[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Co, wygrał pan na loterii? z obojętną ciekawością zapytał profesor. Tak.Główną wygraną zawadiacko podał mu rękę Józef. A uważaj pan na tę babę. Na jaką babę? No, na Krotyszową. Bo co? Profesor myśli, że mnie ugryzie? Możliwe.Wampir.Emanacja nadkobiecości, fluorescencja intelektualna.Ayka serca jakindyk gałki. Nie ma obawy! za głośno roześmiał się Józef i klepnął się po kolanie.Profesor Chudek odwrócił się, zmienił okulary i spojrzał nań ze współczuciem: Był pan na śniadanku zawyrokował spiritus vini rectificativus cum kropelkis.Domaszko roześmiał się jeszcze weselej: Myli się pan, coś lepszego. Koniak? Nie, nektar, olimpijski nektar! Ozon! Rosa zbierana z róż!Profesor znowu zmienił szkła, odwrócił się do maszyny i stuknąwszy kilka razy palcem,powiedział dobitnie: Osiem zero cztery. Numer telefonu? zdziwił się Józef. Tak.Niech pan zadzwoni. A po co? Tam pana poszukują. A co to jest? Szpital Jana Bożego flegmatycznie wyjaśnił Chudek.W innym wypadku Józef obraziłby się śmiertelnie, teraz jednak uznał to za komplement iśmiał się na całe gardło: Z profesora kpiarz!. Idzże pan do stu diabłów, piszę artykuł, a ten rozbrykał się i przeszkadza. Dobrze już, dobrze.Nie wie profesor co z Piotrowiczem? Wiem. No? Ale nie powiem.Idz pan do %7łura, on jest od informacji.A pamiętaj pan, że idziemy rzucił za odchodzącym wpadnę po pana o szóstej.Domaszko pokręcił się jeszcze po redakcji, porozmawiał z %7łurem, lecz czas wlókł sięnieznośnie.Przed pierwszą w żadnym razie nie wypadało jechać na Wilczą.Z nudów zabrał się do przeglądania dzienników.Przerzucał tytuły, gdy uderzyło go jego91nazwisko w czarnym tytule większej wzmianki: Znowu jęknął.Wzmianka informowała czytelników, że jak się dowiadujemy z wiarygodnych zródeł,wydawca Tygodnika Niezależnego tak gwałtownie zwalczającego import luksusowychtowarów do kraju, sam jest pokątnie właścicielem wielkiej firmy importowej i robi kokosy nawwozie perfum, kombinerek jedwabnych i gumowych artykułów wiadomego użytku.Wzmianka kończyła się paru soczystymi definicjami, a opatrzona była nagłówkiem: Pan Józef Domaszko Katon od.gumowych towarów.Szkarłat zalał tak do niedawna radosne oblicze Józefa.Boże! Jeżeli to trafi do jej rąk!.Na samą myśl zimny pot wystąpił mu na grzbiecie.Szczęściem był to lewicowy dziennik i do tego brukowy.W domu pani Szczerkowskiej napewno nikt go nie czytał.Przejrzał wzmiankę powtórnie, przetarł czoło, gdy pochylił się nad nim doktor %7łur: A, czyta pan przyczynek do swojej biografii zauważył. Doktorze, mnie wprost ręce opadają zajęczał Domaszko. Co to pana obchodzi? wzruszył ten ramionami ani panu, ani pańskiemu Polimportowi to nie zaszkodzi. Ależ to jest kalumnia! No, nieścisłość.Nie jest pan pokątnym właścicielem, tylko wspólnikiem.Niech panBogu dziękuje, że nie wyszperali, iż pańskimi wspólnikami są Mech i Weisblat.Pan wie, żeten Mech to znany ptaszek?Józefowi przebiegło przez głowę, że jednak posiadanie w redakcji takiegowszechwiedzącego współpracownika ma też i swoje całkiem ujemne strony. Nic nie wiem skłamał. Jak to? Nie słyszał pan, że to ten właśnie Mech był zamieszany. Panie %7łur przerwał mu Józef mnie z nim nic nie łączy oprócz interesów.I proszę miwierzyć, że czy on był w co zamieszany, czy nie, nic mnie to nie obchodzi.Wstał, zapiął marynarkę i dodał poirytowanym tonem: Ja nie mam manii interesowania się cudzymi sprawami. Myślałem, że on pana wprowadził w błąd. No tak, poniekąd tak zreflektował się Józef przedstawiono mi go jako ze wszech miarporządnego człowieka.Poza