[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– Pan jest pewnie z tego oddziału, który wysłano na rekonesans? – powiedział i głośno odetchnął.Adam przytaknął, choć tamten nie mógł tego widzieć.– Co to wszystko znaczy? – zapytał zdziwiony.– To pan nic nie wie? – odpowiedział kolejnym pytaniem wrocławianin.– Oni się poddali.Zawada nie słuchał dalszych wyjaśnień.Sięgnął do komunikatora i zaczął wywoływać swoich ludzi.* * *Zmierzchało już, gdy dotarli za most Zwierzyniecki.Transportery opancerzone zatrzymały się na parkingu przy dawnej wytwórni filmów.Adam spojrzał przez wizjer na szpalery ludzi z pochodniami, rozciągające się z tego miejsca aż do wejścia do Hali Ludowej.Zadrżał bezwiednie, gdy poczuł na ramieniu rękę gwardzisty.– Idziemy.– Czyjeś ręce pociągnęły go do włazu i znalazł się na ulicy.Nadal było gorąco, ale po spędzeniu kilkudziesięciu długich minut w dusznym transporterze, teraz mógł chociaż odetchnąć pełną piersią.Ruszył przed siebie mechanicznym krokiem, zbyt zmęczony, by zwracać uwagę na rozkrzyczanych ludzi, zajmujących każdy skrawek wolnej przestrzeni.Nawet na przewróconej iglicy siedziało pełno gapiów.To zauważył, ale raczej mimowolnie.Zaraz też o nich zapomniał.W głowie pulsował mu niepokojący rytm.W oddali ktoś bił w bębny.Obaj strażnicy pilnowali, żeby nie zataczał się za bardzo.Pilnowali też, by się nie zatrzymywał.Do wejścia było tak blisko, a zarazem tak daleko.Kilka stopni, których nawet nie zauważył, doprowadziło go do holu, a boczny korytarz do wnętrza największej budowli Wrocławia.Okrągłą salę, zdolną pomieścić kilkanaście tysięcy ludzi, w połowie wypełniał skandujący tłum.Sznury gwardzistów trzymały się za ręce, odgradzając pusty środek od zatłoczonych niemiłosiernie boków.Zawada wszedł pod ogromną kopułę wąskim przejściem między zgromadzonymi, co rusz szarpany przez zbyt krewkich wrocławian.Starał się nie zwracać uwagi na tych ludzi.Wiedział, dlaczego go tu przyprowadzono.Rozumiał, ale szczerze mówiąc wolałby spędzić ostatnie godziny w swojej kwaterze i spać, po prostu spać.Niestety, rozkaz Burmistrza był wyraźny.Na szczęście kilka kroków dalej szpalery rozchodziły się i na podest dotarł już bez większych problemów.Strażnicy doprowadzili go na miejsce i posadzili w fotelu obok Adamczyka.Komandos uśmiechnął się, ale była to namiastka uśmiechu.Trzeci fotel stał pusty, ale Zawada wiedział, że i Filipek musi pojawić się na tym przedstawieniu.Pomimo ran, jakie odniósł w czasie walki o lotnisko, na pewno zostanie przewieziony do Hali.Taki był rozkaz Pana Jana, polecenie, którego nie mogli zlekceważyć.Zwłaszcza że mieli być jednymi z głównych bohaterów zbliżającego się widowiska.Adam powoli odpływał w błogą nieświadomość.Ciepło, wygodny fotel i wrzawa zlewająca się w monotonny dźwięk, usypiały go jak szum wiosennego deszczu.– Nie zasypiaj.– Gwardzista potrącił go lekko ręką.Drugi ze strażników pochylił się i przesunął pod nosem Adama kapsułkę amoniaku.Głęboki wdech niemal wyrwał mu oczy z orbit.Zakrztusił się i próbował poderwać z fotela, lecz silni wartownicy przytrzymali go na miejscu.Otrzeźwiony, spojrzał na „oprawców” z wyraźną pogardą, ale zlekceważyli jego miażdżące spojrzenie.– Zmęczony? – Adamczyk trzymał się znacznie lepiej, choć i on musiał być wykończony.– Śmiertelnie.– Tak, to chyba właściwe określenie – mruknął komandos.– Miejmy nadzieję, że to się szybko skończy.Adam skinął głową i spojrzał na prawo, widząc małe zamieszanie.Kuśtykająca mumia, zbliżająca się do ich sektora, musiała być Filipkiem.Tak sądził, bowiem pokrywające niemal całą twarz bandaże nie pozwalały rozpoznać niedawnego towarzysza walki.