[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ludzie jednak długo nie chcieli jakby się zbudzić.Niektórzy poruszali bezwładnie rękami; pustkę ich lodowatego snu wypełniały majaczenia i koszmary.Któryś otworzył wreszcie pierwszy oczy.Statek był już na to przygotowany.Od kilku minut dotychczasową ciemność długich korytarzy pokładowych, dźwigowych szybów, kajut, sterowni, stanowisk roboczych, ciśnieniowych komór rozpraszał biały blask sztucznego dnia.I podczas kiedy hibernator wypełniał pomruk ludzkich westchnień i półprzytomnych jęków, statek, jakby w niecierpliwości nie mógł doczekać się ocknięcia załogi, zaczął wstępny manewr hamowania.W centralnym ekranie ukazały się smugi dziobowego ognia.W dotychczasową martwotę przyświetlnego pędu wtargnął wstrząs, potężna siła, przyłożona u dziobowych wyrzutni, usiłowała zgnieść osiemnaście tysięcy ton masy spoczynkowej „Niezwyciężonego”, pomnożonych teraz przez jego ogromną szybkość.W kajutach kartograficznych upakowane szczelnie mapy zatrzęsły się niespokojnie na rolkach.Tu i ówdzie ruszały się, jakby ożywając, nie dość mocno osadzone przedmioty; zagrzechotało w kambuzach od zderzających się naczyń, zachwiały się oparcia pustych, pianowych foteli, pasy i liny ścienne pokładów zaczęły się kołysać.Stukot, zmieszane dźwięki szkła, blachy, plastyków falą przeszły przez cały pocisk od dziobu po rufę.Tymczasem z hibernatora dochodził już gwar głosów; ludzie z nicości, w której trwali przez siedem miesięcy, poprzez krótki sen, wracali do jawy.Statek tracił szybkość.Planeta zakryła gwiazdy, cała w rudej wełnie obłoków.Wypukłe lustro oceanu z odbiciem słońca przesuwało się coraz wolniej.W pole widzenia wszedł bury, upstrzony kraterami kontynent.Ludzie na stanowiskach pokładowych nie widzieli nic.Głęboko pod nimi, w tytanowych trzewiach pędni narastał stłumiony ryk, olbrzymi ciężar ściągał palce z rękojeści.Chmura, która dostała się w promień odrzutu, rozsrebrzyła się wybuchem rtęci, rozpadła się i znikła.Ryk silników wzmógł się na chwilę.Rudawa tarcza rozpłaszczała się: tak planeta przekształca się w ląd.Widać już było przeganiane wiatrem sierpowate wydmy, smugi lawy, rozchodzące się jak szprychy koła od najbliższego krateru, zagrały odbitym pożarem rakietowych dysz, silniejszym od słonecznego.— Cała moc na osi.Statyczny ciąg.Strzałki leniwie przesuwały się w następny sektor skali.Manewr przeszedł bezbłędnie.Statek jak odwrócony wulkan zionący ogniem wisiał pół mili nad ospowatą płaszczyzną, z utopionymi w piaskach, skalnymi grzędami.— Cała moc na osi.Zmniejszyć statyczny ciąg.Widać już było miejsce, w którym buchająca pionowo w dół fala odrzutu bije w grunt.Podniosła się tam ruda burza piasku.Z rufy strzelały fioletowe błyskawice, bezdźwięczne z pozoru, bo grzmoty pochłaniał silniejszy od nich ryk gazów.Różnica potencjałów wyrównała się, błyskawice znikły.Jakaś ścianka działowa rozjęczała się, dowódca wskazał ją ruchem głowy inżynierowi: rezonans.Trzeba usunąć.Ale nikt nie odezwał się, pędnie wyły, statek opadał, teraz już bez jednego drgnienia, jak zawieszona na niewidzialnych linach stalowa góra.— Pół mocy na osi.Mały statyczny ciąg.Kolistymi pierścieniami, jak bałwany prawdziwego morza, na wszystkie strony gnały dymiące fale pustynnego piachu.Epicentrum, trafione z niewielkiej odległości krzaczastym płomieniem wylotów, nie dymiło już.Piasek znikł, przeistoczył się w lustro bąblistej czerwieni, w kipiące jezioro stopionej krzemionki, w słup jazgocących eksplozji, aż wyparował.Obnażony, jak kość, stary bazalt planety zaczął mięknąć.