[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jednooki Babalatji wie wszystko, a żona białego jest czarownicą.Mogą zdradzić tajemnicę.A Nina? Trzeba pójść i zobaczyć.Zboczyła w pośpiechu ze ścieżki i biegła ku domowi Almayera przez zarośla i gaj palmowy.Znalazła się z tyłu domu, gdzie szeroki rów pełen wody sączącej się z rzeki oddzielał kampung od reszty osady.Gąszcz krył przed jej wzrokiem rozległy dziedziniec z szopą kuchenną.Wykwitały stamtąd smukłe kolumienki dymu; dźwięk obcych głosów zdradzał, że „morscy ludzie” z wojennego statku już wylądowali i obozują między rowem a domem.Z lewej strony zbliżyła się do rowu któraś z niewolnic Almayera i schyliła się nad lśniącą wodą szorując rondel.Na prawo szczyty drzew w bananowym lasku chwiały się i wstrząsały pod dotknięciem niewidzialnych rąk zrywających owoce.Na cichej wodzie rowu tkwiło kilka czółen uwiązanych do tęgiego pala, tworząc niemal rodzaj mostu tuż przed Tarniną.Gwar na dziedzińcu rozsypywał się niekiedy w grad okrzyków, śmiechów i nawoływań, po czym ucichał stopniowo, aby po chwili znów wrzawą wybuchnąć.Wątły niebieski dym gęstniał czerniejąc, rozwłóczył się wonnymi smugami po zatoce i owijał Tarninę duszną oponą; potem, gdy ogień wgryzł się już w świeże polana, dym znikał w jasnym blasku słońca i tylko aromat pachnącego drzewa niósł się z powiewem od trzaskających ognisk.Umieściła tacę na pniu i stała z oczyma zwróconymi w stronę domu, którego dach i część bielonej ściany widać było między krzewami.Niewolnica skończyła swoją pracę, spojrzała z ciekawością w stronę Tarniny i zapuściła się znów w gęstwę krzaków ku dziedzińcowi.Tarnina pozostała teraz w zupełnej samotności.Rzuciła się na ziemię i skryła twarz w rękach.Będąc już tak blisko poczuła, że nie ma odwagi spojrzeć na Ninę.Za każdym razem, gdy rozlegały się krzyki, drżała w obawie, że usłyszy jej głos.Postanowiła czekać, aż się ściemni, i udać się wprost do kryjówki Daina.Z miejsca, gdzie leżała, mogła śledzić poruszenia białych i Niny — wszystkich przyjaciół Daina i wszystkich jego wrogów.Nienawidziła jednako i jednych, i drugich, gdyż i jedni, i drudzy chcieli jej go zabrać.Przytaiła się w bujnej trawie oczekując zachodu słońca, które przeciągało w nieskończoność swoją wędrówkę po niebie.Z drugiej strony rowu, za krzakami, majtkowie z fregaty, zaproszeni gościnnie przez Almayera, rozłożyli się obozem naokoło jasnych ognisk.Almayer pod wpływem próśb i nalegań Niny otrząsnął się wreszcie z apatii i znalazł się w porę na wybrzeżu, aby powitać oficerów.Dowodzący porucznik przyjął zaproszenie Almayera i zauważył, że tak czy owak mają do niego interes — może nawet nie bardzo przyjemny — dodał.Almayer ledwie go słyszał.Machinalnie podał rękę gościom i szedł naprzód ku domowi.Niejasno zdawał sobie sprawę z uprzejmych słów, którymi witał nieznajomych, choć powtarzał je po kilkakroć wysilając się na swobodę.Zmieszanie jego nie uszło uwagi oficerów; starszy szepnął drugiemu na ucho, iż trzeźwość Almayera pozostawia wiele do życzenia.Młody podporucznik roześmiał się i wyraził nadzieję, że mimo to biały człowiek da im chyba coś do wypicia.— Ten nie wygląda niebezpiecznie — dodał, gdy wstępowali powoli za Almayerem na schody werandy.— Wcale nie, wygląda prędzej na głupca niż na łotra; słyszałem o nim — odparł starszy.Zasiedli naokoło stołu.Almayer przyrządził trzęsącymi się rękoma cocktaile z dżynu, poczęstował gości i pił razem z nimi, czując, jak z każdym łykiem wstępuje w niego siła, spokój i zdolność do pokonania wszelkich trudności.Nie wiedział, co się stało z brygiem, i nie podejrzewał prawdziwego celu wizyty oficerów.Miał niejasne wrażenie, że władze holenderskie przewąchały coś niecoś o handlu prochem, ale nie obawiał się niczego poza jakimś chwilowym kłopotem.Wychylił szklankę i jął swobodnie gawędzić, rozparty wygodnie w fotelu, z nogą przerzuconą przez poręcz.Porucznik siedział okrakiem na krześle, z żarzącym się cygarem w kącie ust, i z przebiegłym uśmiechem przysłuchiwał się Almayerowi zza gęstych