[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Dalej! - zawołał i skoczył do wody.Woda była cieplejsza ni\ powietrze, ale roje bąbelków powietrza, mknące po jego skórze,były niezwykle orzezwiające.Woda wdarła się w jego włosy, natychmiast poczuł znajomysmak soli w ustach.Zerknął do góry i dostrzegł srebrzyste lustro morza, rozcięte potę\nymkadłubem okrętu, którego miedziane poszycie tu\ pod linią wodną wysyłało przedziwne,fioletowe refleksy.Chwilę pózniej lustro wody eksplodowało bielą - Stephen dołączył doprzyjaciela, skacząc z wysokości dwudziestu stóp nogami do przodu.Pęd wbił go głęboko wwodę i Jack zauwa\ył, \e Stephen przez cały czas nurkowania, a\ do chwili wynurzenia,zaciskał nos palcami.Gdy tylko znalazł się na powierzchni, ruszył naprzód, młócąc wodękrótkimi, kataleptycznymi wyrzutami ramion, mocno zaciskając oczy i usta z wyrazemzaciętości wypisanym na twarzy.Budowa ciała Stephena powodowała, \e zanurzał sięgłęboko w wodzie z nosem ledwie sterczącym nad powierzchnię, ale i tak uczynił wielkiepostępy od czasu, kiedy Jack opuścił go za burtę na cumie dziobowej trzy dni przed dotarciemdo Madery.Miejsce to zostało dwa tysiące mil za nimi po wielu tygodniach \eglugi, czy mo\eraczej wielu tygodniach trymowania \agli w usilnych próbach schwytania najsłabszegochoćby wiatru w kliwry i bombramsle za sobą.Uciekali się ju\ nawet do gwizdania napokładzie celem przywołania wiatru.Jedynie na nawietrznej Wysp Kanaryjskich złapali w\agle północno-wschodnie pasaty, które popchnęły ich a\ o dwadzieścia pięć stopniszerokości geograficznej.To były czasy wygodnej \eglugi, dzień po dniu sunęli po taflimorza bez dotykania brasów czy szotów, czasem przez dobę pokonując nawet i dwieście mil.Z ka\dym kolejnym stopniem szerokości geograficznej słońce wzbijało się jednak wy\ej iwy\ej, a\ dostali się w strefę wiatrów zmiennych, daleko przed równikiem.Od tego momentu52nie napotkali śladu południowo-wschodnich pasatów, choć o tej porze roku powinny wiać ju\daleko na północ od równika.Ostatnie trzysta mil przebyli zdani na łaskę łagodnej, kapryśnejbryzy, z której próbowali wycisnąć jak najwięcej, a to ustawiając okręt do linii wiatru, a topolewając \agle wodą z pomp przeciwpo\arowych.Setki kubłów wody wsiąknęło w płótnobombramsli, by pomóc im chwytać wiatr, lecz ten albo szybko niknął, albo marszczył taflęwody dziesięć mil dalej. Surprise" ocię\ale wędrowała w kierunku równika, niesiona przezprądy morskie, z wolna obracając się wokół własnej osi.Bez rozpostartych \agli, któremogłyby stabilizować kołysanie się okrętu, przechyły na ledwie \ywych falach przyprawiałyo mdłości.Otaczał ich martwy ocean, nie widzieli niemal \adnych ptaków i bardzo niewieleryb, a w ciągu ostatnich dziewięciu dni jedyną atrakcją był schwytany \ółw i wczorajszygłuptak.Wokół nie było widać ani śladu \agli, a słońce pra\yło bezlitośnie dwanaście godzinna dobę.Kończyła się ju\ woda - na jak długo miały starczyć zapasy?Jack odepchnął od siebie obliczenia i popłynął w kierunku holowanej za okrętem łodzi, doktórej burty przywarł właśnie cię\ko sapiący Stephen, wykrzykując coś o Hellesponcie.