[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na samą myśl, że miałaby dokądś iść ztym przestępcą, ogarnęło ją zrezygnowanie.Ale wiedziała, że nie ma nic do stracenia.* * *Cisza wypełniała starożytne, kręte korytarze.Na wyższych poziomach snuł sięodór palonych śmieci w tak zimną noc bezdomni palili więcej ognisk niż zwykle.Brune postanowił być ostrożny.Umyślnie kluczył, wybierając rzadko używaneprzejścia.Dwa czy trzy razy minęli podwładnych żebraczego króla, którzy pozdrawialiżmija skinieniem głowy.Nie takich spotkań się lękał.Wciąż miał paskudne wrażenie, że jest obserwo-wany; czuł bystre, taksujące spojrzenia wielu par oczu.Nie powiedział o tym dziewczynie.Lorraine szła w milczeniu, nie interesującsię otoczeniem.Najwyrazniej zaklęcie trzezwiące podziałało tylko na krótki czas i klą-twa znowu ją otępiła.Gdy zeszli na czwarty poziom, gdzie lamp znajdowało się niewiele, Brune ująłdziewczynę pod ramię.Zaniepokojony jej zobojętnieniem, znów dotknął czoła Lorra-ine, powtarzając słowa czaru.Gdy oprzytomniała, na jej twarzy odmalował się strach.Stali w miejscu, gdziebyło prawie zupełnie ciemno od najbliższej, zresztą słabo świecącej lampy dzieliłoich kilkadziesiąt kroków. Jesteśmy w Podziemiach? spytała.Z podziwu godnym opanowaniem, choćgłos trochę jej drżał. Tak. Po co mnie tu przyprowadziłeś? Już ci mówiłem.Idziemy w bezpieczne miejsce. Ty sukinsynu powiedziała z rezygnacją. Co zamierzasz ze mną zrobić? Wyleczyć cię.Tak jak obiecałem. Masz mnie za głupią? Potrzebne ci moje zwłoki, prawda? %7łeby rozmnożyćklątwę?%7łmij zdziwił się.I to bardzo.Ciało kogoś, kto zginął wskutek klątwy, istotniemożna było wykorzystać do przygotowania małym nakładem pracy kilku kolejnych grymuary nazywały to rozmnożeniem czaru.Ale podlotki z bogatych domów na ogół nie uczą się o takich rzeczach.Jednaknic nie powiedział.Czuł się nieswojo, gdy rozmawiali, a ich głosy, choć ciche, odbijałysię echem w przestrzeni korytarza.Pętla zadzierzgnięta, sieć spleciona.Zwalczył chęć, żeby sprawdzić, co mówiąkarty. Chodz polecił. Nie stójmy tu.Po jakimś czasie dotarli do rozwidlenia, gdzie zbiegały się trzy korytarze orazsłabo oświetlony ciąg schodów.Z góry dobiegło pobrzękiwanie i odgłos kroków.Lor-raine spojrzała pytająco na żmija.Gestem nakazał jej milczeć.Pobrzękiwanie stało się głośniejsze i wkrótce zobaczyli sylwetkę.Z góry scho-dził mężczyzna w długiej kapocie, trzymający latarnię.W drugiej ręce niósł pęk ja-kichś metalowych przedmiotów.Skręcił w korytarz, z którego oni przyszli.Lorraine cofnęła się pod ścianę, żebyzrobić przejście.Wstrzymała oddech, kiedy owionęła ją woń wódki, niemytego ciała ikanałów.Jej przewodnik zamienił ze śmierdzącym kilka słów w gardłowym żargonie,którego nie rozumiała, potem pociągnął ją za rękę. Tutaj.W korytarzu, w który się skierowali, nie paliła się ani jedna lampa.Lorrainemusiała się zdać na towarzysza, który prowadził ją ostrożnie, od czasu do czasuostrzegając, żeby się nie potknęła o rozsypane cegły.Teraz uderzył