[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Powinien chyba zawrócić.Rozwaga nakazywała odwrót.Lecz rozwaga nie była jego mocną stroną.Całe lata temu Stary Ben powiedział mu: "Dojdziesz kiedyś do samej bramy piekieł, Bill.Żeby tylko sprawdzić, czemu diabeł ma takie paskudne zęby".Musiał istnieć jakiś powód, by zbudować te mosty.Bajarz wyczuwał, że będzie to opowieść warta zapamiętania.Odległość okazała się mniejsza, niż myślał.Kiedy już miał wrażenie, że droga zagłębi się w nieprzebytą puszczę, ta skręciła ostro na północ i zaraz potem zobaczył najładniejsze gospodarstwo, jakie widział - nawet w spokojnych, zasiedlonych regionach New Orange i Pensylwanii.Dom był spory i zadbany, zbudowany z obrobionych bali by pokazać, że ma przetrwać długo.Stały tam stodoły, szopy, klatki i kojce - wszystko razem tworzyło prawie całą wioskę.Smuga dymu wznosząca się pół mili dalej dowodziła, że nie do końca się pomylił.W pobliżu stało inne gospodarstwo, korzystające ze wspólnej drogi, a to oznaczało, że mieszka tam ktoś z rodziny.Prawdopodobnie dzieci z żonami.Uprawiają wspólnie ziemię, co wszystkim daje korzyści.To dobrze, gdy bracia dorastając lubią się wzajemnie, a potem uprawiają nawzajem swoje pola.Bajarz zawsze zmierzał wprost do domu: lepiej od razu zawiadomić o swoim przybyciu, niż kręcić się dookoła i zostać uznanym za złodzieja.Kiedy jednak szedł do drzwi, poczuł, że nagle głupieje i zupełnie nie pamięta, co właściwie chciał zrobić.To był czar ochronny tak silny, że Bajarz nie zdawał sobie sprawy, jak mocno jest odpychany, póki nie znalazł się w połowie drogi do kamiennego budynku nad strumieniem.Zatrzymał się przestraszony.Sądził, że nikt nie ma takiej mocy, by go zawrócić bez jego wiedzy.To miejsce było równie niezwykłe jak dwa poprzednie i nie chciał z nim mieć nic wspólnego.Gdy jednak spróbował wrócić drogą, którą przyszedł, zjawisko się powtórzyło.Znowu szedł w dół pagórka, w stronę kamiennego budynku.Znów się zatrzymał.- Kimkolwiek jesteś i czegokolwiek pragniesz - wymruczał.- Pójdę tam z własnej woli albo nie pójdę wcale.Nacisk od razu zmienił się w lekką bryzę, popychającą go delikatnie w stronę budynku.Wiedział jednak, że jeśli zechce, może zawrócić.Pod wiatr, owszem, ale zdoła to zrobić.Uspokoił się.Ten, kto na niego wpływał, nie zamierzał go zniewolić.A to, jak wiedział, różni dobre zaklęcia od zamaskowanych kajdan dręczyciela.Ścieżka skręciła lekko w lewo, wzdłuż potoku.Teraz Bajarz widział wyraźnie, że kamienny budynek jest młynem.Dostrzegł koryto młynówki i wysokie koło w miejscu, gdzie miała spływać woda.Nie płynęła.Zrozumiał dlaczego, kiedy podszedł bliżej i zajrzał przez szerokie wrota.Młyn nie został zamknięty na zimę, ale po prostu nigdy nie mielił mąki.Wszystkie tryby były na miejscu, brakowało tylko wielkiego, okrągłego młyńskiego kamienia.Przygotowano jedynie fundament z ubitych równo kamieni - gładki, wyczekujący i gotów do pracy.Był gotów od bardzo dawna.Cała konstrukcja miała przynajmniej pięć lat, sądząc po winoroślach i mchach na ścianach budynku.Wystawienie takiego młyna kosztowało z pewnością mnóstwo pracy.Mimo to wykorzystywano go jak zwykłą stodołę.Tuż za wrotami kołysał się wóz, gdzie na sianie przewracało się dwóch chłopców.Zwykłe przyjazne popychanki; chłopcy byli najwyraźniej braćmi.Starszy