kłębów dymu wymykających się przez zaciśnięte wargi.Młody podporucznik oparł łokcie o stół, głowę ujął w dłonie i spoglądał sennie, odurzony zmęczeniem i dżynem.Almayer wciąż mówił:— Wielka to przyjemność widzieć tu u nas białe twarze.Przez długie lata żyłem w zupełnej samotności.Panowie rozumiecie: Malaje — cóż to za towarzystwo dla białego człowieka! A przy tym, oni nie są dla nas przyjaźnie usposobieni.Wcale nas nie rozumieją.To skończone łotry.Zdaje mi się, że jestem jedynym białym, który zamieszkuje na stałe wschodnie wybrzeże.Mamy tu czasem gości z Makassaru czy Singapuru — kupców, ajentów, badaczy, ale rzadko.Rok temu, a może i więcej, bawił tu pewien uczony.Mieszkał u mnie i pił od rana do nocy.Żył sobie wesoło przez kilka miesięcy, a kiedy zabrakło wreszcie trunków, które przywiózł ze sobą, wrócił do Batawii ze sprawozdaniem o mineralnych bogactwach w głębi wyspy.Ha, ha, ha! dobre, co?Urwał nagle i powiódł po gościach bezmyślnym wzrokiem.Oficerowie śmieli się, a on powtarzał wciąż to samo: „Dain nie żyje.Na nic wszystkie moje plany.Przepadła ostatnia nadzieja — wszystko przepadło.” Zamarło w nim serce.Uczuł się zmożony jak gdyby śmiertelną chorobą.— To doskonałe! znakomite! — wykrzykiwali obaj oficerowie.Almayer otrząsnął się z przygnębienia w nowym przypływie gadatliwości.— No, a co będzie z obiadem? Panowie macie z sobą kucharza! To doskonale! Jest tam szopa kuchenna w podwórzu.Mogę panom ofiarować gęś.Proszę popatrzeć na moje gęsi — jedyne gęsi na całym wybrzeżu, może i na całej wyspie.To jest kucharz panów? Bardzo dobrze.Słuchaj, Ali, zaprowadź tego Chińczyka do kuchni i powiedz mem Almayer, żeby pozwoliła mu się rozgościć.Moja żona, proszę panów, nigdy się nie pokazuje; co innego moja córka.Napijmy się jeszcze tymczasem.Gorący dzień dzisiaj.Porucznik wyjął z ust cygaro, spojrzał krytycznie na popiół, strzepnął go i zwrócił się do Almayera:— Mamy do pana niezbyt przyjemny interes—— oświadczył.— Bardzo mi przykro — odrzekł Almayer [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.Jednooki Babalatji wie wszystko, a żona białego jest czarownicą.Mogą zdradzić tajemnicę.A Nina? Trzeba pójść i zobaczyć.Zboczyła w pośpiechu ze ścieżki i biegła ku domowi Almayera przez zarośla i gaj palmowy.Znalazła się z tyłu domu, gdzie szeroki rów pełen wody sączącej się z rzeki oddzielał kampung od reszty osady.Gąszcz krył przed jej wzrokiem rozległy dziedziniec z szopą kuchenną.Wykwitały stamtąd smukłe kolumienki dymu; dźwięk obcych głosów zdradzał, że „morscy ludzie” z wojennego statku już wylądowali i obozują między rowem a domem.Z lewej strony zbliżyła się do rowu któraś z niewolnic Almayera i schyliła się nad lśniącą wodą szorując rondel.Na prawo szczyty drzew w bananowym lasku chwiały się i wstrząsały pod dotknięciem niewidzialnych rąk zrywających owoce.Na cichej wodzie rowu tkwiło kilka czółen uwiązanych do tęgiego pala, tworząc niemal rodzaj mostu tuż przed Tarniną.Gwar na dziedzińcu rozsypywał się niekiedy w grad okrzyków, śmiechów i nawoływań, po czym ucichał stopniowo, aby po chwili znów wrzawą wybuchnąć.Wątły niebieski dym gęstniał czerniejąc, rozwłóczył się wonnymi smugami po zatoce i owijał Tarninę duszną oponą; potem, gdy ogień wgryzł się już w świeże polana, dym znikał w jasnym blasku słońca i tylko aromat pachnącego drzewa niósł się z powiewem od trzaskających ognisk.Umieściła tacę na pniu i stała z oczyma zwróconymi w stronę domu, którego dach i część bielonej ściany widać było między krzewami.Niewolnica skończyła swoją pracę, spojrzała z ciekawością w stronę Tarniny i zapuściła się znów w gęstwę krzaków ku dziedzińcowi.Tarnina pozostała teraz w zupełnej samotności.Rzuciła się na ziemię i skryła twarz w rękach.Będąc już tak blisko poczuła, że nie ma odwagi spojrzeć na Ninę.Za każdym razem, gdy rozlegały się krzyki, drżała w obawie, że usłyszy jej głos.Postanowiła czekać, aż się ściemni, i udać się wprost do kryjówki Daina.Z miejsca, gdzie leżała, mogła śledzić poruszenia białych i Niny — wszystkich