach.Ostatnia deska ratunku.- Jaka?- Nie określa tego jasno.Coś, co przeszło na niego po przodkach.Jakieś przywołanie.Czary, Corumie.Corum uśmiechnął się smutno.- Nie ma czegoś takiego jak czary, Rhalino.To, co nazywasz czarami, to garść strzępków wiedzy Vadhaghów.- To nie ma związku z Vadhaghami.To coś zupełnie innego.Przywołanie.Spróbował przejść obok niej, lecz uchwyciła jego rękę [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.- Ich nic nie obchodzisz.Chcą tylko zniszczyć i splądrować to, co nienawidzili od wieków.Z pewnością Glandyth byłby rad, mając ciebie, i może by odszedł - lecz te tysiąc mieczy zostawiłby tutaj i tak.Musimy walczyć razem, Książę Corumie.Nie ma innego wyjścia.Rozdział 11PRZYWOŁANIECorum wrócił do swej komnaty, gdzie leżały przygotowane dla niego broń i pancerze.Zbroja była nietypowa - składała się z napierśnika łączonego z częścią chroniącą plecy, pary naramienników i sztywnej spódniczki.Wszystko zostało zrobione z perłowobłękitnych muszli stworzenia morskiego, które zamieszkiwało niegdyś wody Zachodu, zwanego anufec.Muszla była mocniejsza niż najtwardsze żelazo i lżejsza niż jakakolwiek kolczuga.Wielki, kolczasty hełm ze sterczącym czubem, jak i hełmy reszty obsady Zamku Moidel, wykonano z muszli gigantycznego rozkolca.Służący pomogli Corumowi włożyć to wszystko, po czym wręczyli mu żelazny pałasz, który był tak dobrze wyważony, że można było nim operować tylko jedną ręką.Tarcza, którą przymocowali rzemieniami do kalekiego ramienia Księcia, była pancerzem dużego kraba, żyjącego niegdyś, jak mu powiedziano, w okolicach o wiele odleglejszych niż Lywm-an-Esh i znanych jako Kraina Dalekiego Morza.Zbroja należała do nieżyjącego już Margrabiego, który odziedziczył ją po przodkach, a ci z kolei byli w jej posiadaniu już na długo przedtem, nim pojawiła się konieczność ustanowienia Marchii.Gdy wszystko było gotowe, zawołał do Rhaliny, lecz ona, chociaż widział ją przez otwarte drzwi łączące komnaty, nie podniosła oczu znad papierów.Był to ostatni z rękopisów Margrabiego i absorbował ją bardziej niż inne.Corum wyszedł, by wrócić na blanki.Szeregi wojowników nie drgnęły, tylko rydwan Glandytha podjechał mierzeją na pół drogi do zamku.Skurczone i połamane ciało Brunatnego leżało nadal tam, gdzie rzucił je Mabden.Bęben odezwał się znowu.- Dlaczego nie ruszają? - zdumiał się Beldan głosem ciężkim z napięcia.- Dwa powody są pewne - odpowiedział Corum.- Mają nadzieję nas przerazić i zabić przerażenie w sobie.- Boją się nas?- Pony zapewne tak.Ostatecznie, jak mi powiedziałeś, żyli w przesądach przez stulecia, obawiając się czarów mieszkańców Lywm-an-Eshu.Jestem pewien, że oczekują po nas nadprzyrodzonych metod obrony.Corum wskazał gestem w kierunku Glandytha-a-Krae.- To jest Mabden, któremu zawdzięczam pierwszą lekcję.- Zdaje się nie znać strachu.- Mieczy się nie boi.On boi się siebie samego.Ze wszystkich słabości Mabdenów ta jest zapewne najbardziej niszcząca.Glandyth podniósł odzianą w żelazną rękawicę dłoń.Znów zapadła cisza.- Vadhaghu! - dobiegł ich dziki głos.- Czy widzisz, kim jest ten, który przybył odszukać cię w tym plugawym zaniku?Corum nie odpowiedział.Skryty za blankami obserwował, jak Glandyth lustruje mury szukając go.- Vadhaghu! Jesteś tam?Beldan spojrzał pytająco na Coruma, który nadal milczał.- Vadhaghu! Widzisz, że zabiliśmy twojego zaprzyjaźnionego demona! Teraz to samo chcemy zrobić z tobą i z tymi najnikczemniejszymi Mabdenami, którzy dali ci schronienie.Vadhaghu! Odezwij się!- Musimy przeciągać to, jak długo się da - mruknął Corum do Beldana.- Każda sekunda przybliża nas do przypływu, który zaleje drogę.- Oni wkrótce uderzą - powiedział Beldan.- Na długo przedtem, nim przypływ powróci.