— Stosy na jałowy bieg.Zimny ciąg.Błękit ognia atomowego zgasł.Z dysz trysnęły skośne promienie borowodorów, i w jednej chwili pustynię, ściany skalnych kraterów i chmury nad nimi zalała upiorna zieleń.Bazaltowe podłoże, na którym miała osiąść szeroka rufa „Niezwyciężonego”, nie zagrażało już stopieniem.— Stosy zero.Zimnym ciągiem do lądowania.Wszystkie serca uderzyły żywiej, oczy pochyliły się nad instrumentami, rękojeści spotniały w skurczonych palcach.Sakramentalne słowa oznaczały, że nie będzie już odwrotu, że nogi staną na prawdziwym gruncie, niechby to był i piasek pustynnego globu, ale będzie tam wschód i zachód słońca, horyzont i chmury, i wiatr.— Lądowanie punktowe w nadirze.Statek pełen był przeciągłego jęku turbin, tłoczących materiał pędny w dół.Zielony, stożkowato rozchodzący się słup ognia połączył go z dymiącą skałą.Ze wszystkich stron podniosły się chmury piasku, oślepiły peryskop środkowych pokładów, tylko w sterowni na ekranach radarów niezmiennie pojawiały się i gasły wzdłuż promieni wodzących zarysy krajobrazu, tonące w tajfunowym chaosie.— Stop przy styku.Ogień kotłował się buntowniczo pod rufą, przytłaczany milimetr po milimetrze osuwającym się nań cielskiem rakiety, zielone piekło strzelało długimi bryźnięciami w głąb dygocących piaskowych chmur.Rozziew między rufą a opalonym bazaltem skały stał się wąską szczeliną, linią zielonego pałania.— Zero i zero.Wszystkie silniki stop.Dzwon.Jedno, jedyne uderzenie, jakby olbrzymiego, pękniętego serca.Rakieta stała.Główny inżynier stał z rękami na dwu rękojeściach awaryjnego odrzutu: skała mogła się poddać.Czekali.Strzałki sekundomierzy poruszały się dalej swoim owadzim ruchem.Dowódca patrzał przez chwilę na wskaźnik pionu; jego srebrzyste światełko ani trochę nie odchyliło się na bok od czerwonego Zera.Milczeli.Rozgrzane do wiśniowego żaru dysze zaczynały się kurczyć, wydając szereg charakterystycznych odgłosów, podobnych do chrapliwego postękiwania.Czerwonawa chmura, wzbita na setki metrów, opadała.Wyłonił się z niej tępy wierzchołek „Niezwyciężonego”, jego boki, osmalone tarciem atmosferycznym i podobne przez to barwą do starej skały, chropawy, podwójny pancerz, rudy kurz wciąż jeszcze kłębił się i wirował u rufy, ale sam statek znieruchomiał już na dobre, jakby stał się częścią planety i teraz krążył razem z jej powierzchnią leniwym ruchem, trwającym od wieków, pod fioletowym niebem, w którym widniały najsilniejsze gwiazdy, niknące tylko w bezpośrednim pobliżu czerwonego słońca.— Normalna procedura?Astrogator wyprostował się znad książki pokładowej, gdzie, w połowie karty, wpisał umowny znak lądowania, godzinę i dodał obok w rubryce nazwę planety: „Regis III”.Nie, Rohan.Zaczniemy od trzeciego stopnia.Rohan starał się nie okazać zdziwienia.— Tak jest.Chociaż… — dodał z poufałością, na którą Horpach mu nieraz pozwalał — wolałbym nie być tym, który powie to ludziom.Astrogator, jakby nie słysząc słów swojego oficera, wziął go za ramię i podprowadził do ekranu jak do okna.Odgarnięty na boki odrzutem lądowania piasek uformował rodzaj płytkiej kotliny, zwieńczonej osypującymi się diunami.Z wysokości osiemnastu pięter patrzyli przez trójbarwną płaszczyznę elektronowych impulsów, tworzącą wierny obraz świata zewnętrznego, na skalną piłę odległego o trzy mile krateru.Od zachodu pochłaniał ją horyzont.Od wschodu gromadziły się pod jej zerwami czarne, nieprzeniknione