[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Z dachu zdjęto ozdobną choinkę, symbol świątecznej radości, i już nazajutrz o świcie zwłoki owinięte białym całunem wyniósł na plecach zawodowy grabarz.Później, za grupą składającą się tylko z trzech mężczyzn, ruszyliśmy i my.Nie opodal za wsią na widocznym z dala wzgórzu, nad którym krążyły sępy i kruki, jeden z mężczyzn porąbał zwłoki siekierą.Drugi siedział obok i mruczał modlitwy kręcąc młynkiem modlitewnym, a trzeci odganiał żarłoczne ptaki i co chwila krzepił pozostałych piwem i herbatą.Kości zwłok tak zmiażdżono, by mogły je zjeść ptaki i by nie został po nich żaden ślad.Te czynności, chociaż na pozór barbarzyńskie, miały głębokie religijne uzasadnienie.Tybetańczycy pragną, aby po śmierci ich ciało, które bez ducha nie ma żadnego znaczenia, zniknęło bez śladu.Zwłoki szlachetnie urodzonych i lamów są palone.Wśród zwykłych ludzi powszechny jest pochówek przez poćwiartowanie* i tylko zwłoki bardzo ubogich, których nie stać nawet na to, wrzucane są do rzeki.Tutaj funkcję sępów pełnią ryby.Gdy ubodzy umierają na jakąś straszną chorobę, grzebani są przez grabarzy opłacanych z funduszy rządowych.Na szczęście epidemia ospy nie wybuchła i zmarło tylko kilka osób.W naszym domu na czterdzieści dziewięć dni* zapanowała żałoba.Później wywieszono na dachu nową chorągiew modlitewną.Na tę ceremonię przybyło kilku mnichów, którzy odmawiali modlitwy i grali w szczególny sposób na swych instrumentach.Wszystko to oczywiście kosztuje i dlatego Tybetańczycy najczęściej wyprzedają biżuterię lub mienie zmarłego na opłacenie mnichów i zakup licznych lampek maślanych.* * *Przez cały ten okres codziennie chodziliśmy na wycieczki.Wspaniały śnieg nasunął nam pomysł skonstruowania nart.Aufschnaiter przywlókł dwa pnie gruszy, które – świeże jeszcze – kazaliśmy ociosać i suszyliśmy nad piecem.Ja zacząłem majstrować kijki i długie rzemienie, a cieśla wystrugał z naszych pni całkiem znośne deski.Nad ogniem wygiąłem ich szpice i przyciskając kamieniami nadałem deskom odpowiednią elastyczność.Cieszyliśmy się bardzo, że nasze narty tak dobrze się prezentują, i nie mogliśmy się doczekać pierwszej jazdy.Nagle, jak grom z jasnego nieba spadło na nas wezwanie do bonpów, którzy zabronili nam opuszczania Kyirongu, z wyjątkiem wycieczek w najbliższe okolice.Na nasze protesty odpowiedzieli wymijająco, że Niemcy są potężnym państwem i gdyby nam się w górach przydarzyło coś złego, protest niemieckiego rządu skierowany do Lhasy oznaczałby dla nich surową karę.Bonpowie niewzruszenie obstawali przy tym zakazie i przekonywali nas o wielkim niebezpieczeństwie, czyhającym ze strony panter i dzikich psów.Nie dowierzaliśmy zbytnio ich trosce o nasze dobro.Sądziliśmy raczej, że zabobonna ludność obawiała się, iż nasze wycieczki wzbudzą gniew dobrych duchów mieszkających w górach.Nie mieliśmy innego wyjścia; w tej chwili mogliśmy jedynie udawać, że się poddajemy.Przez kilka tygodni przestrzegaliśmy tego zakazu, ale z każdym dniem coraz bardziej wabiły nas widoczne w oddali śniegi i stoki lodowe i dłużej już nie byliśmy w stanie oprzeć się pragnieniu pojeżdżenia tam na nartach.Pewnego dnia postanowiliśmy użyć fortelu.Przy jednym z leczniczych źródeł, oddalonych zaledwie o pół godziny drogi od wsi, urządziłem sobie prowizoryczną kwaterę.Po kilku dniach, gdy ludzie przywykli już do mojej nieobecności, zabrałem nocą narty i w świetle księżyca przeniosłem je na stok.Nazajutrz, bardzo wcześnie, wyszliśmy z Aufschnaiterem ponad granicę lasu i zaczęliśmy szaleć na wspaniałym himalajskim firnie.Byliśmy mile zaskoczeni, że pomimo długiej przerwy jazda na nartach szła nam tak dobrze.Ponieważ niczego nie zauważono, po kilku dniach spróbowaliśmy jazdy