miał jakieś dwanaście, młodszy dziewięć lat.Starszy nie mógł się powstrzymać od śmiechu i tylko dlatego młodszy nie został jeszcze wyrzucony z wozu i za wrota.Nie zauważyli Bajarza.Nie zauważyli także mężczyzny z widłami w ręku, stojącego na skraju poddasza.Przyglądał się im.Bajarz sądził z początku, że przygląda się z ojcowską dumą.Ale z bliska zauważył, jak ten człowiek trzyma widły: niby oszczep gotów do rzutu.Przez jedną chwilę Bajarz widział oczyma duszy, co ma się zdarzyć: ciśnięte widły uderzają jednego z chłopców, zabijając go z pewnością - jeśli nie zginie natychmiast, to wkrótce umrze od gangreny czy krwotoku brzucha.To, co zobaczył Bajarz, było morderstwem.- Nie! - krzyknął.Wbiegł przez wrota, stanął obok wozu i spojrzał na mężczyznę.Mężczyzna wbił widły i cisnął do wozu wielką porcję siana.Niemal zasypał obu chłopców.- Przywiozłem was tutaj, żebyście pracowali, niedźwiadki, a nie zawiązywali się nawzajem w supły - zawołał wesoło, drażniąc się z nimi wyraźnie.Mrugnął na Bajarza.Zupełnie, jakby jeszcze przed chwilą nie miał śmierci w oczach.- Witaj, młody człowieku - powiedział.- Nie taki młody - odparł Bajarz.Zdjął kapelusz, by naga czaszka wyjawiła jego wiek.Chłopcy wygrzebali się spod siana.- Na co pan krzyczał? - zapytał młodszy.- Bałem się, że komuś stanie się krzywda.- Bijemy się tak przez cały czas - wyjaśnił starszy.- Dajcie rękę.Mam na imię Alvin, tak samo jak tata.- Uśmiech chłopca był zaraźliwy.Choć wystraszony ciemnymi sprawami, na jakie się dziś natknął, Bajarz musiał odpowiedzieć uśmiechem i ująć wyciągniętą dłoń.Alvin Junior ścisnął mu palce jak dorosły mężczyzna.Był silny.Bajarz powiedział to głośno.- Och, podał wam rybią rękę.Kiedy próbuje ściskania albo wykręcania, rozgniata kości jak malinę.- Młodszy chłopak też wyciągnął rękę.- Mam siedem lat, a Al Junior ma dziesięć.Wyglądali na więcej.Obaj pachnieli brzydko, kwaśno i ostro, jak zwykle zmęczeni zabawą chłopcy.Bajarzowi to nie przeszkadzało.To ojciec go niepokoił.Czy tylko wyobraźnia podpowiedziała Bajarzowi, że chce zabić synów? Jakiż ojciec potrafiłby podnieść morderczą rękę na takich miłych chłopców?Mężczyzna zostawił widły na poddaszu, zsunął się po drabinie i teraz szedł do Bajarza rozkładając ręce, jakby chciał go uścisnąć.- Witaj, przybyszu - powiedział.- Jestem Alvin Miller, a to moi dwaj najmłodsi synowie, Alvin Junior i Calvin.- Cally - poprawił młodszy z chłopców.- Jest niezadowolony, że nasze imiona się rymują - wyjaśnił Alvin Junior.- Alvin i Calvin.Widzicie, nazwali go podobnie, bo mieli nadzieję, że wyrośnie na taki wspaniały okaz mężczyzny jak ja.Szkoda, że nic z tego nie wyszło.Calvin pchnął go z udawanym gniewem.- Z tego, co wiem, on był pierwszą próbą.Dopiero przy mnie wszystko poszło jak należy.- Zwykle wołamy ich Al i Cally - wtrącił ojciec.- Zwykle wołasz nas: "cicho bądź" i "chodź no tutaj" - zauważył Cally.Al Junior pchnął go w ramię, przewracając przy tym na ziemię.Na co ojciec przyłożył but do tylnej części ciała starszego syna i posłał koziołkującego przez wrota.Wszystko w zabawie.Nikomu nic się nie stało.Jak mogłem sądzić, że szykuje się tu morderstwo?