[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Byli półnadzy, barki mieli krzepkie, a ręce ich obejmowały żonę i szwagierki Willa Thompsona.Dotarłszy do domu, pozostali na ulicy przy zwłokach, czekając, aż znajdzie się miejsce, gdzie można je będzie złożyć.Trzy kobiety wprowadzono do domu.Inne, które mieszkały w żółtych domkach fabrycznych na tej ulicy, przybiegły z pomocą.— Co my teraz zrobimy? — powiedział jakiś mężczyzna.— Już nie ma Willa Thompsona.Drugi popatrzał na obrośnięty bluszczem gmach fabryki.— Bali się go — rzekł.— Wiedzieli, że to chłop z ikrą i że potrafi im się postawić.Chyba nie będzie sensu bić się z nimi bez Willa.Teraz spróbują puścić maszyny i zmusić nas, żebyśmy brali po dolarze dziesięć.Gdyby Will Thompson żył, nie poszlibyśmy na to, Will Thompson by im pokazał.Wnieśli ciało na ganek i złożyli je w cieniu daszku.Will leżał na wznak półnagi; nie było widać trzech oblepionych zakrzepłą krwią otworów na jego plecach.— Odwróćmy go — powiedział ktoś.— Każdy powinien wiedzieć, że te sukinsyny strzeliły Willowi w plecy.— Jutro go pochowamy.Chyba całe Scottsville przyjdzie na pogrzeb.Wszyscy prócz tych tam drani.— Co ta jego żona teraz zrobi? Została sama jak palec.— Zajmiemy się nią, jeżeli tylko nam pozwoli.Przecież to wdowa po Willu Thompsonie.Ulicą nadjechała karetka sanitarna; krzepcy, półnadzy mężczyźni znieśli ciało z ganku na ulicę.Trzy czekające w domu kobiety podeszły do drzwi i stanęły jedna przy drugiej, patrząc, jak półnadzy mężczyźni znoszą Willa z ganku i wsuwają go do karetki.Teraz był Willem Thompsonem.Należał do tych półnagich mężczyzn o zakrwawionych wargach.Należał do Doliny Horse Creek.Już nie był ich.Był Willem Thompsonem.Stały w progu i patrzyły za karetką odjeżdżającą z wolna do zakładu pogrzebowego.Przygotują tam ciało do pogrzebu, a następnego dnia pochowają je na cmentarzu, na wzgórzu nad Doliną Horse Creek.Ludzie o zakrwawionych wargach, którzy poniosą go do grobu, wrócą kiedyś do fabryki, ażeby zgrzeblić, prząść, tkać i farbować.Will Thompson już nigdy nie będzie wdychał w płuca kłaczków bawełny.Wewnątrz domu któryś z mężczyzn usiłował wytłumaczyć Plutowi, jak zginął Will.Pluto był przerażony jeszcze bardziej niż przedtem.Dotychczas bał się w Scottsville tylko ciemności, ale teraz zląkł się i dnia.W Dolinie ludzie ginęli w biały dzień.Marzył o tym, żeby namówić Jill i Gryzeldę do natychmiastowego powrotu.Wiedział, że nie zmrużyłby oka, gdyby miał zostać na jeszcze jedną noc w tym żółtym fabrycznym domku.Półnagi mężczyzna siedział w pokoju z Plutem i opowiadał mu, co się stało w przędzalni, ale Pluto go nie słuchał.Zaczął się bać nawet jego samego; oblatywał go strach, że siedzący przy nim człowiek raptem wyciągnie nóż i poderżnie mu gardło od ucha do ucha.Wiedział teraz, że miasto fabryczne to nie miejsce dla niego.Powinien jak najprędzej wracać na wieś, do Marion.Obiecał sobie, że jeśli tym razem uda mu się wrócić cało, nie wyjedzie stamtąd więcej.Późnym wieczorem kilka kobiet z żółtych fabrycznych domków przyszło przygotować im pierwsze tego dnia jedzenie.Rano tylko jeden Will zjadł śniadanie.Pluto umierał z głodu, gdyż ominęły go dwa posiłki.Nigdy w życiu nie był tak głodny.U siebie w Marion ani razu nie zdarzyło mu się chodzić o pustym żołądku z braku pożywienia.Przez otwarte drzwi czuł zapach gotowanej kolacji i parzonej kawy i nie mógł usiedzieć na miejscu.Wstał, podszedł do drzwi i właśnie w tej chwili jedna z kobiet zawołała go do kuchni.W sieni znowu się zląkł i byłby zawrócił, gdyby kobieta nie wzięła go pod rękę i nie poprowadziła z sobą.Kiedy już znalazł się w kuchni, weszła Jill i usiadła obok niego.Zaraz poczuł się o wiele pewniej.Była dla niego niejako opiekunką w tych obcych stronach.Zjadła niewiele, a potem pozostała przy nim.Nieco później Pluto odważył się zapytać Jill, kiedy wrócą do Georgii.