– Skoro jesteśmy w komplecie – powiedział Zawada, gdy posadzono jęczącego z bólu komandosa w ostatnim wolnym fotelu – to i przedstawienie powinno się lada moment zacząć.I miał rację.Zagrały surmy, a w każdym razie jakieś instrumenty dęte, które nazwano surmami.Ludzie zamilkli, a po chwili salę wypełnił ryk.Zebrani śpiewali hymn, z trudem jednak można było rozpoznać w nim brzmienie starego Mazurka Dąbrowskiego.Tak melodia jak i słowa uległy pewnym zmianom.Adam wstał razem z innymi, ale nie śpiewał.Nie, żeby chciał w ten sposób coś zamanifestować.Nie znał słów, zbyt rzadko przebywał w mieście, by myśleć o nauce nowego hymnu, a w polu zawsze miał wiele innych zajęć.Ledwie rozbrzmiały pierwsze słowa pieśni, wszystkie drzwi wejścia frontowego otworzyły się i do wnętrza Hali zaczęli wchodzić nowi ludzie.Ci, w odróżnieniu od zebranych w bocznych sektorach, nie mieli pochodni.Szli w milczeniu i zajmowali swoje miejsca na pustym parkiecie.Jeden za drugim, w idealnie odmierzonych odstępach, szereg za szeregiem, rząd za rzędem.Nim umilkła patriotyczna pieśń, wszystkie miejsca były zajęte.Teraz brakowało już tylko głównego aktora.Ledwie ta myśl przemknęła w umyśle Adama, surmy zagrały raz jeszcze, a wrzawa, jaka podniosła się w bocznych sektorach, sięgnęła zenitu.Tłum skandował imię nadchodzącego, ale najpierw do sali wkroczyli gwardziści, maszerujący równo, jak na paradzie, z pochodniami w uniesionych dłoniach.Ognista linia podzieliła okrągłą salę na dwie równe części.Na sygnał, szereg rozdzielił się, tworząc szpaler.Co drugi gwardzista przeszedł trzy kroki w bok i odwrócił się ku środkowi sali, pochylając pochodnię tak, by dotykała trzymanej przez stojącego naprzeciw.Szlak ognia ciągnął się od drzwi aż do podestu, na którym siedział Adam.Sala zamarła na moment i znów rozbrzmiała skandowaniem, gdy pierwsze, znajdujące się przy drzwiach pochodnie rozdzieliły się przed nadchodzącym człowiekiem.– Pan Jan! Pan Jan!Stare, wypalone mury, które nie poddały się nawet nawale atomowego ognia, drżały od krzyku tysięcy zebranych w ich wnętrzu ludzi.A Burmistrz szedł powoli pomiędzy swoimi gwardzistami [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.– Pan jest pewnie z tego oddziału, który wysłano na rekonesans? – powiedział i głośno odetchnął.Adam przytaknął, choć tamten nie mógł tego widzieć.– Co to wszystko znaczy? – zapytał zdziwiony.– To pan nic nie wie? – odpowiedział kolejnym pytaniem wrocławianin.– Oni się poddali.Zawada nie słuchał dalszych wyjaśnień.Sięgnął do komunikatora i zaczął wywoływać swoich ludzi.* * *Zmierzchało już, gdy dotarli za most Zwierzyniecki.Transportery opancerzone zatrzymały się na parkingu przy dawnej wytwórni filmów.Adam spojrzał przez wizjer na szpalery ludzi z pochodniami, rozciągające się z tego miejsca aż do wejścia do Hali Ludowej.Zadrżał bezwiednie, gdy poczuł na ramieniu rękę gwardzisty.– Idziemy.– Czyjeś ręce pociągnęły go do włazu i znalazł się na ulicy.Nadal było gorąco, ale po spędzeniu kilkudziesięciu długich minut w dusznym transporterze, teraz mógł chociaż odetchnąć pełną piersią.Ruszył przed siebie mechanicznym krokiem, zbyt zmęczony, by zwracać uwagę na rozkrzyczanych ludzi, zajmujących każdy skrawek wolnej przestrzeni.Nawet na przewróconej iglicy siedziało pełno gapiów.To zauważył, ale raczej mimowolnie.Zaraz też o nich zapomniał.W głowie pulsował mu niepokojący rytm.W oddali ktoś bił w bębny.Obaj strażnicy pilnowali, żeby nie zataczał się za bardzo.Pilnowali też, by się nie zatrzymywał.Do wejścia było tak blisko, a zarazem tak daleko.Kilka stopni, których nawet nie zauważył, doprowadziło go do holu, a boczny korytarz do wnętrza największej budowli Wrocławia.Okrągłą salę, zdolną pomieścić kilkanaście tysięcy ludzi, w połowie wypełniał skandujący tłum.Sznury gwardzistów trzymały się za ręce, odgradzając pusty środek od zatłoczonych niemiłosiernie boków.Zawada wszedł pod ogromną kopułę wąskim przejściem między zgromadzonymi, co rusz szarpany przez zbyt krewkich wrocławian.Starał się nie zwracać uwagi na tych ludzi.Wiedział, dlaczego go tu