- Vadhaghu! Aaaa.Jesteś najbardziej tchórzliwy ze swej tchórzliwej rasy!Corum zobaczył, jak Glandyth odwraca głowę ku swoim ludziom, jakby wydawał rozkaz do ataku.Książę wyszedł zza osłony i odezwał się donośnym głosem.Jego mowa, nawet w chłodnym gniewie, była płynną muzyką w porównaniu z chrapliwymi okrzykami Glandytha.- Oto jestem, Glandycie-a-Krae, najnikczemniejszy i najnędzniejszy z Mabdenów!Zaniepokojony Glandyth odwrócił głowę, a po chwili wybuchnął ochrypłym śmiechem.- Nie jestem paskudą! - sięgnął pod futra i wydobył coś, co zwieszało mu się z szyi na łańcuszku.- Czy przyjdziesz i odbierzesz to ode mnie?Corum poczuł narastającą pasję, gdy rozpoznał, czym zabawiał się Glandyth.Była to zmumifikowana ręka Vadhagha, na której palcu nadal tkwił darowany mu kiedyś przez siostrę pierścień.- I jeszcze to - Glandyth wyjął z futer skórzany mieszek i pomachał nim do Coruma.- Zachowałem też twoje oko!Corum opanował zawziętość i mdłości:- Możesz mieć i resztę, Glandycie, jeśli odeślesz swą bandę i zostawisz Zamek Moidel w spokoju!Glandyth podniósł głowę ku niebu i zaniósł się śmiechem.- O nie, Vadhaghu! Nie pozwoliliby mi pozbawić ich tej walki i nie odeszliby zostawiając zamek nietknięty.Czekali na to przez wiele miesięcy.Zamierzają wyciąć w pień wszystkich swych odwiecznych wrogów, a ja zamierzam zarżnąć ciebie.Planowałem, że spędzę zimę komfortowo na dworze u Lyra-a-Brode.Zamiast tego musiałem obozować w skórzanych namiotach z tymi oto przyjaciółmi.Myślę szybko z tobą skończyć, Vadhaghu, tyle ci obiecuję.Nie będę tracił czasu z taką kaleką padliną jak ty - znów się roześmiał.- I kto teraz jest niepełnowartościowym bydlęciem?- Nie powinieneś zatem bać się walczyć ze mną sam na sam! - zawołał Corum.- Możesz stawić mi czoło na tej drodze i bez wątpienia dasz radę zabić mnie bardzo szybko.Potem zostawisz zamek przyjaciołom i wrócisz w swoje strony.Glandyth zmarszczył brwi, ciężko namyślając się.- Dlaczego chcesz oddać swe życie trochę wcześniej, niż będziesz musiał?- Dość mam życia kaleki.Zmęczony jestem strachem przed tobą i twoimi ludźmi.Glandyth nie był przekonany.Corum usiłował zyskać na czasie tą rozmową i propozycją.Nie miało przecież dla Glandytha znaczenia, ile będą musieli się natrudzić Pony ze zdobyciem zamku, gdy on już zabije Coruma.Ostatecznie przytaknął, rycząc w odpowiedzi:- Bardzo dobrze, Vadhaghu, schodź na drogę.Rozkażę moim ludziom, by trzymali się z daleka, aż skończymy naszą-walkę.Jeśli mnie zabijesz, rydwany odjadą i pozostawią bitwę innym.- W tą część twojej obietnicy nie wierzę - odpowiedział Corum.- Nie jestem tym zresztą zbyt zainteresowany.Zejdę.Corum schodził powoli po schodach, zarabiając minuty.Nie chciał umrzeć z ręki Glandytha.Wiedział też, że gdyby jakimś trafem dał mu rade, ludzie Hrabiego szybko podskoczą swemu panu z odsieczą.Miał nadzieję jedynie na uzyskanie kilku godzin dla obrońców.Rhalina spotkała go przed ich apartamentem.- Dokąd idziesz, Corumie?- Walczyć z Glandythem.I zapewne zginę - powiedział.- Przyjdzie mi umrzeć będąc w tobie zakochanym, Rhalino.- Corumie! Nie! - jej twarz wyrażała przerażenie.- To konieczne, jeśli zamek ma mieć szansę odparcia ataku.- Nie, Corumie! Jest jeszcze inna możliwość.Mój mąż wspomina o niej w swoich zapiskach.Ostatnia deska ratunku.- Jaka?- Nie określa tego jasno.Coś, co przeszło na niego po przodkach.Jakieś przywołanie.Czary, Corumie.Corum uśmiechnął się smutno.- Nie ma czegoś takiego jak czary, Rhalino.To, co nazywasz czarami, to garść strzępków wiedzy Vadhaghów.- To nie ma związku z Vadhaghami.To coś zupełnie innego.Przywołanie.Spróbował przejść obok niej, lecz uchwyciła jego rękę [ Pobierz całość w formacie PDF ]