— Jutro po pogrzebie — odpowiedziała.— A nie moglibyśmy zaraz?— Jasne, że nie.— Przecież mogą pochować Willa bez nas — zaryzykował.— Dadzą sobie radę doskonale.Chciałbym zaraz jechać do domu, Jill.Nie czuję się bezpiecznie w Scottsville.— Cicho, Pluto.Nie bądźże takim dzieciakiem.Usłyszawszy to, zamilkł.Miła Jill ujęła go za rękę i poprowadziła do ciemnego pokoju za sienią.Czuł się zupełnie tak, jak przed wielu laty, kiedy był jeszcze mały i szedł trzymając matkę za rękę, wśród ciemnej nocy.Za oknami była Dolina pełna dziwnych szmerów i nieznanych głosów.Ucieszył się, że latarnia uliczna błyszczy między liśćmi i trochę oświetla pokój.Było jakoś bezpieczniej z tą odrobiną światła i nie bał się już tak bardzo jak na początku wieczora.Gdyby teraz ktoś podszedł do okna i wślizgnął się do wnętrza, aby poderżnąć mu gardło od ucha do ucha, mógłby go zobaczyć, zanimby uczuł ostrze noża na szyi.Jill podprowadziła go do łóżka i kazała mu się położyć.Nie chciał puścić jej ręki, ale kiedy zobaczył, że Jill też chce położyć się obok, przestał się lękać.Dolina i obce miasto fabryczne były wciąż blisko, ale miał Miłą Jill przy sobie, trzymał jej dłoń w swojej i mógł już przymknąć oczy bez lęku.Zanim oboje zasnęli, uczuł jej ramiona na szyi.Obrócił się do Jill i przygarnął ją mocno.Nie było już czego się bać.Rozdział 18Kiedy późnym popołudniem dojechali do domu, Tay Tay oczekiwał ich na frontowym ganku.Poznawszy auto Pluta, podniósł się z krzesła i wyszedł im na spotkanie, nim jeszcze samochód stanął.— Gdzieście się, u diabła starego, podziewali przez te dwa dni? — zapytał surowo.— My tu z chłopakami mało nie pozdychaliśmy z braku babskiego gotowania.Coś tam jedliśmy, owszem, ale człowiekowi samo żarcie nie wystarczy.Tęskno nam za dobrym babskim gotowaniem.Zły na was jestem jak wszyscy diabli.Pluto już zabierał się do wyjaśniania, dlaczego nie wrócili wcześniej, ale Jill kazała mu siedzieć cicho.— Gdzie Will? — spytał Tay Tay.— Przywieźliście tego nicponia Willa z powrotem? Bo go nie widzę w samochodzie.— Cicho, tato — powiedziała Gryzelda i rozpłakała się.— Dużo widziałem głupich kobit, ale jeszcze żadna tak nie mówiła.Dlaczego nie mogę zapytać o Willa? Ledwo o to spytałem, wy zaraz w bek.Niech mnie szlag trafi, jeżeli kiedy widziałem coś podobnego.— Nie ma Willa — rzekła Gryzelda.— Za co mnie bierzesz, u diabła starego? Chyba widzę, że go nie ma.— Willa zastrzelili wczoraj rano.— Czym? Grochem?— Zastrzelili z pistoletu, tato — powiedziała Jill.— Pochowaliśmy go dziś po południu w Dolinie.Już nie żyje i leży pod ziemią.Tay Tay na chwilę stracił mowę.Oparł się o samochód i począł kolejno zaglądać im w twarze.Kiedy spojrzał w twarz Rozamundy, pojął, że to prawda.— Jak to.że niby Will Thompson.— bąknął.— Chyba nie nasz Will? Powiedzcie, że nie!— Tak jest, tato.Will już nie żyje i leży przysypany ziemią w Dolinie Horse Creek.— To znaczy, że była granda w fabryce.Albo o babę.Rozamunda wysiadła i pobiegła do domu.Pozostali także wysiedli powoli i patrzyli niepewnie na rysujące się w półmroku budynki.Pluto nie wiedział, czy zostać, czy zaraz jechać do siebie.Tay Tay posłał Jill do domu, aby nie tracąc czasu, ugotowała kolację.— A ty zostań i opowiedz mi, co się stało z Willem — rozkazał Gryzeldzie.