[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Cycero miał duże czoło, mięsisty nos i rzednące włosy.Był średniego wzrostu, o wąskiej klatce piersiowej i ramionach, miał długą szyję z wystającą grdyką.Wyglądał na znacznie więcej niż dwadzieścia sześć lat.– Gordianus – przedstawił mnie Tiro – zwany Poszukiwaczem.Skinąłem głową.Cycero uśmiechnął się ciepło.W jego oczach połyskiwały niespokojne, pytające iskierki.Od razu wywarł na mnie wrażenie, choć nie umiałbym powiedzieć dlaczego.W następnej chwili przyszło rozczarowanie, kiedy Cycero otworzył usta, by przemówić.Powiedział tylko dwa słowa, ale to wystarczyło.Głos, jaki wydobył się z jego ust, był wysoki i zgrzytliwy.To Tiro, ze swoją słodką modulacją, powinien być mówcą.Cycero miał głos odpowiedni dla licytatora albo komedianta, tak dziwny jak jego przydomek.– Tędy, proszę – powiedział, wskazując, bym podążył za nim korytarzem za czerwoną zasłoną.Korytarz był krótki, ledwie zasługiwał na takie miano.Poszliśmy wzdłuż nie ozdobionych niczym ścian.Po prawej stronie rozwieszona była szeroka kotara z bładożółtej gazy, tak delikatna, że mogłem zajrzeć przez nią do małego, lecz nienagannie utrzymanego atrium.Otwarte dla słońca i nieba, było jakby wybitą w bryle domu studnią, wypełnioną światłem i ciepłem.Pośrodku pluskała mała fontanna.Przejrzysta zasłona falowała na wietrzyku niczym mgła poruszana poranną bryzą, żywa błona drgająca pod najmniejszym podmuchem powietrza.Po przeciwnej stronie znajdował się duży, przestronny pokój, oświetlony przez wąskie okna w suficie.Ściany miał biało tynkowane; meble były z ciemnego, polerowanego drewna, o rustykalnej formie, ozdobione delikatnymi intarsjami, srebrnymi klamrami oraz inkrustacją z macicy perłowej, karnelianu i lapisu.Zobaczyłem tam zadziwiająco dużo ksiąg – był to zatem gabinet i biblioteka Cycerona.Takie pokoje są często bardzo osobiste, więcej mówią o swych właścicielach niż ich sypialnie czy jadalnie, będące domeną kobiet i niewolników.Był to pokój prywatny, niezatarcie naznaczony przez osobowość gospodarza, ale jednocześnie publiczny – świadczyła o tym liczba krzeseł rozstawionych tu i ówdzie, część z nich w zwartej grupie, jakby dopiero co opuścili je goście.Cycero wskazał nam trzy, stojące osobno, i sam usiadł w jednym z nich.Cóż za człowiek przyjmuje gości w bibliotece, zamiast w jadalni lub na tarasie? Człowiek o greckich upodobaniach, pomyślałem.Uczony, miłośnik wiedzy i mądrości.Ktoś, kto otwiera konwersacje z zupełnie obcymi ludźmi takim gambitem, jak:– Powiedz mi, Gordianusie Poszukiwaczu, czy kiedykolwiek rozważałeś zabicie własnego ojca.ROZDZIAŁ CZWARTYAle też musiałem wyglądać! Przypuszczam, że drgnąłem, skrzywiłem się, odwróciłem wzrok.Cycero widział to wszystko i uśmiechnął się w ów przesadnie skromny sposób, jak zwykli to czynić oratorzy, czujący, że z powodzeniem manipulują swym audytorium.Aktorzy (a znałem ich sporo) odczuwają ten sam rodzaj satysfakcji, ten sam miły dreszczyk świadomości swej władzy.Pasterz wyjawia prawdę Edypowi i jednym słowem wywołuje przyspieszony oddech tysięcy płuc, jakby na dany znak.Pasterz uśmiecha się pod maską i opuszcza scenę.Udałem, że z roztargnieniem patrzę na jakieś leżące w pobliżu zwoje papirusu.Kątem oka widziałem, że Cycero wciąż mnie obserwuje, starając się ocenić każdą moją reakcję.Oratorzy sądzą, że mogą kontrolować wszystkich i wszystko potokiem swej wymowy.Zmusiłem się do usunięcia z twarzy wszelkiego wyrazu.– Mój ojciec – zacząłem, lecz musiałem przerwać by odchrząknąć, zły na siebie, bo uważałem to za oznakę słabości – mój ojciec już nie żyje, czcigodny Cyceronie.Zmarł wiele lat temu.Figlarny ognik w jego oczach zgasł.Zmarszczył brew i rzekł:– Przyjmij me przeprosiny.Nie zamierzałem cię urazić.– I nie zrobiłeś tego.– To dobrze.– Po dłuższej chwili zmarszczka na jego czole stopniowo wygładziła się, a do oczu powrócił ów ognik.