- Przynosicie wiadomość? Może list? - zapytał Alvin Miller.Chłopcy wybiegli na łąkę i wrzeszczeli coś do siebie, więc dorośli mogli porozmawiać w spokoju [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.Powinien chyba zawrócić.Rozwaga nakazywała odwrót.Lecz rozwaga nie była jego mocną stroną.Całe lata temu Stary Ben powiedział mu: "Dojdziesz kiedyś do samej bramy piekieł, Bill.Żeby tylko sprawdzić, czemu diabeł ma takie paskudne zęby".Musiał istnieć jakiś powód, by zbudować te mosty.Bajarz wyczuwał, że będzie to opowieść warta zapamiętania.Odległość okazała się mniejsza, niż myślał.Kiedy już miał wrażenie, że droga zagłębi się w nieprzebytą puszczę, ta skręciła ostro na północ i zaraz potem zobaczył najładniejsze gospodarstwo, jakie widział - nawet w spokojnych, zasiedlonych regionach New Orange i Pensylwanii.Dom był spory i zadbany, zbudowany z obrobionych bali by pokazać, że ma przetrwać długo.Stały tam stodoły, szopy, klatki i kojce - wszystko razem tworzyło prawie całą wioskę.Smuga dymu wznosząca się pół mili dalej dowodziła, że nie do końca się pomylił.W pobliżu stało inne gospodarstwo, korzystające ze wspólnej drogi, a to oznaczało, że mieszka tam ktoś z rodziny.Prawdopodobnie dzieci z żonami.Uprawiają wspólnie ziemię, co wszystkim daje korzyści.To dobrze, gdy bracia dorastając lubią się wzajemnie, a potem uprawiają nawzajem swoje pola.Bajarz zawsze zmierzał wprost do domu: lepiej od razu zawiadomić o swoim przybyciu, niż kręcić się dookoła i zostać uznanym za złodzieja.Kiedy jednak szedł do drzwi, poczuł, że nagle głupieje i zupełnie nie pamięta, co właściwie chciał zrobić.To był czar ochronny tak silny, że Bajarz nie zdawał sobie sprawy, jak mocno jest odpychany, póki nie znalazł się w połowie drogi do kamiennego budynku nad strumieniem.Zatrzymał się przestraszony.Sądził, że nikt nie ma takiej mocy, by go zawrócić bez jego wiedzy.To miejsce było równie niezwykłe jak dwa poprzednie i nie chciał z nim mieć nic wspólnego.Gdy jednak spróbował wrócić drogą, którą przyszedł, zjawisko się powtórzyło.Znowu szedł w dół pagórka, w stronę kamiennego budynku.Znów się zatrzymał.- Kimkolwiek jesteś i czegokolwiek pragniesz - wymruczał.- Pójdę tam z własnej woli albo nie pójdę wcale.Nacisk od razu zmienił się w lekką bryzę, popychającą go delikatnie w stronę budynku.Wiedział jednak, że jeśli zechce, może zawrócić.Pod wiatr, owszem, ale zdoła to zrobić.Uspokoił się.Ten, kto na niego wpływał, nie zamierzał go zniewolić.A to, jak wiedział, różni dobre zaklęcia od zamaskowanych kajdan dręczyciela.Ścieżka skręciła lekko w lewo, wzdłuż potoku.Teraz Bajarz widział wyraźnie, że kamienny budynek jest młynem.Dostrzegł koryto młynówki i wysokie koło w miejscu, gdzie miała spływać woda.Nie płynęła.Zrozumiał dlaczego, kiedy podszedł bliżej i zajrzał przez szerokie wrota.Młyn nie został zamknięty na zimę, ale po prostu nigdy nie mielił mąki.Wszystkie tryby były na miejscu, brakowało tylko wielkiego, okrągłego młyńskiego kamienia.Przygotowano jedynie fundament z ubitych równo kamieni - gładki, wyczekujący i gotów do pracy.Był gotów od bardzo dawna.Cała konstrukcja miała przynajmniej pięć lat, sądząc po winoroślach i mchach na ścianach budynku.Wystawienie takiego młyna kosztowało z pewnością mnóstwo pracy.Mimo to wykorzystywano go jak zwykłą stodołę.Tuż za wrotami kołysał się wóz, gdzie na sianie przewracało się dwóch chłopców.Zwykłe przyjazne popychanki; chłopcy byli najwyraźniej braćmi.Starszy miał jakieś