— Niemożliwe, żeby nasz Will zginął i żebym ja nie wiedział, jak to było.Bo Will należał do rodziny [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.Byli półnadzy, barki mieli krzepkie, a ręce ich obejmowały żonę i szwagierki Willa Thompsona.Dotarłszy do domu, pozostali na ulicy przy zwłokach, czekając, aż znajdzie się miejsce, gdzie można je będzie złożyć.Trzy kobiety wprowadzono do domu.Inne, które mieszkały w żółtych domkach fabrycznych na tej ulicy, przybiegły z pomocą.— Co my teraz zrobimy? — powiedział jakiś mężczyzna.— Już nie ma Willa Thompsona.Drugi popatrzał na obrośnięty bluszczem gmach fabryki.— Bali się go — rzekł.— Wiedzieli, że to chłop z ikrą i że potrafi im się postawić.Chyba nie będzie sensu bić się z nimi bez Willa.Teraz spróbują puścić maszyny i zmusić nas, żebyśmy brali po dolarze dziesięć.Gdyby Will Thompson żył, nie poszlibyśmy na to, Will Thompson by im pokazał.Wnieśli ciało na ganek i złożyli je w cieniu daszku.Will leżał na wznak półnagi; nie było widać trzech oblepionych zakrzepłą krwią otworów na jego plecach.— Odwróćmy go — powiedział ktoś.— Każdy powinien wiedzieć, że te sukinsyny strzeliły Willowi w plecy.— Jutro go pochowamy.Chyba całe Scottsville przyjdzie na pogrzeb.Wszyscy prócz tych tam drani.— Co ta jego żona teraz zrobi? Została sama jak palec.— Zajmiemy się nią, jeżeli tylko nam pozwoli.Przecież to wdowa po Willu Thompsonie.Ulicą nadjechała karetka sanitarna; krzepcy, półnadzy mężczyźni znieśli ciało z ganku na ulicę.Trzy czekające w domu kobiety podeszły do drzwi i stanęły jedna przy drugiej, patrząc, jak półnadzy mężczyźni znoszą Willa z ganku i wsuwają go do karetki.Teraz był Willem Thompsonem.Należał do tych półnagich mężczyzn o zakrwawionych wargach.Należał do Doliny Horse Creek.Już nie był ich.Był Willem Thompsonem.Stały w progu i patrzyły za karetką odjeżdżającą z wolna do zakładu pogrzebowego.Przygotują tam ciało do pogrzebu, a następnego dnia pochowają je na cmentarzu, na wzgórzu nad Doliną Horse Creek.Ludzie o zakrwawionych wargach, którzy poniosą go do grobu, wrócą kiedyś do fabryki, ażeby zgrzeblić, prząść, tkać i farbować.Will Thompson już nigdy nie będzie wdychał w płuca kłaczków bawełny.Wewnątrz domu któryś z mężczyzn usiłował wytłumaczyć Plutowi, jak zginął Will.Pluto był przerażony jeszcze bardziej niż przedtem.Dotychczas bał się w Scottsville tylko ciemności, ale teraz zląkł się i dnia.W Dolinie ludzie ginęli w biały dzień.Marzył o tym, żeby namówić Jill i Gryzeldę do natychmiastowego powrotu.Wiedział, że nie zmrużyłby oka, gdyby miał zostać na jeszcze jedną noc w tym żółtym fabrycznym domku.Półnagi mężczyzna siedział w pokoju z Plutem i opowiadał mu, co się stało w przędzalni, ale Pluto go nie słuchał.Zaczął się bać nawet jego samego; oblatywał go strach, że siedzący przy nim człowiek raptem wyciągnie nóż i poderżnie mu gardło od ucha do ucha.Wiedział teraz, że miasto fabryczne to nie miejsce dla niego.Powinien jak najprędzej wracać na wieś, do Marion.Obiecał sobie, że jeśli tym razem uda mu się wrócić cało, nie wyjedzie stamtąd więcej.Późnym wieczorem kilka kobiet z żółtych fabrycznych domków przyszło przygotować im pierwsze tego dnia jedzenie.Rano tylko jeden Will zjadł śniadanie.Pluto umierał z głodu, gdyż ominęły go dwa posiłki.Nigdy w życiu nie był tak głodny.U siebie w Marion ani razu nie zdarzyło mu się chodzić o pustym żołądku z braku pożywienia.Przez otwarte drzwi czuł zapach gotowanej kolacji i parzonej kawy i nie mógł usiedzieć na miejscu.Wstał, podszedł do drzwi i właśnie w tej chwili jedna z kobiet zawołała go do kuchni.W sieni znowu się zląkł i byłby zawrócił, gdyby kobieta nie wzięła go pod rękę i nie poprowadziła z sobą.Kiedy już znalazł się w kuchni, weszła Jill i usiadła obok niego.Zaraz poczuł się o wiele pewniej.Była dla niego niejako opiekunką w tych obcych stronach.Zjadła niewiele, a potem pozostała przy nim.Nieco później Pluto odważył się zapytać Jill, kiedy wrócą do Georgii.