– Zatem nie będziesz miał nic przeciwko temu, bym zadał ci jeszcze raz to pytanie? Oczywiście sprawa jest czysto hipotetyczna.Przypuśćmy więc, tylko przypuśćmy, że masz ojca, którego chciałbyś się pozbyć.Jak byś się do tego zabrał?Wzruszyłem ramionami.– Ile ma lat?– Sześćdziesiąt, może sześćdziesiąt pięć.– A ja, mówiąc hipotetycznie?– Ze czterdzieści.– Czas – powiedziałem.– Bez względu na charakter mojej urazy czas wszystko załatwi, równie pewnie jak każdy inny środek.– Czyli po prostu czekać.– Cycero skinął głową.– Usiąść, rozluźnić się, pozwolić naturze działać.Tak, to byłoby najłatwiejsze wyjście.I być może, choć nie na pewno, najbezpieczniejsze.Z pewnością większość ludzi tak by postąpiła, mając do czynienia z osobą, której istnienie z trudem znoszą.Zwłaszcza gdy ta osoba jest starsza i słabsza, i jest członkiem rodziny.A już szczególnie wtedy, gdy chodzi o ojca.Znosić i czekać.Niech czas rozstrzygnie.W końcu nikt nie żyje wiecznie, a młodzi zazwyczaj przeżywają swoich rodziców.– Cycero przerwał.Żółta zasłona łagodnie unosiła się i opadała, jak gdyby cały dom oddychał.W pokoju było gorąco.Po chwili podjął znowu: – Lecz bywa, że czas jest luksusem.Oczywiście, jeśli odczeka się odpowiednio długo, stary, sześćdziesięciopięcioletni człowiek w końcu sam zejdzie z tego świata, choć może wtedy mieć lat osiemdziesiąt pięć.Wstał z krzesła i zaczął chodzić po pokoju.Nie był typem mówcy, który może przemawiać, siedząc w jednym miejscu.Później miałem się przekonać, że jego ciało było jak maszyna – krok za krokiem, ramiona w ruchu, dłonie rysujące w powietrzu kształty, głowa przechylająca się z boku na bok, brwi sunące to w górę, to w dół.Żaden z tych ruchów nie był odizolowany.Wszystkie łączyły się w jakąś całość, podporządkowane jego głosowi; temu dziwnemu, irytującemu, fascynującemu głosowi.Zupełnie jakby głos był narzędziem, a ciało maszyną, która je wyprodukowała; jakby jego kończyny i organy były dźwigniami i trybami niezbędnymi do wytworzenia wydostającego się z jego ust dźwięku.Ciało się poruszało i powstawał głos [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.Cycero miał duże czoło, mięsisty nos i rzednące włosy.Był średniego wzrostu, o wąskiej klatce piersiowej i ramionach, miał długą szyję z wystającą grdyką.Wyglądał na znacznie więcej niż dwadzieścia sześć lat.– Gordianus – przedstawił mnie Tiro – zwany Poszukiwaczem.Skinąłem głową.Cycero uśmiechnął się ciepło.W jego oczach połyskiwały niespokojne, pytające iskierki.Od razu wywarł na mnie wrażenie, choć nie umiałbym powiedzieć dlaczego.W następnej chwili przyszło rozczarowanie, kiedy Cycero otworzył usta, by przemówić.Powiedział tylko dwa słowa, ale to wystarczyło.Głos, jaki wydobył się z jego ust, był wysoki i zgrzytliwy.To Tiro, ze swoją słodką modulacją, powinien być mówcą.Cycero miał głos odpowiedni dla licytatora albo komedianta, tak dziwny jak jego przydomek.– Tędy, proszę – powiedział, wskazując, bym podążył za nim korytarzem za czerwoną zasłoną.Korytarz był krótki, ledwie zasługiwał na takie miano.Poszliśmy wzdłuż nie ozdobionych niczym ścian.Po prawej stronie rozwieszona była szeroka kotara z bładożółtej gazy, tak delikatna, że mogłem zajrzeć przez nią do małego, lecz nienagannie utrzymanego atrium.Otwarte dla słońca i nieba, było jakby wybitą w bryle domu studnią, wypełnioną światłem i ciepłem.Pośrodku pluskała mała fontanna.Przejrzysta zasłona falowała na wietrzyku niczym mgła poruszana poranną bryzą, żywa błona drgająca pod najmniejszym podmuchem powietrza.Po przeciwnej stronie znajdował się duży, przestronny pokój, oświetlony przez wąskie okna w suficie.