przyjaciół Daina i wszystkich jego wrogów.Nienawidziła jednako i jednych, i drugich, gdyż i jedni, i drudzy chcieli jej go zabrać.Przytaiła się w bujnej trawie oczekując zachodu słońca, które przeciągało w nieskończoność swoją wędrówkę po niebie.Z drugiej strony rowu, za krzakami, majtkowie z fregaty, zaproszeni gościnnie przez Almayera, rozłożyli się obozem naokoło jasnych ognisk.Almayer pod wpływem próśb i nalegań Niny otrząsnął się wreszcie z apatii i znalazł się w porę na wybrzeżu, aby powitać oficerów.Dowodzący porucznik przyjął zaproszenie Almayera i zauważył, że tak czy owak mają do niego interes — może nawet nie bardzo przyjemny — dodał.Almayer ledwie go słyszał.Machinalnie podał rękę gościom i szedł naprzód ku domowi.Niejasno zdawał sobie sprawę z uprzejmych słów, którymi witał nieznajomych, choć powtarzał je po kilkakroć wysilając się na swobodę.Zmieszanie jego nie uszło uwagi oficerów; starszy szepnął drugiemu na ucho, iż trzeźwość Almayera pozostawia wiele do życzenia.Młody podporucznik roześmiał się i wyraził nadzieję, że mimo to biały człowiek da im chyba coś do wypicia.— Ten nie wygląda niebezpiecznie — dodał, gdy wstępowali powoli za Almayerem na schody werandy.— Wcale nie, wygląda prędzej na głupca niż na łotra; słyszałem o nim — odparł starszy.Zasiedli naokoło stołu.Almayer przyrządził trzęsącymi się rękoma cocktaile z dżynu, poczęstował gości i pił razem z nimi, czując, jak z każdym łykiem wstępuje w niego siła, spokój i zdolność do pokonania wszelkich trudności.Nie wiedział, co się stało z brygiem, i nie podejrzewał prawdziwego celu wizyty oficerów.Miał niejasne wrażenie, że władze holenderskie przewąchały coś niecoś o handlu prochem, ale nie obawiał się niczego poza jakimś chwilowym kłopotem.Wychylił szklankę i jął swobodnie gawędzić, rozparty wygodnie w fotelu, z nogą przerzuconą przez poręcz.Porucznik siedział okrakiem na krześle, z żarzącym się cygarem w kącie ust, i z przebiegłym uśmiechem przysłuchiwał się Almayerowi zza gęstych kłębów dymu wymykających się przez zaciśnięte wargi.Młody podporucznik oparł łokcie o stół, głowę ujął w dłonie i spoglądał sennie, odurzony zmęczeniem i dżynem.Almayer wciąż mówił:— Wielka to przyjemność widzieć tu u nas białe twarze.Przez długie lata żyłem w zupełnej samotności.Panowie rozumiecie: Malaje — cóż to za towarzystwo dla białego człowieka! A przy tym, oni nie są dla nas przyjaźnie usposobieni.Wcale nas nie rozumieją.To skończone łotry.Zdaje mi się, że jestem jedynym białym, który zamieszkuje na stałe wschodnie wybrzeże.Mamy tu czasem gości z Makassaru czy Singapuru — kupców, ajentów, badaczy, ale rzadko.Rok temu, a może i więcej, bawił tu pewien uczony.Mieszkał u mnie i pił od rana do nocy.Żył sobie wesoło przez kilka miesięcy, a kiedy zabrakło wreszcie trunków, które przywiózł ze sobą, wrócił do Batawii ze sprawozdaniem o mineralnych bogactwach w głębi wyspy.Ha, ha, ha! dobre, co?Urwał nagle i powiódł po gościach bezmyślnym wzrokiem.Oficerowie śmieli się, a on powtarzał wciąż to samo: „Dain nie żyje.Na nic wszystkie moje plany.Przepadła ostatnia nadzieja — wszystko przepadło.” Zamarło w nim serce.Uczuł się zmożony jak gdyby śmiertelną chorobą.— To doskonałe! znakomite! — wykrzykiwali obaj oficerowie.Almayer otrząsnął się z przygnębienia w nowym przypływie gadatliwości.— No, a co będzie z obiadem? Panowie macie z sobą kucharza! To doskonale! Jest tam szopa kuchenna w podwórzu.Mogę panom ofiarować gęś.Proszę popatrzeć na moje gęsi — jedyne gęsi na całym wybrzeżu, może i na całej wyspie.To jest kucharz panów? Bardzo dobrze.Słuchaj, Ali, zaprowadź tego Chińczyka do kuchni i powiedz mem Almayer, żeby pozwoliła mu się rozgościć.Moja żona, proszę panów, nigdy się nie pokazuje; co innego moja córka.Napijmy się jeszcze tymczasem.Gorący dzień dzisiaj.Porucznik wyjął z ust cygaro, spojrzał krytycznie na popiół, strzepnął go i zwrócił się do Almayera:— Mamy do pana niezbyt przyjemny interes—— oświadczył.— Bardzo mi przykro — odrzekł Almayer [ Pobierz całość w formacie PDF ]