- Widziałeś? - wrzasnął, gdy Jack był ju\ blisko.- Przepłynąłem całą długość okrętu!Dwieście dwadzieścia uderzeń bez przerwy!- Dobra robota! - pochwalił Jack, wślizgując się bez trudu do łodzi.- Doskonała robota! -Dwudziestoośmiodziałowa Surprise" była okrętem szóstej kategorii i miała pojemnośćledwo 579 ton, co stwarzało pretekst do niewybrednych \artów dla ka\dego, kto do jej załoginie nale\ał.Aatwo było zatem obliczyć, \e ka\dy wyrzut ramienia Stephena przesuwał goniewiele ponad trzy cale.- Chcesz wejść do łodzi ? Pomogę ci.- Nie, nie - zawołał Stephen, odsuwając się.- Dziękuję, ale doskonale dam sobie radę.Właśnie łapię oddech.Dam sobie radę.Stephen nie znosił, kiedy mu pomagano.Odmawiał pomocy nawet na początku rejsu, kiedyjego słabe członki ledwie pozwalały mu przemieszczać się po pokładzie.Samodzielnieprzemierzał jednak odległość między dziobem a rufą, codziennie zwiększając częstotliwośćspacerów, a na wysokości Lizbony wspiął się na top stermasztu, pozwalając na asystę jedynieBondenowi.Zmartwiały Jack obserwował jego wspinaczkę, a dwóch członków załogi biegałopod masztem z odbijaczem, by w razie czego złapać doktora.Ponadto ka\dego wieczoruStephen z poszarzałą z bólu twarzą zmuszał swoją gojącą się rękę, by coraz szybciej biegaław górę i w dół po niemych strunach wiolonczeli, czyniąc ogromne postępy.Z trudemprzepłynięty odcinek od dziobu do rufy byłby nie do pomyślenia jeszcze miesiąc temu, niemówiąc o okresie ich pobytu w Portsmouth.- Co mówiłeś o Hellesponcie? - spytał Jack.- Jak szeroka jest ta cieśnina?- Na milę, mo\e trochę więcej, mierząc w linii prostej z któregokolwiek brzegu.- Następnym razem, gdy znajdziemy się na Morzu Zródziemnym, przepłynę ją - obiecałStephen.- Z pewnością.Jeśli jednemu bohaterowi się to udało, dlaczego drugi nie miałby tegopowtórzyć?- Patrz! Patrz tam! - wykrzyknął niespodziewanie Stephen.- Rybołówka zwyczajna! Tam,tu\ nad horyzontem!- Gdzie?- Tam! Tam! - wołał Stephen, puszczając burtę, by móc lepiej wskazać ptaka.Natychmiastbulgocząc, zniknął pod wodą, a wystająca ponad powierzchnię dłoń wcią\ wskazywałapunkcik na niebie.Jack chwycił ją mocno i wciągnął Stephena do łodzi.- Chodz, tam jest drabinka.Ju\ czuję zapach kawy, a przed nami pracowity poranek.- Jackchwycił faleń, podciągnął łódz do rufy fregaty i pomógł Stephenowi mocno chwycićdrabinkę.53Rozbrzmiał dzwon i na odgłos gwizdka bosmańskiego ponad dwieście hamaków załogi, jedenpo drugim, poczęło lądować w siatkach.Pośród zamieszania na pokładzie górowała potę\nasylwetka Jacka, ubranego w jedwabną koszulę w kwiaty, krytycznie oglądającego pokład.Zapach kawy i sma\onego bekonu kusił go do granic, ale wcią\ miał zamiar dokładnieprzyjrzeć się działaniu załogi.Pracowali tak sprawnie, jak tylko mógł sobie \yczyć, aleniektóre hamaki były zło\one niedbale i zwiotczałe wystawały z siatek.Pierwszy oficer, panHervey, powinien znów sięgnąć po swój rzemień [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.