cienie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.Ludzie jednak długo nie chcieli jakby się zbudzić.Niektórzy poruszali bezwładnie rękami; pustkę ich lodowatego snu wypełniały majaczenia i koszmary.Któryś otworzył wreszcie pierwszy oczy.Statek był już na to przygotowany.Od kilku minut dotychczasową ciemność długich korytarzy pokładowych, dźwigowych szybów, kajut, sterowni, stanowisk roboczych, ciśnieniowych komór rozpraszał biały blask sztucznego dnia.I podczas kiedy hibernator wypełniał pomruk ludzkich westchnień i półprzytomnych jęków, statek, jakby w niecierpliwości nie mógł doczekać się ocknięcia załogi, zaczął wstępny manewr hamowania.W centralnym ekranie ukazały się smugi dziobowego ognia.W dotychczasową martwotę przyświetlnego pędu wtargnął wstrząs, potężna siła, przyłożona u dziobowych wyrzutni, usiłowała zgnieść osiemnaście tysięcy ton masy spoczynkowej „Niezwyciężonego”, pomnożonych teraz przez jego ogromną szybkość.W kajutach kartograficznych upakowane szczelnie mapy zatrzęsły się niespokojnie na rolkach.Tu i ówdzie ruszały się, jakby ożywając, nie dość mocno osadzone przedmioty; zagrzechotało w kambuzach od zderzających się naczyń, zachwiały się oparcia pustych, pianowych foteli, pasy i liny ścienne pokładów zaczęły się kołysać.Stukot, zmieszane dźwięki szkła, blachy, plastyków falą przeszły przez cały pocisk od dziobu po rufę.Tymczasem z hibernatora dochodził już gwar głosów; ludzie z nicości, w której trwali przez siedem miesięcy, poprzez krótki sen, wracali do jawy.Statek tracił szybkość.Planeta zakryła gwiazdy, cała w rudej wełnie obłoków.Wypukłe lustro oceanu z odbiciem słońca przesuwało się coraz wolniej.W pole widzenia wszedł bury, upstrzony kraterami kontynent.Ludzie na stanowiskach pokładowych nie widzieli nic.Głęboko pod nimi, w tytanowych trzewiach pędni narastał stłumiony ryk, olbrzymi ciężar ściągał palce z rękojeści.Chmura, która dostała się w promień odrzutu, rozsrebrzyła się wybuchem rtęci, rozpadła się i znikła.Ryk silników wzmógł się na chwilę.Rudawa tarcza rozpłaszczała się: tak planeta przekształca się w ląd.Widać już było przeganiane wiatrem sierpowate wydmy, smugi lawy, rozchodzące się jak szprychy koła od najbliższego krateru, zagrały odbitym pożarem rakietowych dysz, silniejszym od słonecznego.— Cała moc na osi.Statyczny ciąg.Strzałki leniwie przesuwały się w następny sektor skali.Manewr przeszedł bezbłędnie.Statek jak odwrócony wulkan zionący ogniem wisiał pół mili nad ospowatą płaszczyzną, z utopionymi w piaskach, skalnymi grzędami.— Cała moc na osi.Zmniejszyć statyczny ciąg.Widać już było miejsce, w którym buchająca pionowo w dół fala odrzutu bije w grunt.Podniosła się tam ruda burza piasku.Z rufy strzelały fioletowe błyskawice, bezdźwięczne z pozoru, bo grzmoty pochłaniał silniejszy od nich ryk gazów.Różnica potencjałów wyrównała się, błyskawice znikły.Jakaś ścianka działowa rozjęczała się, dowódca wskazał ją ruchem głowy inżynierowi: rezonans.Trzeba usunąć.Ale nikt nie odezwał się, pędnie wyły, statek opadał, teraz już bez jednego drgnienia, jak zawieszona na niewidzialnych linach stalowa góra.— Pół mocy na osi.Mały statyczny ciąg.Kolistymi pierścieniami, jak bałwany prawdziwego morza, na wszystkie strony gnały dymiące fale pustynnego piachu.Epicentrum, trafione z niewielkiej odległości krzaczastym płomieniem wylotów, nie dymiło już.Piasek znikł, przeistoczył się w lustro bąblistej czerwieni, w kipiące jezioro stopionej krzemionki, w słup jazgocących eksplozji, aż wyparował.Obnażony, jak kość, stary bazalt planety zaczął mięknąć.