[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Ratunku! wrzeszczał woznica. Ratunku! Zabieraj, przeklęty drabie, konia i wóz,tylko nie gub mojej duszy! Ratunku!Słychać było szybkie, oddalające się kroki, trzask gałęzi, po czym wszystko ucichło.Geometra, który nie spodziewał się takiego obrotu rzeczy, zatrzymał przede wszystkim konia,potem rozsiadł się wygodnie na wozie i zaczął rozmyślać. Uciekł.przestraszył się, dureń.No i co teraz robić? Sam jechać nie mogę, bo nie znamdrogi i gotowi pomyśleć, że ukradłem mu konia.Co robić?"31 Klimie! Klimie! Klimie.! odpowiedziało echo.Na myśl o tym, że będzie zmuszony spędzić noc w lesie, na zimnie, słuchając wyciawilków i parskania nędznej kobyłki, po plecach geometry przebiegły mrówki. Klimek! zawołał. Gdzie jesteś, kochasiu? Klimek!Ze dwie godziny tak krzyczał geometra i dopiero gdy ochrypł zupełnie i już pogodził się zmyślą noclegu w lesie, doszły go wraz z lekkim powiewem wiatru czyjeś jęki. Klimku, to ty, kochanku? Jedziemy. Za.zabijecie! Ależ ja tylko żartowałem, kochasiu! Niech mnie Bóg skarze! %7łartowałem! Nie mampistoletów! To ja tak ze strachu skłamałem! Proszę cię, jedz! Marznę!Klim, zmiarkowawszy widocznie, że prawdziwy bandyta dawno by już znikł z wozem ikoniem, wyszedł z lasu i niepewnym krokiem zbliżył się do swego pasażera. Czegoś się zląkł, głupi? Ja.ja tylko tak sobie.zażartowałem, a tyś się przestraszył.!Siadaj. Bóg z tobą, dziedzicu! mruknął Klim włażąc na wóz. Gdybym był wiedział, to bym iza sto rubli nie pojechał.Omal nie umarłem ze strachu.Klim uderzył konia.Wóz drgnął.Klim uderzył po raz drugi, wóz zachybotał się, a gdynareszcie po czwartym uderzeniu ruszył z miejsca, geometra osłonił uszy kołnierzem i wpadłw zadumę: droga i Klim już nie wydawały mu się niebezpieczne.188532CHAOPCYWołodia przyjechał! ktoś krzyknął na podwórzu.Kochany Wołodieńka przyjechał! wrzasnęła Natalia wbiegając do pokoju stołowego. Ach, mój Boże!Cała rodzina Korolewych, oczekująca z godziny na godzinę swego Wołodi, podbiegła dookna.Koło podjazdu stały szerokie sanie, a od trójki białych koni buchała gęsta para.Saniebyły puste, gdyż Wołodia już stał w sieni i czerwonymi, zziębniętymi palcami rozwiązywał13baszłyk.Jego płaszcz, czapka, kalosze i włosy na skroniach były pokryte szronem i takprzyjemnie pachniało od niego mrozem, że chciało się samemu wyjść na mróz i powiedzieć: brrr!" Matka i ciotka ściskały go i całowały.Natalia rzuciła mu się do nóg i zaczęła ściągaćwalonki, siostry piszczały, drzwi skrzypiały i trzaskały, a ojciec Wołodi, w kamizelce, znożyczkami w ręku, wbiegł do przedpokoju i krzyknął z niepokojem: Spodziewaliśmy się ciebie jeszcze wczoraj! Dobrze dojechałeś? Bez przygód!? MójBoże, pozwólcie mu przywitać się z ojcem! Cóż to, nie jestem ojcem czy co? Hau, hau! szczekał basem Milord, olbrzymi, czarny pies, stukając ogonem o ściany imeble.Wszystko to się zlało w jeden radosny gwar, który trwał parę minut.Gdy pierwszyparoksyzm radości minął, państwo Korolewowie zauważyli, że oprócz Wołodi, w cieniupadającym od wielkiego lisiego futra, w przedpokoju w kącie stała nieruchomo jeszczeniewielka postać, owinięta w chustki, szale i baszłyk, cała obsypana szronem. Wołodia, a to kto? cicho spytała matka. Ach opamiętał się Wołodia. Mam zaszczyt wam