Ściany miał biało tynkowane; meble były z ciemnego, polerowanego drewna, o rustykalnej formie, ozdobione delikatnymi intarsjami, srebrnymi klamrami oraz inkrustacją z macicy perłowej, karnelianu i lapisu.Zobaczyłem tam zadziwiająco dużo ksiąg – był to zatem gabinet i biblioteka Cycerona.Takie pokoje są często bardzo osobiste, więcej mówią o swych właścicielach niż ich sypialnie czy jadalnie, będące domeną kobiet i niewolników.Był to pokój prywatny, niezatarcie naznaczony przez osobowość gospodarza, ale jednocześnie publiczny – świadczyła o tym liczba krzeseł rozstawionych tu i ówdzie, część z nich w zwartej grupie, jakby dopiero co opuścili je goście.Cycero wskazał nam trzy, stojące osobno, i sam usiadł w jednym z nich.Cóż za człowiek przyjmuje gości w bibliotece, zamiast w jadalni lub na tarasie? Człowiek o greckich upodobaniach, pomyślałem.Uczony, miłośnik wiedzy i mądrości.Ktoś, kto otwiera konwersacje z zupełnie obcymi ludźmi takim gambitem, jak:– Powiedz mi, Gordianusie Poszukiwaczu, czy kiedykolwiek rozważałeś zabicie własnego ojca.ROZDZIAŁ CZWARTYAle też musiałem wyglądać! Przypuszczam, że drgnąłem, skrzywiłem się, odwróciłem wzrok.Cycero widział to wszystko i uśmiechnął się w ów przesadnie skromny sposób, jak zwykli to czynić oratorzy, czujący, że z powodzeniem manipulują swym audytorium.Aktorzy (a znałem ich sporo) odczuwają ten sam rodzaj satysfakcji, ten sam miły dreszczyk świadomości swej władzy.Pasterz wyjawia prawdę Edypowi i jednym słowem wywołuje przyspieszony oddech tysięcy płuc, jakby na dany znak.Pasterz uśmiecha się pod maską i opuszcza scenę.Udałem, że z roztargnieniem patrzę na jakieś leżące w pobliżu zwoje papirusu.Kątem oka widziałem, że Cycero wciąż mnie obserwuje, starając się ocenić każdą moją reakcję.Oratorzy sądzą, że mogą kontrolować wszystkich i wszystko potokiem swej wymowy.Zmusiłem się do usunięcia z twarzy wszelkiego wyrazu.– Mój ojciec – zacząłem, lecz musiałem przerwać by odchrząknąć, zły na siebie, bo uważałem to za oznakę słabości – mój ojciec już nie żyje, czcigodny Cyceronie.Zmarł wiele lat temu.Figlarny ognik w jego oczach zgasł.Zmarszczył brew i rzekł:– Przyjmij me przeprosiny.Nie zamierzałem cię urazić.– I nie zrobiłeś tego.– To dobrze.– Po dłuższej chwili zmarszczka na jego czole stopniowo wygładziła się, a do oczu powrócił ów ognik.– Zatem nie będziesz miał nic przeciwko temu, bym zadał ci jeszcze raz to pytanie? Oczywiście sprawa jest czysto hipotetyczna.Przypuśćmy więc, tylko przypuśćmy, że masz ojca, którego chciałbyś się pozbyć.Jak byś się do tego zabrał?Wzruszyłem ramionami.– Ile ma lat?– Sześćdziesiąt, może sześćdziesiąt pięć.– A ja, mówiąc hipotetycznie?– Ze czterdzieści.– Czas – powiedziałem.– Bez względu na charakter mojej urazy czas wszystko załatwi, równie pewnie jak każdy inny środek.– Czyli po prostu czekać.– Cycero skinął głową.– Usiąść, rozluźnić się, pozwolić naturze działać.Tak, to byłoby najłatwiejsze wyjście.I być może, choć nie na pewno, najbezpieczniejsze.Z pewnością większość ludzi tak by postąpiła, mając do czynienia z osobą, której istnienie z trudem znoszą.Zwłaszcza gdy ta osoba jest starsza i słabsza, i jest członkiem rodziny.A już szczególnie wtedy, gdy chodzi o ojca.Znosić i czekać.Niech czas rozstrzygnie.W końcu nikt nie żyje wiecznie, a młodzi zazwyczaj przeżywają swoich rodziców.– Cycero przerwał.Żółta zasłona łagodnie unosiła się i opadała, jak gdyby cały dom oddychał.W pokoju było gorąco.Po chwili podjął znowu: – Lecz bywa, że czas jest luksusem.Oczywiście, jeśli odczeka się odpowiednio długo, stary, sześćdziesięciopięcioletni człowiek w końcu sam zejdzie z tego świata, choć może wtedy mieć lat osiemdziesiąt pięć.Wstał z krzesła i zaczął chodzić po pokoju.Nie był typem mówcy, który może przemawiać, siedząc w jednym miejscu.Później miałem się przekonać, że jego ciało było jak maszyna – krok za krokiem, ramiona w ruchu, dłonie rysujące w powietrzu kształty, głowa przechylająca się z boku na bok, brwi sunące to w górę, to w dół.Żaden z tych ruchów nie był odizolowany.Wszystkie łączyły się w jakąś całość, podporządkowane jego głosowi; temu dziwnemu, irytującemu, fascynującemu głosowi.Zupełnie jakby głos był narzędziem, a ciało maszyną, która je wyprodukowała; jakby jego kończyny i organy były dźwigniami i trybami niezbędnymi do wytworzenia wydostającego się z jego ust dźwięku.Ciało się poruszało i powstawał głos [ Pobierz całość w formacie PDF ]