ją szczegół, na któ-ry wcześniej nie zwróciła uwagi.Ciebie to stać na mydło, na czystą koszulę.Ciekawe, co za interesy prowa-dzisz tu, na dole?Nagle ka-ira zatrzymał się, a jego dłoń zacisnęła się na jej nadgarstku z żelaznąsiłą. Stój i bądz cicho syknął, zasłaniając jej usta drugą ręką.Stłumiła odruch,żeby się wyrwać, bo wyczuła w jego głosie napięcie, wręcz strach.Czekali długą chwilę.Lorraine starała się oddychać jak najciszej.W końcu jejtowarzysz zwolnił chwyt. Zawracamy rozkazał szeptem. Co się dzieje? Nieważne. Pociągnął ją z powrotem w stronę rozwidlenia. Rusz się.Mu-simy zejść niżej.Jego niepokój udzielił się i jej.Zaczęła gorączkowo wytężać słuch, ale gdy do-tarli do schodów, wokół nadal było cicho.Ka-ira wyraznie się odprężył. Mieszkam rzucił ni z tego, ni z owego. Co? Zastanawiałaś się, co robię tu na dole.Mieszkam.Zaniemówiła.Chętnie rzuciłaby ciętą odpowiedz, ale zabrakło jej konceptu.Poziom niżej schody się kończyły.W załomie muru stał słój wypełniony fosfo-ryzującą cieczą.Obok leżały skłębione szmaty, chyba czyjeś legowisko.Ka-ira kopnął je na bok i ukląkł przy słoju.Przesunął dłońmi po murze, jakbyczegoś szukając.Tu światła nareszcie było tyle, żeby Lorraine mogła się dobrze przyj-rzeć swojemu przewodnikowi.Może nie wyglądał jak mieszkaniec rynsztoków, ale na pewno jak ktoś z pół-światka.Przeciętnej postury, o ciemnych, nieporządnie związanych z tyłu włosach,ubrany specyficznie niby ani krzykliwie, ani niechlujnie, w wyszarzałą czerń bezdziur czy łat, a jednak skojarzenie z podejrzanym towarzystwem nasuwało się na-tychmiast.Zniada cera i kilkudniowy zarost wzmacniały to wrażenie.Policzek niezna-jomego przecinały trzy szramy, a skórę wokół nich znaczyły przebarwienia, wygląda-jące jak ślady po wygojonym oparzeniu czy liszaju.Z bliska dziewczyna oczywiście widziała, że blizny to tylko blizny, nie jakaśwstrętna skórna choroba, i że pozory zaniedbania mylą.Poza tym był młody, a jegotwarz mimo zeszpecenia nie odpychała szczupła, inteligentna.Jednak Lorraine czu-ła mimowolny niesmak na myśl, że mieszkał w lochach.Kanały.Szczury.Lepiej nie wiedzieć, z jakimi paskudztwami się tu stykasz.Popatrzył na nią przeciągle, potem przeniósł wzrok na jej zabandażowane dło-nie.Lorraine zrozumiała milczący komentarz i zarumieniła się ze wstydu.Nacisnął dzwignię ukrytą pomiędzy cegłami.W ścianie z głuchym rumoremotwarło się przejście. Zapraszam. Wyciągnął rękę.* * *Reohan ar Vithanare, nieruchomy jak rzezba, wpatrywał się w mapę Podziemi.Umarli szeptali do niego, nie milknąc ani na chwilę.Trzecie oko golema migotałoczerwono, gdy wysyłał telepatyczne rozkazy swym podwładnym i analizował ich mel-dunki.Rozdział 4Zwiątynia trzech bogińZnowu szli w milczeniu.%7łeby Lorraine nie potykała się co chwila o gruz, Brunewyczarował światełko, które teraz unosiło się nad głową dziewczyny, pokrywając oto-czenie pajęczyną cieni.Wrażenie, że jest obserwowany, towarzyszyło żmijowi przez cały czas.Oczy przypomniał sobie nagle [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.Na samą myśl, że miałaby dokądś iść ztym przestępcą, ogarnęło ją zrezygnowanie.Ale wiedziała, że nie ma nic do stracenia.