[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Trzeba przyznać, że magiczna moc emanowała od nich silnie i z pewnością przewodziliby naszemu uczniowskiemu bractwu, gdyby nie natrafili w mojej osobie na silniejszego duchem.Górowałem nad nimi pod każdym względem, nawet przerastałem obydwu o głowę.Dzięki opiekunom mego dzieciństwa, dzikim Warmom i Orkanowi, najlepiej z całej grupy pływałem, umiałem się także wspinać lekko jak owad po najgładszym z pozoru murze.Zdolności te sprawiły, iż stałem się naturalnym wodzem drużyny, co nie zmieniało faktu, że moja współpraca z synami Gocwina opierała się na dość chwiejnym podłożu.Nie mogłem im zaufać do końca, mając na uwadze ich oczywistą zazdrość i niezbyt zręcznie skrywane ambicje.Oficjalnie jednak wprost przepadaliśmy za sobą i działaliśmy w całkowitej zgodzie.Najlepszym moim przyjacielem stał się Franko, pochodzący ze znakomitego, zasłużonego jeszcze w służbie starego księcia rodu.Zwyczajem wielmożów przeznaczono młodszego syna do kariery duchownej, a dzięki wysokim koneksjom miano nadzieję uczynić go w przyszłości co najmniej biskupem.W szkole katedralnej był jednym z najbardziej wybijających się uczniów i właśnie jego chłonny, otwarty umysł oraz wielka roztropność najbardziej go do mnie zbliżyły.Bieglejszy w arytmetyce nawet ode mnie, uważał, że wszystko, co widzimy na świecie, daje się zamknąć w liczbach.Biegając po Wrocławiu, ustalił na przykład, że jest w nim pięćdziesiąt jatek, ponad trzydzieści kramów z pieczywem i ciżmami oraz około dwudziestu straganów z suknem, w tym dziewięć z owym najprzedniejszym, flandryjskim.Pulchny i rudawy, przypominał nieco z urody mojego ojca z czasów jego młodości.Naiwne na pozór, błękitne oczęta sprawiały, że potrafił uchodzić za niewiniątko nawet po spłataniu najgorszego figla, co czyniło go cennym przedstawicielem naszej grupy w chwilach zagrożenia ze strony rodziców i bakałarzy.Nie tak zwinny jak pozostali, umiał jednak nadrobić ów brak wrodzoną inteligencją.Mogłem z nim rozprawiać, a nawet spierać się łagodnie na różne uczone tematy całymi dniami, podczas gdy reszta kleryków przysłuchiwała się nam rozdziawiwszy gęby.Wypada teraz wymienić dwóch ubogich mieszczańskich synów, Andrzeja i Pawła, których rodziny pragnęły wykierować na medyków.Pierwszy z nich nieco zezował i zająkiwał się przy każdym zdaniu, co wywoływało okrutne kpiny, drugi był mańkutem, co z kolei sprawiało, iż ciemni ludzie widzieli w chłopcu diabelski pomiot.Ułomności owe skłoniły ich, aby się do nas przyłączyć, a chociaż odgrywali w grupie rolę poślednią, stanowili dogodne i posłuszne narzędzia szalonych nieraz pomysłów piekielnej czwórki hojniej obdarzonych przez los kolegów.Prawdziwym ulubieńcem całej grupy był najmłodszy z nas, Henryk z Sunnenberch.Podobnie jak Franko, wywodził się z możnego, choć ostatnio nieco podupadłego rodu.Jego ojciec zmuszony był opuścić swoje niemieckie włości i pójść na służbę do młodego śląskiego księcia, u boku którego znalazł wkrótce chwalebną śmierć z ręki Tatarów na legnickim polu.Wdowa po wojowniku i dalsi krewni zatroszczyli się o osieroconego na poły okrutnym wyrokiem losu jedynaka.Anielska buzia, prześliczny głos, zdrowe zęby, silne barki i zamiłowanie do wojaczki czyniły zeń idealnego kandydata do rycerskiego zakonu, miał więc w przyszłości zasilić szeregi osiadłych w Bolkowie templariuszy.Jak Parsifal z Galii, wodził cielęcym, zachwyconym spojrzeniem za każdym przejeżdżającym rycerzem z krzyżem na płaszczu i nikt z nas nie wątpił, że kiedyś stanie się tym zbrojnym cherubinom podobny.W tamtych czasach był to jeszcze tylko niezwykle pocieszny uczniak, za którym wszyscy przepadali, włącznie ze mną, gdyż widziałem w chłopcu idealne połączenie siły i piękna.Trzeba wam wiedzieć, że w owej epoce po najeździe pogan rozmnożyło się w okolicznych lasach mnóstwo wilków, które w księżycowe noce wyły pod miejskimi murami.Nawet w biały dzień zdarzało się owym dzikim bestiom porywać wieśniaków, którzy odeszli zbyt daleko od swojej chaty, albo pasterzy zapuszczających się w pobliże boru.Opowiadano, że są to zdziczali i przemienieni za sprawą diabła