— Jutro po pogrzebie — odpowiedziała.— A nie moglibyśmy zaraz?— Jasne, że nie.— Przecież mogą pochować Willa bez nas — zaryzykował.— Dadzą sobie radę doskonale.Chciałbym zaraz jechać do domu, Jill.Nie czuję się bezpiecznie w Scottsville.— Cicho, Pluto.Nie bądźże takim dzieciakiem.Usłyszawszy to, zamilkł.Miła Jill ujęła go za rękę i poprowadziła do ciemnego pokoju za sienią.Czuł się zupełnie tak, jak przed wielu laty, kiedy był jeszcze mały i szedł trzymając matkę za rękę, wśród ciemnej nocy.Za oknami była Dolina pełna dziwnych szmerów i nieznanych głosów.Ucieszył się, że latarnia uliczna błyszczy między liśćmi i trochę oświetla pokój.Było jakoś bezpieczniej z tą odrobiną światła i nie bał się już tak bardzo jak na początku wieczora.Gdyby teraz ktoś podszedł do okna i wślizgnął się do wnętrza, aby poderżnąć mu gardło od ucha do ucha, mógłby go zobaczyć, zanimby uczuł ostrze noża na szyi.Jill podprowadziła go do łóżka i kazała mu się położyć.Nie chciał puścić jej ręki, ale kiedy zobaczył, że Jill też chce położyć się obok, przestał się lękać.Dolina i obce miasto fabryczne były wciąż blisko, ale miał Miłą Jill przy sobie, trzymał jej dłoń w swojej i mógł już przymknąć oczy bez lęku.Zanim oboje zasnęli, uczuł jej ramiona na szyi.Obrócił się do Jill i przygarnął ją mocno.Nie było już czego się bać.Rozdział 18Kiedy późnym popołudniem dojechali do domu, Tay Tay oczekiwał ich na frontowym ganku.Poznawszy auto Pluta, podniósł się z krzesła i wyszedł im na spotkanie, nim jeszcze samochód stanął.— Gdzieście się, u diabła starego, podziewali przez te dwa dni? — zapytał surowo.— My tu z chłopakami mało nie pozdychaliśmy z braku babskiego gotowania.Coś tam jedliśmy, owszem, ale człowiekowi samo żarcie nie wystarczy.Tęskno nam za dobrym babskim gotowaniem.Zły na was jestem jak wszyscy diabli.Pluto już zabierał się do wyjaśniania, dlaczego nie wrócili wcześniej, ale Jill kazała mu siedzieć cicho.— Gdzie Will? — spytał Tay Tay.— Przywieźliście tego nicponia Willa z powrotem? Bo go nie widzę w samochodzie.— Cicho, tato — powiedziała Gryzelda i rozpłakała się.— Dużo widziałem głupich kobit, ale jeszcze żadna tak nie mówiła.Dlaczego nie mogę zapytać o Willa? Ledwo o to spytałem, wy zaraz w bek.Niech mnie szlag trafi, jeżeli kiedy widziałem coś podobnego.— Nie ma Willa — rzekła Gryzelda.— Za co mnie bierzesz, u diabła starego? Chyba widzę, że go nie ma.— Willa zastrzelili wczoraj rano.— Czym? Grochem?— Zastrzelili z pistoletu, tato — powiedziała Jill.— Pochowaliśmy go dziś po południu w Dolinie.Już nie żyje i leży pod ziemią.Tay Tay na chwilę stracił mowę.Oparł się o samochód i począł kolejno zaglądać im w twarze.Kiedy spojrzał w twarz Rozamundy, pojął, że to prawda.— Jak to.że niby Will Thompson.— bąknął.— Chyba nie nasz Will? Powiedzcie, że nie!— Tak jest, tato.Will już nie żyje i leży przysypany ziemią w Dolinie Horse Creek.— To znaczy, że była granda w fabryce.Albo o babę.Rozamunda wysiadła i pobiegła do domu.Pozostali także wysiedli powoli i patrzyli niepewnie na rysujące się w półmroku budynki.Pluto nie wiedział, czy zostać, czy zaraz jechać do siebie.Tay Tay posłał Jill do domu, aby nie tracąc czasu, ugotowała kolację.— A ty zostań i opowiedz mi, co się stało z Willem — rozkazał Gryzeldzie.— Niemożliwe, żeby nasz Will zginął i żebym ja nie wiedział, jak to było.Bo Will należał do rodziny [ Pobierz całość w formacie PDF ]