— Stosy na jałowy bieg.Zimny ciąg.Błękit ognia atomowego zgasł.Z dysz trysnęły skośne promienie borowodorów, i w jednej chwili pustynię, ściany skalnych kraterów i chmury nad nimi zalała upiorna zieleń.Bazaltowe podłoże, na którym miała osiąść szeroka rufa „Niezwyciężonego”, nie zagrażało już stopieniem.— Stosy zero.Zimnym ciągiem do lądowania.Wszystkie serca uderzyły żywiej, oczy pochyliły się nad instrumentami, rękojeści spotniały w skurczonych palcach.Sakramentalne słowa oznaczały, że nie będzie już odwrotu, że nogi staną na prawdziwym gruncie, niechby to był i piasek pustynnego globu, ale będzie tam wschód i zachód słońca, horyzont i chmury, i wiatr.— Lądowanie punktowe w nadirze.Statek pełen był przeciągłego jęku turbin, tłoczących materiał pędny w dół.Zielony, stożkowato rozchodzący się słup ognia połączył go z dymiącą skałą.Ze wszystkich stron podniosły się chmury piasku, oślepiły peryskop środkowych pokładów, tylko w sterowni na ekranach radarów niezmiennie pojawiały się i gasły wzdłuż promieni wodzących zarysy krajobrazu, tonące w tajfunowym chaosie.— Stop przy styku.Ogień kotłował się buntowniczo pod rufą, przytłaczany milimetr po milimetrze osuwającym się nań cielskiem rakiety, zielone piekło strzelało długimi bryźnięciami w głąb dygocących piaskowych chmur.Rozziew między rufą a opalonym bazaltem skały stał się wąską szczeliną, linią zielonego pałania.— Zero i zero.Wszystkie silniki stop.Dzwon.Jedno, jedyne uderzenie, jakby olbrzymiego, pękniętego serca.Rakieta stała.Główny inżynier stał z rękami na dwu rękojeściach awaryjnego odrzutu: skała mogła się poddać.Czekali.Strzałki sekundomierzy poruszały się dalej swoim owadzim ruchem.Dowódca patrzał przez chwilę na wskaźnik pionu; jego srebrzyste światełko ani trochę nie odchyliło się na bok od czerwonego Zera.Milczeli.Rozgrzane do wiśniowego żaru dysze zaczynały się kurczyć, wydając szereg charakterystycznych odgłosów, podobnych do chrapliwego postękiwania.Czerwonawa chmura, wzbita na setki metrów, opadała.Wyłonił się z niej tępy wierzchołek „Niezwyciężonego”, jego boki, osmalone tarciem atmosferycznym i podobne przez to barwą do starej skały, chropawy, podwójny pancerz, rudy kurz wciąż jeszcze kłębił się i wirował u rufy, ale sam statek znieruchomiał już na dobre, jakby stał się częścią planety i teraz krążył razem z jej powierzchnią leniwym ruchem, trwającym od wieków, pod fioletowym niebem, w którym widniały najsilniejsze gwiazdy, niknące tylko w bezpośrednim pobliżu czerwonego słońca.— Normalna procedura?Astrogator wyprostował się znad książki pokładowej, gdzie, w połowie karty, wpisał umowny znak lądowania, godzinę i dodał obok w rubryce nazwę planety: „Regis III”.Nie, Rohan.Zaczniemy od trzeciego stopnia.Rohan starał się nie okazać zdziwienia.— Tak jest.Chociaż… — dodał z poufałością, na którą Horpach mu nieraz pozwalał — wolałbym nie być tym, który powie to ludziom.Astrogator, jakby nie słysząc słów swojego oficera, wziął go za ramię i podprowadził do ekranu jak do okna.Odgarnięty na boki odrzutem lądowania piasek uformował rodzaj płytkiej kotliny, zwieńczonej osypującymi się diunami.Z wysokości osiemnastu pięter patrzyli przez trójbarwną płaszczyznę elektronowych impulsów, tworzącą wierny obraz świata zewnętrznego, na skalną piłę odległego o trzy mile krateru.Od zachodu pochłaniał ją horyzont.Od wschodu gromadziły się pod jej zerwami czarne, nieprzeniknione cienie [ Pobierz całość w formacie PDF ]