* * *Cisza wypełniała starożytne, kręte korytarze.Na wyższych poziomach snuł sięodór palonych śmieci w tak zimną noc bezdomni palili więcej ognisk niż zwykle.Brune postanowił być ostrożny.Umyślnie kluczył, wybierając rzadko używaneprzejścia.Dwa czy trzy razy minęli podwładnych żebraczego króla, którzy pozdrawialiżmija skinieniem głowy.Nie takich spotkań się lękał.Wciąż miał paskudne wrażenie, że jest obserwo-wany; czuł bystre, taksujące spojrzenia wielu par oczu.Nie powiedział o tym dziewczynie.Lorraine szła w milczeniu, nie interesującsię otoczeniem.Najwyrazniej zaklęcie trzezwiące podziałało tylko na krótki czas i klą-twa znowu ją otępiła.Gdy zeszli na czwarty poziom, gdzie lamp znajdowało się niewiele, Brune ująłdziewczynę pod ramię.Zaniepokojony jej zobojętnieniem, znów dotknął czoła Lorra-ine, powtarzając słowa czaru.Gdy oprzytomniała, na jej twarzy odmalował się strach.Stali w miejscu, gdziebyło prawie zupełnie ciemno od najbliższej, zresztą słabo świecącej lampy dzieliłoich kilkadziesiąt kroków. Jesteśmy w Podziemiach? spytała.Z podziwu godnym opanowaniem, choćgłos trochę jej drżał. Tak. Po co mnie tu przyprowadziłeś? Już ci mówiłem.Idziemy w bezpieczne miejsce. Ty sukinsynu powiedziała z rezygnacją. Co zamierzasz ze mną zrobić? Wyleczyć cię.Tak jak obiecałem. Masz mnie za głupią? Potrzebne ci moje zwłoki, prawda? %7łeby rozmnożyćklątwę?%7łmij zdziwił się.I to bardzo.Ciało kogoś, kto zginął wskutek klątwy, istotniemożna było wykorzystać do przygotowania małym nakładem pracy kilku kolejnych grymuary nazywały to rozmnożeniem czaru.Ale podlotki z bogatych domów na ogół nie uczą się o takich rzeczach.Jednaknic nie powiedział.Czuł się nieswojo, gdy rozmawiali, a ich głosy, choć ciche, odbijałysię echem w przestrzeni korytarza.Pętla zadzierzgnięta, sieć spleciona.Zwalczył chęć, żeby sprawdzić, co mówiąkarty. Chodz polecił. Nie stójmy tu.Po jakimś czasie dotarli do rozwidlenia, gdzie zbiegały się trzy korytarze orazsłabo oświetlony ciąg schodów.Z góry dobiegło pobrzękiwanie i odgłos kroków.Lor-raine spojrzała pytająco na żmija.Gestem nakazał jej milczeć.Pobrzękiwanie stało się głośniejsze i wkrótce zobaczyli sylwetkę.Z góry scho-dził mężczyzna w długiej kapocie, trzymający latarnię.W drugiej ręce niósł pęk ja-kichś metalowych przedmiotów.Skręcił w korytarz, z którego oni przyszli.Lorraine cofnęła się pod ścianę, żebyzrobić przejście.Wstrzymała oddech, kiedy owionęła ją woń wódki, niemytego ciała ikanałów.Jej przewodnik zamienił ze śmierdzącym kilka słów w gardłowym żargonie,którego nie rozumiała, potem pociągnął ją za rękę. Tutaj.W korytarzu, w który się skierowali, nie paliła się ani jedna lampa.Lorrainemusiała się zdać na towarzysza, który prowadził ją ostrożnie, od czasu do czasuostrzegając, żeby się nie potknęła o rozsypane cegły.Teraz uderzył ją szczegół, na