- Dalej! - zawołał i skoczył do wody.Woda była cieplejsza ni\ powietrze, ale roje bąbelków powietrza, mknące po jego skórze,były niezwykle orzezwiające.Woda wdarła się w jego włosy, natychmiast poczuł znajomysmak soli w ustach.Zerknął do góry i dostrzegł srebrzyste lustro morza, rozcięte potę\nymkadłubem okrętu, którego miedziane poszycie tu\ pod linią wodną wysyłało przedziwne,fioletowe refleksy.Chwilę pózniej lustro wody eksplodowało bielą - Stephen dołączył doprzyjaciela, skacząc z wysokości dwudziestu stóp nogami do przodu.Pęd wbił go głęboko wwodę i Jack zauwa\ył, \e Stephen przez cały czas nurkowania, a\ do chwili wynurzenia,zaciskał nos palcami.Gdy tylko znalazł się na powierzchni, ruszył naprzód, młócąc wodękrótkimi, kataleptycznymi wyrzutami ramion, mocno zaciskając oczy i usta z wyrazemzaciętości wypisanym na twarzy.Budowa ciała Stephena powodowała, \e zanurzał sięgłęboko w wodzie z nosem ledwie sterczącym nad powierzchnię, ale i tak uczynił wielkiepostępy od czasu, kiedy Jack opuścił go za burtę na cumie dziobowej trzy dni przed dotarciemdo Madery.Miejsce to zostało dwa tysiące mil za nimi po wielu tygodniach \eglugi, czy mo\eraczej wielu tygodniach trymowania \agli w usilnych próbach schwytania najsłabszegochoćby wiatru w kliwry i bombramsle za sobą.Uciekali się ju\ nawet do gwizdania napokładzie celem przywołania wiatru.Jedynie na nawietrznej Wysp Kanaryjskich złapali w\agle północno-wschodnie pasaty, które popchnęły ich a\ o dwadzieścia pięć stopniszerokości geograficznej.To były czasy wygodnej \eglugi, dzień po dniu sunęli po taflimorza bez dotykania brasów czy szotów, czasem przez dobę pokonując nawet i dwieście mil.Z ka\dym kolejnym stopniem szerokości geograficznej słońce wzbijało się jednak wy\ej iwy\ej, a\ dostali się w strefę wiatrów zmiennych, daleko przed równikiem.Od tego momentu52nie napotkali śladu południowo-wschodnich pasatów, choć o tej porze roku powinny wiać ju\daleko na północ od równika.Ostatnie trzysta mil przebyli zdani na łaskę łagodnej, kapryśnejbryzy, z której próbowali wycisnąć jak najwięcej, a to ustawiając okręt do linii wiatru, a topolewając \agle wodą z pomp przeciwpo\arowych.Setki kubłów wody wsiąknęło w płótnobombramsli, by pomóc im chwytać wiatr, lecz ten albo szybko niknął, albo marszczył taflęwody dziesięć mil dalej. Surprise" ocię\ale wędrowała w kierunku równika, niesiona przezprądy morskie, z wolna obracając się wokół własnej osi.Bez rozpostartych \agli, któremogłyby stabilizować kołysanie się okrętu, przechyły na ledwie \ywych falach przyprawiałyo mdłości.Otaczał ich martwy ocean, nie widzieli niemal \adnych ptaków i bardzo niewieleryb, a w ciągu ostatnich dziewięciu dni jedyną atrakcją był schwytany \ółw i wczorajszygłuptak.Wokół nie było widać ani śladu \agli, a słońce pra\yło bezlitośnie dwanaście godzinna dobę.Kończyła się ju\ woda - na jak długo miały starczyć zapasy?Jack odepchnął od siebie obliczenia i popłynął w kierunku holowanej za okrętem łodzi, doktórej burty przywarł właśnie cię\ko sapiący Stephen, wykrzykując coś o Hellesponcie.