ludzie, którzy schronili się w nieprzebytych ostępach przed Tatarami.Chociaż w samym Wrocławiu miejski plebs czuł się względnie bezpiecznie, wszystkich opanował strach przed krwiożerczymi potworami i powszechnie bano się wędrować gdziekolwiek bez silnej, dobrze uzbrojonej eskorty.Przekazywane z ust do ust plotki natchnęły mnie myślą, aby utworzyć tajne i groźne dla naszych wrogów bractwo wilkołaków.Od tej chwili żaden ze starszych uczniów, próbujących dokuczyć młodszym żaczkom albo przymusić ich do hańbiących posług, nie był bezpieczny, zwłaszcza o szarej godzinie zmierzchu.Zaskakiwaliśmy osobnika, kiedy samotnie wracał do domu albo na stancję.Nagle z bocznych zaułków rozlegało się straszliwe wycie, na delikwenta sypał się grad kamieni i błota, potem na kark spadały mu kosmate stwory, które drapały go niemiłosiernie do krwi i okładały pięściami.Zanim zdołał choć pomyśleć o obronie, napastnicy znikali jak cienie.Zjawiał się potem przed oczyma opiekunów i rodzicieli okrwawiony, posiniaczony i wymazany nieczystościami.Udawało nam się przeprowadzać nasze ataki tak zgrabnie, że wywijaliśmy się nawet straży miejskiej, która parokrotnie, wskutek skarg zaniepokojonych rodziców poszkodowanych, próbowała wciągnąć nas w zasadzkę.W końcu o naszych wyczynach mówił cały Wrocław, a na dręczycieli malców padł blady strach.Nic dziwnego, że kiedy nadchodził czas pogańskich wilczych godów, niektórzy mieszczanie wynosili dla nas jadło na próg, z czego korzystaliśmy chętnie, bystro wietrząc jednak pułapkę, zawsze unikając schwytania i rozpoznania.Spotykaliśmy się zazwyczaj na Ołbinie, w opuszczonym domostwie sławetnego wojewody Piotra Własta.Ostatni przedstawiciele buntowniczego rodu Łabędziów wynieśli się stąd, kiedy na Śląsk wrócili z Niemiec przodkowie naszych książąt, synowie Władysława Wygnańca.Odtąd we wspaniałym niegdyś dworzyszczu żyły głównie nietoperze, a nocą w wygasłym palenisku szczury wyprawiały swe harce.Ruina owa, omijana z daleka przez zabobonnych mieszczan, stanowiła wyśmienite schronienie dla bractwa wilkołaków [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.Trzeba przyznać, że magiczna moc emanowała od nich silnie i z pewnością przewodziliby naszemu uczniowskiemu bractwu, gdyby nie natrafili w mojej osobie na silniejszego duchem.Górowałem nad nimi pod każdym względem, nawet przerastałem obydwu o głowę.Dzięki opiekunom mego dzieciństwa, dzikim Warmom i Orkanowi, najlepiej z całej grupy pływałem, umiałem się także wspinać lekko jak owad po najgładszym z pozoru murze.Zdolności te sprawiły, iż stałem się naturalnym wodzem drużyny, co nie zmieniało faktu, że moja współpraca z synami Gocwina opierała się na dość chwiejnym podłożu.Nie mogłem im zaufać do końca, mając na uwadze ich oczywistą zazdrość i niezbyt zręcznie skrywane ambicje.Oficjalnie jednak wprost przepadaliśmy za sobą i działaliśmy w całkowitej zgodzie.Najlepszym moim przyjacielem stał się Franko, pochodzący ze znakomitego, zasłużonego jeszcze w służbie starego księcia rodu.Zwyczajem wielmożów przeznaczono młodszego syna do kariery duchownej, a dzięki wysokim koneksjom miano nadzieję uczynić go w przyszłości co najmniej biskupem.W szkole katedralnej był jednym z najbardziej wybijających się uczniów i właśnie jego chłonny, otwarty umysł oraz wielka roztropność najbardziej go do mnie zbliżyły.Bieglejszy w arytmetyce nawet ode mnie, uważał, że wszystko, co widzimy na świecie, daje się zamknąć w liczbach.Biegając po Wrocławiu, ustalił na przykład, że jest w nim pięćdziesiąt jatek, ponad trzydzieści kramów z pieczywem i ciżmami oraz około dwudziestu straganów z suknem, w tym dziewięć z owym najprzedniejszym, flandryjskim.Pulchny i rudawy, przypominał nieco z urody mojego ojca z czasów jego młodości.Naiwne na pozór, błękitne oczęta sprawiały, że potrafił uchodzić za niewiniątko nawet po spłataniu najgorszego figla, co czyniło go cennym przedstawicielem naszej grupy w chwilach zagrożenia ze strony rodziców i bakałarzy.Nie tak zwinny jak pozostali, umiał jednak nadrobić ów brak wrodzoną inteligencją.Mogłem z nim rozprawiać, a nawet spierać się łagodnie na różne uczone tematy całymi