jeszcze raz.Potem połamaliśmy narty i ukryliśmy szczątki tego tak dla Tybetańczyków magicznego sprzętu.I tak mieszkańcy Kyirongu nigdy się nie dowiedzieli, że „dosiadaliśmy” nart.Tak nazwali czynność zupełnie im nie znaną.Tymczasem nadeszła wiosna.Niebawem wspaniale zazieleniły się łany oziminy i chłopi rozpoczęli prace na roli.Podobnie jak w krajach katolickich, także tutaj duchowni błogosławią pola uprawne.Podczas tej ceremonii wokół wsi przeciąga długa procesja mieszkańców i mnichów, niosących 108 ksiąg tybetańskiej biblii*.Modłom towarzyszą dźwięki muzyki rozbrzmiewającej z instrumentów, na których grają mnisi.Niestety im było cieplej, tym gorzej czuł się mój jak.Miał gorączkę i miejscowy „weterynarz” twierdził, że pomóc mu może tylko niedźwiedzia żółć.Bardziej może, by mu przyznać rację, niż z przekonania, kupiłem ten drogi środek i wcale się nie zdziwiłem, gdy kuracja nie pomogła.Następnie zalecono mi zaaplikować Arminowi żółć kozy i piżmaka.Podświadomie żywiłem nadzieję, że Tybetańczycy mają doświadczenie w leczeniu jaków i uratują moje cenne zwierzę.Jednak po kilku dniach nie było rady, musiałem kazać zabić biednego Armina, aby uratować chociaż jego mięso.W takich nagłych przypadkach wzywało się rzeźnika, który zwyczajowo musi żyć na skraju wsi, niczym wygnaniec.Na końcu wsi mieszkają także kowale, jako że ich rzemiosło uchodzi w Tybecie za najpodlejsze.Rzeźnik otrzymuje jako wynagrodzenie nogi, głowę i wnętrzności jaka.Zwierzę zabija się szybko, moim zdaniem w sposób bardziej humanitarny niż u nas.Mężczyzna błyskawicznym cięciem otworzył ciało, włożył rękę i wyrwał z serca główną tętnicę.Zwierzę natychmiast było martwe.Ponieważ leży ono na grzbiecie, ze związanymi nogami, krew pozostaje w jamie brzusznej i trzeba ją tylko stamtąd wyczerpać.Mięso zostało poćwiartowane i uwędzone nad otwartym ogniem [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.Z dachu zdjęto ozdobną choinkę, symbol świątecznej radości, i już nazajutrz o świcie zwłoki owinięte białym całunem wyniósł na plecach zawodowy grabarz.Później, za grupą składającą się tylko z trzech mężczyzn, ruszyliśmy i my.Nie opodal za wsią na widocznym z dala wzgórzu, nad którym krążyły sępy i kruki, jeden z mężczyzn porąbał zwłoki siekierą.Drugi siedział obok i mruczał modlitwy kręcąc młynkiem modlitewnym, a trzeci odganiał żarłoczne ptaki i co chwila krzepił pozostałych piwem i herbatą.Kości zwłok tak zmiażdżono, by mogły je zjeść ptaki i by nie został po nich żaden ślad.Te czynności, chociaż na pozór barbarzyńskie, miały głębokie religijne uzasadnienie.Tybetańczycy pragną, aby po śmierci ich ciało, które bez ducha nie ma żadnego znaczenia, zniknęło bez śladu.Zwłoki szlachetnie urodzonych i lamów są palone.Wśród zwykłych ludzi powszechny jest pochówek przez poćwiartowanie* i tylko zwłoki bardzo ubogich, których nie stać nawet na to, wrzucane są do rzeki.Tutaj funkcję sępów pełnią ryby.Gdy ubodzy umierają na jakąś straszną chorobę, grzebani są przez grabarzy opłacanych z funduszy rządowych.Na szczęście epidemia ospy nie wybuchła i zmarło tylko kilka osób.W naszym domu na czterdzieści dziewięć dni* zapanowała żałoba.Później wywieszono na dachu nową chorągiew modlitewną.Na tę ceremonię przybyło kilku mnichów, którzy odmawiali modlitwy i grali w szczególny sposób na swych instrumentach.Wszystko to oczywiście kosztuje i dlatego Tybetańczycy najczęściej wyprzedają biżuterię lub mienie zmarłego na opłacenie mnichów i zakup licznych lampek maślanych.