tym osobiście nic takiego nie zauważyłem.Zresztą, będę panuwdzięczny za informacje, tylko teraz się spieszę.Do widzenia panu.Zbiegając ze schodów, przysięgał sobie, że teraz będzie unikał %7łura jak zarazy, i że wogóle musi rozstać się z całym tym parszywym tygodnikiem. Diabli nadali!Miał jeszcze co najmniej dwadzieścia minut, lecz szedł prędko, by zagłuszyć swój nastrój.Wstąpił do kwiaciarni, wybrał cztery wspaniałe czerwone róże, zapłacił i starał się zmusićdo myślenia o Lusi, lecz wciąż gnębiła go kwestia tygodnika. Gotowi mi firmę zarżnąć i mnie z torbami puścić.O, tego już za wiele.Ponieważ do pierwszej brakowało jeszcze pięciu minut, przestał je na schodach.Lokaj przyjął go rozjaśnionym obliczem: Moje uszanowanie panu.Panienka czuje się dziś lepiej.Bogu dzięki. Może wstała? Owszem, ale jest w szlafroku. To proszę spytać panią Szczerkowską, czy panienka mnie przyjmie. Proszę pana, może pan zaczekać w salonie, ale pani nie ma w domu, więc spytampanienkę.Nie czekał długo.Po kilku minutach weszła Lusia, zaróżowiona, promienna, wyglądająca92przepięknie w seledynowym jedwabnym szlafroczku.Wyciągnęła doń obie ręcenajśliczniejsze ręce na świecie.Ucałował je z rozczuleniem: Jakże się cieszę, że pani lepiej, panno Lusiu. Już prawie zupełnie jestem zdrowa.A to co? To dla wujenki?Wskazała róże, leżące na stole.Zapomniał o nich. Nie, nie, panno Lusiu, to dla pani.Podniósł zrenice w górę i wypalił: Przyniosłem je pani, by nauczyły się od niej, jak być pięknymi i jak należy cudniepachnieć.Wybuchnęła śmiechem (najcudowniejszym śmiechem na świecie): O! Więc musiałyby stale zmieniać swój zapach, gdyż ja wciąż nie mogę zdecydować sięna stałe perfumy.Niech pan siada.Ja siądę tu, tyłem do okna. %7łeby światło nie raziło? podsunął jej fotel [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
. Co, wygrał pan na loterii? z obojętną ciekawością zapytał profesor. Tak.Główną wygraną zawadiacko podał mu rękę Józef. A uważaj pan na tę babę. Na jaką babę? No, na Krotyszową. Bo co? Profesor myśli, że mnie ugryzie? Możliwe.Wampir.Emanacja nadkobiecości, fluorescencja intelektualna.Ayka serca jakindyk gałki. Nie ma obawy! za głośno roześmiał się Józef i klepnął się po kolanie.Profesor Chudek odwrócił się, zmienił okulary i spojrzał nań ze współczuciem: Był pan na śniadanku zawyrokował spiritus vini rectificativus cum kropelkis.Domaszko roześmiał się jeszcze weselej: Myli się pan, coś lepszego. Koniak? Nie, nektar, olimpijski nektar! Ozon! Rosa zbierana z róż!Profesor znowu zmienił szkła, odwrócił się do maszyny i stuknąwszy kilka razy palcem,powiedział dobitnie: Osiem zero cztery. Numer telefonu? zdziwił się Józef. Tak.Niech pan zadzwoni. A po co? Tam pana poszukują. A co to jest? Szpital Jana Bożego flegmatycznie wyjaśnił Chudek.W innym wypadku Józef obraziłby się śmiertelnie, teraz jednak uznał to za komplement iśmiał się na całe gardło: Z profesora kpiarz!. Idzże pan do stu diabłów, piszę artykuł, a ten rozbrykał się i przeszkadza. Dobrze już, dobrze.Nie wie profesor co z Piotrowiczem? Wiem. No? Ale nie powiem.Idz pan do %7łura, on jest od informacji.A pamiętaj pan, że idziemy rzucił za odchodzącym wpadnę po pana o szóstej.Domaszko pokręcił się jeszcze po redakcji, porozmawiał z %7łurem, lecz czas wlókł sięnieznośnie.Przed pierwszą w żadnym razie nie wypadało jechać na Wilczą.Z nudów zabrał się do przeglądania dzienników.Przerzucał tytuły, gdy uderzyło go jego91nazwisko w czarnym tytule większej wzmianki: Znowu jęknął.Wzmianka informowała czytelników, że jak się dowiadujemy z wiarygodnych zródeł,wydawca