- Widziałeś? - wrzasnął, gdy Jack był ju\ blisko.- Przepłynąłem całą długość okrętu!Dwieście dwadzieścia uderzeń bez przerwy!- Dobra robota! - pochwalił Jack, wślizgując się bez trudu do łodzi.- Doskonała robota! -Dwudziestoośmiodziałowa Surprise" była okrętem szóstej kategorii i miała pojemnośćledwo 579 ton, co stwarzało pretekst do niewybrednych \artów dla ka\dego, kto do jej załoginie nale\ał.Aatwo było zatem obliczyć, \e ka\dy wyrzut ramienia Stephena przesuwał goniewiele ponad trzy cale.- Chcesz wejść do łodzi ? Pomogę ci.- Nie, nie - zawołał Stephen, odsuwając się.- Dziękuję, ale doskonale dam sobie radę.Właśnie łapię oddech.Dam sobie radę.Stephen nie znosił, kiedy mu pomagano.Odmawiał pomocy nawet na początku rejsu, kiedyjego słabe członki ledwie pozwalały mu przemieszczać się po pokładzie.Samodzielnieprzemierzał jednak odległość między dziobem a rufą, codziennie zwiększając częstotliwośćspacerów, a na wysokości Lizbony wspiął się na top stermasztu, pozwalając na asystę jedynieBondenowi.Zmartwiały Jack obserwował jego wspinaczkę, a dwóch członków załogi biegałopod masztem z odbijaczem, by w razie czego złapać doktora.Ponadto ka\dego wieczoruStephen z poszarzałą z bólu twarzą zmuszał swoją gojącą się rękę, by coraz szybciej biegaław górę i w dół po niemych strunach wiolonczeli, czyniąc ogromne postępy.Z trudemprzepłynięty odcinek od dziobu do rufy byłby nie do pomyślenia jeszcze miesiąc temu, niemówiąc o okresie ich pobytu w Portsmouth.- Co mówiłeś o Hellesponcie? - spytał Jack.- Jak szeroka jest ta cieśnina?- Na milę, mo\e trochę więcej, mierząc w linii prostej z któregokolwiek brzegu.- Następnym razem, gdy znajdziemy się na Morzu Zródziemnym, przepłynę ją - obiecałStephen.- Z pewnością.Jeśli jednemu bohaterowi się to udało, dlaczego drugi nie miałby tegopowtórzyć?- Patrz! Patrz tam! - wykrzyknął niespodziewanie Stephen.- Rybołówka zwyczajna! Tam,tu\ nad horyzontem!- Gdzie?- Tam! Tam! - wołał Stephen, puszczając burtę, by móc lepiej wskazać ptaka.Natychmiastbulgocząc, zniknął pod wodą, a wystająca ponad powierzchnię dłoń wcią\ wskazywałapunkcik na niebie.Jack chwycił ją mocno i wciągnął Stephena do łodzi.- Chodz, tam jest drabinka.Ju\ czuję zapach kawy, a przed nami pracowity poranek.- Jackchwycił faleń, podciągnął łódz do rufy fregaty i pomógł Stephenowi mocno chwycićdrabinkę.53Rozbrzmiał dzwon i na odgłos gwizdka bosmańskiego ponad dwieście hamaków załogi, jedenpo drugim, poczęło lądować w siatkach.Pośród zamieszania na pokładzie górowała potę\nasylwetka Jacka, ubranego w jedwabną koszulę w kwiaty, krytycznie oglądającego pokład.Zapach kawy i sma\onego bekonu kusił go do granic, ale wcią\ miał zamiar dokładnieprzyjrzeć się działaniu załogi.Pracowali tak sprawnie, jak tylko mógł sobie \yczyć, aleniektóre hamaki były zło\one niedbale i zwiotczałe wystawały z siatek.Pierwszy oficer, panHervey, powinien znów sięgnąć po swój rzemień [ Pobierz całość w formacie PDF ]