* * *Przez cały ten okres codziennie chodziliśmy na wycieczki.Wspaniały śnieg nasunął nam pomysł skonstruowania nart.Aufschnaiter przywlókł dwa pnie gruszy, które – świeże jeszcze – kazaliśmy ociosać i suszyliśmy nad piecem.Ja zacząłem majstrować kijki i długie rzemienie, a cieśla wystrugał z naszych pni całkiem znośne deski.Nad ogniem wygiąłem ich szpice i przyciskając kamieniami nadałem deskom odpowiednią elastyczność.Cieszyliśmy się bardzo, że nasze narty tak dobrze się prezentują, i nie mogliśmy się doczekać pierwszej jazdy.Nagle, jak grom z jasnego nieba spadło na nas wezwanie do bonpów, którzy zabronili nam opuszczania Kyirongu, z wyjątkiem wycieczek w najbliższe okolice.Na nasze protesty odpowiedzieli wymijająco, że Niemcy są potężnym państwem i gdyby nam się w górach przydarzyło coś złego, protest niemieckiego rządu skierowany do Lhasy oznaczałby dla nich surową karę.Bonpowie niewzruszenie obstawali przy tym zakazie i przekonywali nas o wielkim niebezpieczeństwie, czyhającym ze strony panter i dzikich psów.Nie dowierzaliśmy zbytnio ich trosce o nasze dobro.Sądziliśmy raczej, że zabobonna ludność obawiała się, iż nasze wycieczki wzbudzą gniew dobrych duchów mieszkających w górach.Nie mieliśmy innego wyjścia; w tej chwili mogliśmy jedynie udawać, że się poddajemy.Przez kilka tygodni przestrzegaliśmy tego zakazu, ale z każdym dniem coraz bardziej wabiły nas widoczne w oddali śniegi i stoki lodowe i dłużej już nie byliśmy w stanie oprzeć się pragnieniu pojeżdżenia tam na nartach.Pewnego dnia postanowiliśmy użyć fortelu.Przy jednym z leczniczych źródeł, oddalonych zaledwie o pół godziny drogi od wsi, urządziłem sobie prowizoryczną kwaterę.Po kilku dniach, gdy ludzie przywykli już do mojej nieobecności, zabrałem nocą narty i w świetle księżyca przeniosłem je na stok.Nazajutrz, bardzo wcześnie, wyszliśmy z Aufschnaiterem ponad granicę lasu i zaczęliśmy szaleć na wspaniałym himalajskim firnie.Byliśmy mile zaskoczeni, że pomimo długiej przerwy jazda na nartach szła nam tak dobrze.Ponieważ niczego nie zauważono, po kilku dniach spróbowaliśmy jazdy jeszcze raz.Potem połamaliśmy narty i ukryliśmy szczątki tego tak dla Tybetańczyków magicznego sprzętu.I tak mieszkańcy Kyirongu nigdy się nie dowiedzieli, że „dosiadaliśmy” nart.Tak nazwali czynność zupełnie im nie znaną.Tymczasem nadeszła wiosna.Niebawem wspaniale zazieleniły się łany oziminy i chłopi rozpoczęli prace na roli.Podobnie jak w krajach katolickich, także tutaj duchowni błogosławią pola uprawne.Podczas tej ceremonii wokół wsi przeciąga długa procesja mieszkańców i mnichów, niosących 108 ksiąg tybetańskiej biblii*.Modłom towarzyszą dźwięki muzyki rozbrzmiewającej z instrumentów, na których grają mnisi.Niestety im było cieplej, tym gorzej czuł się mój jak.Miał gorączkę i miejscowy „weterynarz” twierdził, że pomóc mu może tylko niedźwiedzia żółć.Bardziej może, by mu przyznać rację, niż z przekonania, kupiłem ten drogi środek i wcale się nie zdziwiłem, gdy kuracja nie pomogła.Następnie zalecono mi zaaplikować Arminowi żółć kozy i piżmaka.Podświadomie żywiłem nadzieję, że Tybetańczycy mają doświadczenie w leczeniu jaków i uratują moje cenne zwierzę.Jednak po kilku dniach nie było rady, musiałem kazać zabić biednego Armina, aby uratować chociaż jego mięso.W takich nagłych przypadkach wzywało się rzeźnika, który zwyczajowo musi żyć na skraju wsi, niczym wygnaniec.Na końcu wsi mieszkają także kowale, jako że ich rzemiosło uchodzi w Tybecie za najpodlejsze.Rzeźnik otrzymuje jako wynagrodzenie nogi, głowę i wnętrzności jaka.Zwierzę zabija się szybko, moim zdaniem w sposób bardziej humanitarny niż u nas.Mężczyzna błyskawicznym cięciem otworzył ciało, włożył rękę i wyrwał z serca główną tętnicę.Zwierzę natychmiast było martwe.Ponieważ leży ono na grzbiecie, ze związanymi nogami, krew pozostaje w jamie brzusznej i trzeba ją tylko stamtąd wyczerpać.Mięso zostało poćwiartowane i uwędzone nad otwartym ogniem [ Pobierz całość w formacie PDF ]