Tygodnika Niezależnego tak gwałtownie zwalczającego import luksusowychtowarów do kraju, sam jest pokątnie właścicielem wielkiej firmy importowej i robi kokosy nawwozie perfum, kombinerek jedwabnych i gumowych artykułów wiadomego użytku.Wzmianka kończyła się paru soczystymi definicjami, a opatrzona była nagłówkiem: Pan Józef Domaszko Katon od.gumowych towarów.Szkarłat zalał tak do niedawna radosne oblicze Józefa.Boże! Jeżeli to trafi do jej rąk!.Na samą myśl zimny pot wystąpił mu na grzbiecie.Szczęściem był to lewicowy dziennik i do tego brukowy.W domu pani Szczerkowskiej napewno nikt go nie czytał.Przejrzał wzmiankę powtórnie, przetarł czoło, gdy pochylił się nad nim doktor %7łur: A, czyta pan przyczynek do swojej biografii zauważył. Doktorze, mnie wprost ręce opadają zajęczał Domaszko. Co to pana obchodzi? wzruszył ten ramionami ani panu, ani pańskiemu Polimportowi to nie zaszkodzi. Ależ to jest kalumnia! No, nieścisłość.Nie jest pan pokątnym właścicielem, tylko wspólnikiem.Niech panBogu dziękuje, że nie wyszperali, iż pańskimi wspólnikami są Mech i Weisblat.Pan wie, żeten Mech to znany ptaszek?Józefowi przebiegło przez głowę, że jednak posiadanie w redakcji takiegowszechwiedzącego współpracownika ma też i swoje całkiem ujemne strony. Nic nie wiem skłamał. Jak to? Nie słyszał pan, że to ten właśnie Mech był zamieszany. Panie %7łur przerwał mu Józef mnie z nim nic nie łączy oprócz interesów.I proszę miwierzyć, że czy on był w co zamieszany, czy nie, nic mnie to nie obchodzi.Wstał, zapiął marynarkę i dodał poirytowanym tonem: Ja nie mam manii interesowania się cudzymi sprawami. Myślałem, że on pana wprowadził w błąd. No tak, poniekąd tak zreflektował się Józef przedstawiono mi go jako ze wszech miarporządnego człowieka.Poza tym osobiście nic takiego nie zauważyłem.Zresztą, będę panuwdzięczny za informacje, tylko teraz się spieszę.Do widzenia panu.Zbiegając ze schodów, przysięgał sobie, że teraz będzie unikał %7łura jak zarazy, i że wogóle musi rozstać się z całym tym parszywym tygodnikiem. Diabli nadali!Miał jeszcze co najmniej dwadzieścia minut, lecz szedł prędko, by zagłuszyć swój nastrój.Wstąpił do kwiaciarni, wybrał cztery wspaniałe czerwone róże, zapłacił i starał się zmusićdo myślenia o Lusi, lecz wciąż gnębiła go kwestia tygodnika. Gotowi mi firmę zarżnąć i mnie z torbami puścić.O, tego już za wiele.Ponieważ do pierwszej brakowało jeszcze pięciu minut, przestał je na schodach.Lokaj przyjął go rozjaśnionym obliczem: Moje uszanowanie panu.Panienka czuje się dziś lepiej.Bogu dzięki. Może wstała? Owszem, ale jest w szlafroku. To proszę spytać panią Szczerkowską, czy panienka mnie przyjmie. Proszę pana, może pan zaczekać w salonie, ale pani nie ma w domu, więc spytampanienkę.Nie czekał długo.Po kilku minutach weszła Lusia, zaróżowiona, promienna, wyglądająca92przepięknie w seledynowym jedwabnym szlafroczku.Wyciągnęła doń obie ręcenajśliczniejsze ręce na świecie.Ucałował je z rozczuleniem: Jakże się cieszę, że pani lepiej, panno Lusiu. Już prawie zupełnie jestem zdrowa.A to co? To dla wujenki?Wskazała róże, leżące na stole.Zapomniał o nich. Nie, nie, panno Lusiu, to dla pani.Podniósł zrenice w górę i wypalił: Przyniosłem je pani, by nauczyły się od niej, jak być pięknymi i jak należy cudniepachnieć.Wybuchnęła śmiechem (najcudowniejszym śmiechem na świecie): O! Więc musiałyby stale zmieniać swój zapach, gdyż ja wciąż nie mogę zdecydować sięna stałe perfumy.Niech pan siada.Ja siądę tu, tyłem do okna. %7łeby światło nie raziło? podsunął jej fotel [ Pobierz całość w formacie PDF ]