dniami, podczas gdy reszta kleryków przysłuchiwała się nam rozdziawiwszy gęby.Wypada teraz wymienić dwóch ubogich mieszczańskich synów, Andrzeja i Pawła, których rodziny pragnęły wykierować na medyków.Pierwszy z nich nieco zezował i zająkiwał się przy każdym zdaniu, co wywoływało okrutne kpiny, drugi był mańkutem, co z kolei sprawiało, iż ciemni ludzie widzieli w chłopcu diabelski pomiot.Ułomności owe skłoniły ich, aby się do nas przyłączyć, a chociaż odgrywali w grupie rolę poślednią, stanowili dogodne i posłuszne narzędzia szalonych nieraz pomysłów piekielnej czwórki hojniej obdarzonych przez los kolegów.Prawdziwym ulubieńcem całej grupy był najmłodszy z nas, Henryk z Sunnenberch.Podobnie jak Franko, wywodził się z możnego, choć ostatnio nieco podupadłego rodu.Jego ojciec zmuszony był opuścić swoje niemieckie włości i pójść na służbę do młodego śląskiego księcia, u boku którego znalazł wkrótce chwalebną śmierć z ręki Tatarów na legnickim polu.Wdowa po wojowniku i dalsi krewni zatroszczyli się o osieroconego na poły okrutnym wyrokiem losu jedynaka.Anielska buzia, prześliczny głos, zdrowe zęby, silne barki i zamiłowanie do wojaczki czyniły zeń idealnego kandydata do rycerskiego zakonu, miał więc w przyszłości zasilić szeregi osiadłych w Bolkowie templariuszy.Jak Parsifal z Galii, wodził cielęcym, zachwyconym spojrzeniem za każdym przejeżdżającym rycerzem z krzyżem na płaszczu i nikt z nas nie wątpił, że kiedyś stanie się tym zbrojnym cherubinom podobny.W tamtych czasach był to jeszcze tylko niezwykle pocieszny uczniak, za którym wszyscy przepadali, włącznie ze mną, gdyż widziałem w chłopcu idealne połączenie siły i piękna.Trzeba wam wiedzieć, że w owej epoce po najeździe pogan rozmnożyło się w okolicznych lasach mnóstwo wilków, które w księżycowe noce wyły pod miejskimi murami.Nawet w biały dzień zdarzało się owym dzikim bestiom porywać wieśniaków, którzy odeszli zbyt daleko od swojej chaty, albo pasterzy zapuszczających się w pobliże boru.Opowiadano, że są to zdziczali i przemienieni za sprawą diabła ludzie, którzy schronili się w nieprzebytych ostępach przed Tatarami.Chociaż w samym Wrocławiu miejski plebs czuł się względnie bezpiecznie, wszystkich opanował strach przed krwiożerczymi potworami i powszechnie bano się wędrować gdziekolwiek bez silnej, dobrze uzbrojonej eskorty.Przekazywane z ust do ust plotki natchnęły mnie myślą, aby utworzyć tajne i groźne dla naszych wrogów bractwo wilkołaków.Od tej chwili żaden ze starszych uczniów, próbujących dokuczyć młodszym żaczkom albo przymusić ich do hańbiących posług, nie był bezpieczny, zwłaszcza o szarej godzinie zmierzchu.Zaskakiwaliśmy osobnika, kiedy samotnie wracał do domu albo na stancję.Nagle z bocznych zaułków rozlegało się straszliwe wycie, na delikwenta sypał się grad kamieni i błota, potem na kark spadały mu kosmate stwory, które drapały go niemiłosiernie do krwi i okładały pięściami.Zanim zdołał choć pomyśleć o obronie, napastnicy znikali jak cienie.Zjawiał się potem przed oczyma opiekunów i rodzicieli okrwawiony, posiniaczony i wymazany nieczystościami.Udawało nam się przeprowadzać nasze ataki tak zgrabnie, że wywijaliśmy się nawet straży miejskiej, która parokrotnie, wskutek skarg zaniepokojonych rodziców poszkodowanych, próbowała wciągnąć nas w zasadzkę.W końcu o naszych wyczynach mówił cały Wrocław, a na dręczycieli malców padł blady strach.Nic dziwnego, że kiedy nadchodził czas pogańskich wilczych godów, niektórzy mieszczanie wynosili dla nas jadło na próg, z czego korzystaliśmy chętnie, bystro wietrząc jednak pułapkę, zawsze unikając schwytania i rozpoznania.Spotykaliśmy się zazwyczaj na Ołbinie, w opuszczonym domostwie sławetnego wojewody Piotra Własta.Ostatni przedstawiciele buntowniczego rodu Łabędziów wynieśli się stąd, kiedy na Śląsk wrócili z Niemiec przodkowie naszych książąt, synowie Władysława Wygnańca.Odtąd we wspaniałym niegdyś dworzyszczu żyły głównie nietoperze, a nocą w wygasłym palenisku szczury wyprawiały swe harce.Ruina owa, omijana z daleka przez zabobonnych mieszczan, stanowiła wyśmienite schronienie dla bractwa wilkołaków [ Pobierz całość w formacie PDF ]