dwanaście, młodszy dziewięć lat.Starszy nie mógł się powstrzymać od śmiechu i tylko dlatego młodszy nie został jeszcze wyrzucony z wozu i za wrota.Nie zauważyli Bajarza.Nie zauważyli także mężczyzny z widłami w ręku, stojącego na skraju poddasza.Przyglądał się im.Bajarz sądził z początku, że przygląda się z ojcowską dumą.Ale z bliska zauważył, jak ten człowiek trzyma widły: niby oszczep gotów do rzutu.Przez jedną chwilę Bajarz widział oczyma duszy, co ma się zdarzyć: ciśnięte widły uderzają jednego z chłopców, zabijając go z pewnością - jeśli nie zginie natychmiast, to wkrótce umrze od gangreny czy krwotoku brzucha.To, co zobaczył Bajarz, było morderstwem.- Nie! - krzyknął.Wbiegł przez wrota, stanął obok wozu i spojrzał na mężczyznę.Mężczyzna wbił widły i cisnął do wozu wielką porcję siana.Niemal zasypał obu chłopców.- Przywiozłem was tutaj, żebyście pracowali, niedźwiadki, a nie zawiązywali się nawzajem w supły - zawołał wesoło, drażniąc się z nimi wyraźnie.Mrugnął na Bajarza.Zupełnie, jakby jeszcze przed chwilą nie miał śmierci w oczach.- Witaj, młody człowieku - powiedział.- Nie taki młody - odparł Bajarz.Zdjął kapelusz, by naga czaszka wyjawiła jego wiek.Chłopcy wygrzebali się spod siana.- Na co pan krzyczał? - zapytał młodszy.- Bałem się, że komuś stanie się krzywda.- Bijemy się tak przez cały czas - wyjaśnił starszy.- Dajcie rękę.Mam na imię Alvin, tak samo jak tata.- Uśmiech chłopca był zaraźliwy.Choć wystraszony ciemnymi sprawami, na jakie się dziś natknął, Bajarz musiał odpowiedzieć uśmiechem i ująć wyciągniętą dłoń.Alvin Junior ścisnął mu palce jak dorosły mężczyzna.Był silny.Bajarz powiedział to głośno.- Och, podał wam rybią rękę.Kiedy próbuje ściskania albo wykręcania, rozgniata kości jak malinę.- Młodszy chłopak też wyciągnął rękę.- Mam siedem lat, a Al Junior ma dziesięć.Wyglądali na więcej.Obaj pachnieli brzydko, kwaśno i ostro, jak zwykle zmęczeni zabawą chłopcy.Bajarzowi to nie przeszkadzało.To ojciec go niepokoił.Czy tylko wyobraźnia podpowiedziała Bajarzowi, że chce zabić synów? Jakiż ojciec potrafiłby podnieść morderczą rękę na takich miłych chłopców?Mężczyzna zostawił widły na poddaszu, zsunął się po drabinie i teraz szedł do Bajarza rozkładając ręce, jakby chciał go uścisnąć.- Witaj, przybyszu - powiedział.- Jestem Alvin Miller, a to moi dwaj najmłodsi synowie, Alvin Junior i Calvin.- Cally - poprawił młodszy z chłopców.- Jest niezadowolony, że nasze imiona się rymują - wyjaśnił Alvin Junior.- Alvin i Calvin.Widzicie, nazwali go podobnie, bo mieli nadzieję, że wyrośnie na taki wspaniały okaz mężczyzny jak ja.Szkoda, że nic z tego nie wyszło.Calvin pchnął go z udawanym gniewem.- Z tego, co wiem, on był pierwszą próbą.Dopiero przy mnie wszystko poszło jak należy.- Zwykle wołamy ich Al i Cally - wtrącił ojciec.- Zwykle wołasz nas: "cicho bądź" i "chodź no tutaj" - zauważył Cally.Al Junior pchnął go w ramię, przewracając przy tym na ziemię.Na co ojciec przyłożył but do tylnej części ciała starszego syna i posłał koziołkującego przez wrota.Wszystko w zabawie.Nikomu nic się nie stało.Jak mogłem sądzić, że szykuje się tu morderstwo?- Przynosicie wiadomość? Może list? - zapytał Alvin Miller.Chłopcy wybiegli na łąkę i wrzeszczeli coś do siebie, więc dorośli mogli porozmawiać w spokoju [ Pobierz całość w formacie PDF ]