przyprowadzono.Rozumiał, ale szczerze mówiąc wolałby spędzić ostatnie godziny w swojej kwaterze i spać, po prostu spać.Niestety, rozkaz Burmistrza był wyraźny.Na szczęście kilka kroków dalej szpalery rozchodziły się i na podest dotarł już bez większych problemów.Strażnicy doprowadzili go na miejsce i posadzili w fotelu obok Adamczyka.Komandos uśmiechnął się, ale była to namiastka uśmiechu.Trzeci fotel stał pusty, ale Zawada wiedział, że i Filipek musi pojawić się na tym przedstawieniu.Pomimo ran, jakie odniósł w czasie walki o lotnisko, na pewno zostanie przewieziony do Hali.Taki był rozkaz Pana Jana, polecenie, którego nie mogli zlekceważyć.Zwłaszcza że mieli być jednymi z głównych bohaterów zbliżającego się widowiska.Adam powoli odpływał w błogą nieświadomość.Ciepło, wygodny fotel i wrzawa zlewająca się w monotonny dźwięk, usypiały go jak szum wiosennego deszczu.– Nie zasypiaj.– Gwardzista potrącił go lekko ręką.Drugi ze strażników pochylił się i przesunął pod nosem Adama kapsułkę amoniaku.Głęboki wdech niemal wyrwał mu oczy z orbit.Zakrztusił się i próbował poderwać z fotela, lecz silni wartownicy przytrzymali go na miejscu.Otrzeźwiony, spojrzał na „oprawców” z wyraźną pogardą, ale zlekceważyli jego miażdżące spojrzenie.– Zmęczony? – Adamczyk trzymał się znacznie lepiej, choć i on musiał być wykończony.– Śmiertelnie.– Tak, to chyba właściwe określenie – mruknął komandos.– Miejmy nadzieję, że to się szybko skończy.Adam skinął głową i spojrzał na prawo, widząc małe zamieszanie.Kuśtykająca mumia, zbliżająca się do ich sektora, musiała być Filipkiem.Tak sądził, bowiem pokrywające niemal całą twarz bandaże nie pozwalały rozpoznać niedawnego towarzysza walki.– Skoro jesteśmy w komplecie – powiedział Zawada, gdy posadzono jęczącego z bólu komandosa w ostatnim wolnym fotelu – to i przedstawienie powinno się lada moment zacząć.I miał rację.Zagrały surmy, a w każdym razie jakieś instrumenty dęte, które nazwano surmami.Ludzie zamilkli, a po chwili salę wypełnił ryk.Zebrani śpiewali hymn, z trudem jednak można było rozpoznać w nim brzmienie starego Mazurka Dąbrowskiego.Tak melodia jak i słowa uległy pewnym zmianom.Adam wstał razem z innymi, ale nie śpiewał.Nie, żeby chciał w ten sposób coś zamanifestować.Nie znał słów, zbyt rzadko przebywał w mieście, by myśleć o nauce nowego hymnu, a w polu zawsze miał wiele innych zajęć.Ledwie rozbrzmiały pierwsze słowa pieśni, wszystkie drzwi wejścia frontowego otworzyły się i do wnętrza Hali zaczęli wchodzić nowi ludzie.Ci, w odróżnieniu od zebranych w bocznych sektorach, nie mieli pochodni.Szli w milczeniu i zajmowali swoje miejsca na pustym parkiecie.Jeden za drugim, w idealnie odmierzonych odstępach, szereg za szeregiem, rząd za rzędem.Nim umilkła patriotyczna pieśń, wszystkie miejsca były zajęte.Teraz brakowało już tylko głównego aktora.Ledwie ta myśl przemknęła w umyśle Adama, surmy zagrały raz jeszcze, a wrzawa, jaka podniosła się w bocznych sektorach, sięgnęła zenitu.Tłum skandował imię nadchodzącego, ale najpierw do sali wkroczyli gwardziści, maszerujący równo, jak na paradzie, z pochodniami w uniesionych dłoniach.Ognista linia podzieliła okrągłą salę na dwie równe części.Na sygnał, szereg rozdzielił się, tworząc szpaler.Co drugi gwardzista przeszedł trzy kroki w bok i odwrócił się ku środkowi sali, pochylając pochodnię tak, by dotykała trzymanej przez stojącego naprzeciw.Szlak ognia ciągnął się od drzwi aż do podestu, na którym siedział Adam.Sala zamarła na moment i znów rozbrzmiała skandowaniem, gdy pierwsze, znajdujące się przy drzwiach pochodnie rozdzieliły się przed nadchodzącym człowiekiem.– Pan Jan! Pan Jan!Stare, wypalone mury, które nie poddały się nawet nawale atomowego ognia, drżały od krzyku tysięcy zebranych w ich wnętrzu ludzi.A Burmistrz szedł powoli pomiędzy swoimi gwardzistami [ Pobierz całość w formacie PDF ]