przedstawić: mój kolegaCzeczewicyn, uczeń drugiej klasy.Przyjechał ze mną w gościnę. Bardzo nam miło, prosimy z radością powiedział ojciec. Przepraszam, że jestem wstroju domowym, bez surduta.Pan będzie łaskaw! Natalio, pomóż panu Czeczewicynowirozebrać się! Mój Boże, a wypędzcież tego psa! Skaranie boskie!W jakiś czas potem Wołodia i jego przyjaciel Czeczewicyn, oszołomieni hałaśliwympowitaniem i jeszcze zaczerwienieni od chłodu, siedzieli przy stole i pili herbatę.Zimowesłonko, przesączając się przez śnieg i oszronione okna, odbijało się w samowarze i kąpałoswe jasne promienie w misce do płukania szklanek.W pokoju było ciepło i chłopcy czuli, żeprzez ich zziębnięte ciała niby mrówki przebiegają na przemian: ciepło i mróz, jak gdyby niechcąc sobie nawzajem ustąpić. Tylko patrzeć i Boże Narodzenie! przeciągle mówił ojciec napełniając papierosaciemnym tytoniem. A czy to tak dawno było lato i matka odprowadzając cię płakała? Iproszę, już przyjechałeś.Czas, bracie, mija szybko! Nie zdążysz się obejrzeć, jak starośćnadejdzie.Panie Czybisow.proszę jeść, niech pan się nie krępuje! U nas bez ceremonii!Trzy siostry Wołodi, Katia, Sonia i Masza najstarsza miała jedenaście lat siedziały przystole i nie spuszczały oczu z nowego znajomego.Czeczewicyn, chłopak wzrostu Wołodi, niebył pulchny i biały, przeciwnie szczupły, smagły i piegowaty.Włosy miał szczeciniaste,13Bbaszłyk rodzaj kaptura z zawiązywanymi końcami.33oczy wąskie, wargi grube; w ogóle nie był ładny i gdyby nie był ubrany w mundurekgimnazjalny, to z wyglądu zewnętrznego można by było go wziąć za syna kucharki.Czeczewicyn był ponury, milczący i ani razu nie uśmiechnął się.Dziewczynki, patrząc naniego, z początku przypuszczały, że widocznie był bardzo mądrym i uczonym człowiekiem.Przez cały czas siedział tak pogrążony w swych myślach, że kiedy pytano go o cokolwiek, towstrząsał się, odrzucał głowę w tył i prosił o powtórzenie pytania.Dziewczynki spostrzegły, że Wołodia, zawsze wesoły i rozmowny, mówił mało, wcale sięnie uśmiechał i jakby nie był zadowolony, że przyjechał do domu.Przez cały czas, gdysiedzieli przy herbacie, Wołodia zwrócił się do sióstr tylko jeden raz, w dodatku jakośdziwnie.Wskazując palcem na samowar powiedział:14 A w Kalifornii zamiast herbaty piją dżyn.Wołodia również był zaprzątnięty jakimiśmyślami; ze spojrzeń, jakie od czasu do czasu wymieniał ze swym przyjacielemCzeczewicynem, można było sądzić, że obaj mieli wspólne myśli.Po herbacie wszyscy poszli do dziecinnego pokoju.Ojciec z dziewczynkami usiadł przystole i zabrali się do roboty, którą przerwało przybycie chłopców.Robili z kolorowej bibułkikwiaty i łańcuchy na choinkę.Była to praca zajmująca i ciekawa.Każdy gotowy kwiatekdziewczynki witały entuzjastycznymi, pełnymi podziwu okrzykami, jak gdyby ten kwiatekspadł z nieba; ojciec również się zachwycał, choć niekiedy rzucał nożyczki na podłogę izłościł się, że były tępe.Matka wpadała z zakłopotaną miną do dziecinnego pokoju i pytała: Kto zabrał moje nożyczki? Iwanie Mikołajewiczu, znowu wziąłeś moje nożyczki? Mój Boże, nawet nożyczek mi nie dadzą płaczliwym głosem odpowiedział IwanMikołajewicz i, przechylając się na oparcie krzesła, robił minę człowieka bardzoskrzywdzonego, ale po chwili znowu wpadał w zachwyt [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