któ-ry wcześniej nie zwróciła uwagi.Ciebie to stać na mydło, na czystą koszulę.Ciekawe, co za interesy prowa-dzisz tu, na dole?Nagle ka-ira zatrzymał się, a jego dłoń zacisnęła się na jej nadgarstku z żelaznąsiłą. Stój i bądz cicho syknął, zasłaniając jej usta drugą ręką.Stłumiła odruch,żeby się wyrwać, bo wyczuła w jego głosie napięcie, wręcz strach.Czekali długą chwilę.Lorraine starała się oddychać jak najciszej.W końcu jejtowarzysz zwolnił chwyt. Zawracamy rozkazał szeptem. Co się dzieje? Nieważne. Pociągnął ją z powrotem w stronę rozwidlenia. Rusz się.Mu-simy zejść niżej.Jego niepokój udzielił się i jej.Zaczęła gorączkowo wytężać słuch, ale gdy do-tarli do schodów, wokół nadal było cicho.Ka-ira wyraznie się odprężył. Mieszkam rzucił ni z tego, ni z owego. Co? Zastanawiałaś się, co robię tu na dole.Mieszkam.Zaniemówiła.Chętnie rzuciłaby ciętą odpowiedz, ale zabrakło jej konceptu.Poziom niżej schody się kończyły.W załomie muru stał słój wypełniony fosfo-ryzującą cieczą.Obok leżały skłębione szmaty, chyba czyjeś legowisko.Ka-ira kopnął je na bok i ukląkł przy słoju.Przesunął dłońmi po murze, jakbyczegoś szukając.Tu światła nareszcie było tyle, żeby Lorraine mogła się dobrze przyj-rzeć swojemu przewodnikowi.Może nie wyglądał jak mieszkaniec rynsztoków, ale na pewno jak ktoś z pół-światka.Przeciętnej postury, o ciemnych, nieporządnie związanych z tyłu włosach,ubrany specyficznie niby ani krzykliwie, ani niechlujnie, w wyszarzałą czerń bezdziur czy łat, a jednak skojarzenie z podejrzanym towarzystwem nasuwało się na-tychmiast.Zniada cera i kilkudniowy zarost wzmacniały to wrażenie.Policzek niezna-jomego przecinały trzy szramy, a skórę wokół nich znaczyły przebarwienia, wygląda-jące jak ślady po wygojonym oparzeniu czy liszaju.Z bliska dziewczyna oczywiście widziała, że blizny to tylko blizny, nie jakaśwstrętna skórna choroba, i że pozory zaniedbania mylą.Poza tym był młody, a jegotwarz mimo zeszpecenia nie odpychała szczupła, inteligentna.Jednak Lorraine czu-ła mimowolny niesmak na myśl, że mieszkał w lochach.Kanały.Szczury.Lepiej nie wiedzieć, z jakimi paskudztwami się tu stykasz.Popatrzył na nią przeciągle, potem przeniósł wzrok na jej zabandażowane dło-nie.Lorraine zrozumiała milczący komentarz i zarumieniła się ze wstydu.Nacisnął dzwignię ukrytą pomiędzy cegłami.W ścianie z głuchym rumoremotwarło się przejście. Zapraszam. Wyciągnął rękę.* * *Reohan ar Vithanare, nieruchomy jak rzezba, wpatrywał się w mapę Podziemi.Umarli szeptali do niego, nie milknąc ani na chwilę.Trzecie oko golema migotałoczerwono, gdy wysyłał telepatyczne rozkazy swym podwładnym i analizował ich mel-dunki.Rozdział 4Zwiątynia trzech bogińZnowu szli w milczeniu.%7łeby Lorraine nie potykała się co chwila o gruz, Brunewyczarował światełko, które teraz unosiło się nad głową dziewczyny, pokrywając oto-czenie pajęczyną cieni.Wrażenie, że jest obserwowany, towarzyszyło żmijowi przez cały czas.Oczy przypomniał sobie nagle [ Pobierz całość w formacie PDF ]