. Ratunku! wrzeszczał woznica. Ratunku! Zabieraj, przeklęty drabie, konia i wóz,tylko nie gub mojej duszy! Ratunku!Słychać było szybkie, oddalające się kroki, trzask gałęzi, po czym wszystko ucichło.Geometra, który nie spodziewał się takiego obrotu rzeczy, zatrzymał przede wszystkim konia,potem rozsiadł się wygodnie na wozie i zaczął rozmyślać. Uciekł.przestraszył się, dureń.No i co teraz robić? Sam jechać nie mogę, bo nie znamdrogi i gotowi pomyśleć, że ukradłem mu konia.Co robić?"31 Klimie! Klimie! Klimie.! odpowiedziało echo.Na myśl o tym, że będzie zmuszony spędzić noc w lesie, na zimnie, słuchając wyciawilków i parskania nędznej kobyłki, po plecach geometry przebiegły mrówki. Klimek! zawołał. Gdzie jesteś, kochasiu? Klimek!Ze dwie godziny tak krzyczał geometra i dopiero gdy ochrypł zupełnie i już pogodził się zmyślą noclegu w lesie, doszły go wraz z lekkim powiewem wiatru czyjeś jęki. Klimku, to ty, kochanku? Jedziemy. Za.zabijecie! Ależ ja tylko żartowałem, kochasiu! Niech mnie Bóg skarze! %7łartowałem! Nie mampistoletów! To ja tak ze strachu skłamałem! Proszę cię, jedz! Marznę!Klim, zmiarkowawszy widocznie, że prawdziwy bandyta dawno by już znikł z wozem ikoniem, wyszedł z lasu i niepewnym krokiem zbliżył się do swego pasażera. Czegoś się zląkł, głupi? Ja.ja tylko tak sobie.zażartowałem, a tyś się przestraszył.!Siadaj. Bóg z tobą, dziedzicu! mruknął Klim włażąc na wóz. Gdybym był wiedział, to bym iza sto rubli nie pojechał.Omal nie umarłem ze strachu.Klim uderzył konia.Wóz drgnął.Klim uderzył po raz drugi, wóz zachybotał się, a gdynareszcie po czwartym uderzeniu ruszył z miejsca, geometra osłonił uszy kołnierzem i wpadłw zadumę: droga i Klim już nie wydawały mu się niebezpieczne.188532CHAOPCYWołodia przyjechał! ktoś krzyknął na podwórzu.Kochany Wołodieńka przyjechał! wrzasnęła Natalia wbiegając do pokoju stołowego. Ach, mój Boże!Cała rodzina Korolewych, oczekująca z godziny na godzinę swego Wołodi, podbiegła dookna.Koło podjazdu stały szerokie sanie, a od trójki białych koni buchała gęsta para.Saniebyły puste, gdyż Wołodia już stał w sieni i czerwonymi, zziębniętymi palcami rozwiązywał13baszłyk.Jego płaszcz, czapka, kalosze i włosy na skroniach były pokryte szronem i takprzyjemnie pachniało od niego mrozem, że chciało się samemu wyjść na mróz i powiedzieć: brrr!" Matka i ciotka ściskały go i całowały.Natalia rzuciła mu się do nóg i zaczęła ściągaćwalonki, siostry piszczały, drzwi skrzypiały i trzaskały, a ojciec Wołodi, w kamizelce, znożyczkami w ręku, wbiegł do przedpokoju i krzyknął z niepokojem: Spodziewaliśmy się ciebie jeszcze wczoraj! Dobrze dojechałeś? Bez przygód!? MójBoże, pozwólcie mu przywitać się z ojcem! Cóż to, nie jestem ojcem czy co? Hau, hau! szczekał basem Milord, olbrzymi, czarny pies, stukając ogonem o ściany imeble.Wszystko to się zlało w jeden radosny gwar, który trwał parę minut.Gdy pierwszyparoksyzm radości minął, państwo Korolewowie zauważyli, że oprócz Wołodi, w cieniupadającym od wielkiego lisiego futra, w przedpokoju w kącie stała nieruchomo jeszczeniewielka postać, owinięta w chustki, szale i baszłyk, cała obsypana szronem. Wołodia, a to kto? cicho spytała matka. Ach opamiętał się Wołodia. Mam zaszczyt wam przedstawić: mój kolegaCzeczewicyn, uczeń drugiej klasy.Przyjechał ze mną w gościnę. Bardzo nam miło, prosimy z radością powiedział ojciec. Przepraszam, że jestem wstroju domowym, bez surduta.Pan będzie łaskaw! Natalio, pomóż panu Czeczewicynowirozebrać się! Mój Boże, a wypędzcież tego psa! Skaranie boskie!W jakiś czas potem Wołodia i jego przyjaciel Czeczewicyn, oszołomieni hałaśliwympowitaniem i jeszcze zaczerwienieni od chłodu, siedzieli przy stole i pili herbatę.Zimowesłonko, przesączając się przez śnieg i oszronione okna, odbijało się w samowarze i kąpałoswe jasne promienie w misce do płukania szklanek.W pokoju było ciepło i chłopcy czuli, żeprzez ich zziębnięte ciała niby mrówki przebiegają na przemian: ciepło i mróz, jak gdyby niechcąc sobie nawzajem ustąpić. Tylko patrzeć i Boże Narodzenie! przeciągle mówił ojciec napełniając papierosaciemnym tytoniem. A czy to tak dawno było lato i matka odprowadzając cię płakała? Iproszę, już przyjechałeś.Czas, bracie, mija szybko! Nie zdążysz się obejrzeć, jak starośćnadejdzie.Panie Czybisow.proszę jeść, niech pan się nie krępuje! U nas bez ceremonii!Trzy siostry Wołodi, Katia, Sonia i Masza najstarsza miała jedenaście lat siedziały przystole i nie spuszczały oczu z nowego znajomego.Czeczewicyn, chłopak wzrostu Wołodi, niebył pulchny i biały, przeciwnie szczupły, smagły i piegowaty.Włosy miał szczeciniaste,13Bbaszłyk rodzaj kaptura z zawiązywanymi końcami.33oczy wąskie, wargi grube; w ogóle nie był ładny i gdyby nie był ubrany w mundurekgimnazjalny, to z wyglądu zewnętrznego można by było go wziąć za syna kucharki.Czeczewicyn był ponury, milczący i ani razu nie uśmiechnął się.Dziewczynki, patrząc naniego, z początku przypuszczały, że widocznie był bardzo mądrym i uczonym człowiekiem.Przez cały czas siedział tak pogrążony w swych myślach, że kiedy pytano go o cokolwiek, towstrząsał się, odrzucał głowę w tył i prosił o powtórzenie pytania.Dziewczynki spostrzegły, że Wołodia, zawsze wesoły i rozmowny, mówił mało, wcale sięnie uśmiechał i jakby nie był zadowolony, że przyjechał do domu.Przez cały czas, gdysiedzieli przy herbacie, Wołodia zwrócił się do sióstr tylko jeden raz, w dodatku jakośdziwnie.Wskazując palcem na samowar powiedział:14 A w Kalifornii zamiast herbaty piją dżyn.Wołodia również był zaprzątnięty jakimiśmyślami; ze spojrzeń, jakie od czasu do czasu wymieniał ze swym przyjacielemCzeczewicynem, można było sądzić, że obaj mieli wspólne myśli.Po herbacie wszyscy poszli do dziecinnego pokoju.Ojciec z dziewczynkami usiadł przystole i zabrali się do roboty, którą przerwało przybycie chłopców.Robili z kolorowej bibułkikwiaty i łańcuchy na choinkę.Była to praca zajmująca i ciekawa.Każdy gotowy kwiatekdziewczynki witały entuzjastycznymi, pełnymi podziwu okrzykami, jak gdyby ten kwiatekspadł z nieba; ojciec również się zachwycał, choć niekiedy rzucał nożyczki na podłogę izłościł się, że były tępe.Matka wpadała z zakłopotaną miną do dziecinnego pokoju i pytała: Kto zabrał moje nożyczki? Iwanie Mikołajewiczu, znowu wziąłeś moje nożyczki? Mój Boże, nawet nożyczek mi nie dadzą płaczliwym głosem odpowiedział IwanMikołajewicz i, przechylając się na oparcie krzesła, robił minę człowieka bardzoskrzywdzonego, ale po chwili znowu wpadał w zachwyt [ Pobierz całość w formacie PDF ]