[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Stara bojowniczka zamilkła, przerażona.Wśród liści błysnęły złoś­liwe oczka.Wiejska dzieciarnia wywęszyła naszą ucztę i podglądała nas.Nasza śpiewaczka próbowała wstać, ale na próżno, zbyt dużo zjadła i wypiła, usiadła więc oblana potem.Zorba podniósł kamień, dzieci uciekły z piskiem.— Mów dalej, piękna, mów, mój skarbie! — powiedział Zorba, przysuwając krzesło coraz bliżej.— Powiedziałam więc włoskiemu mirałowi, wobec któ­rego byłam najśmielsza, powiedziałam łapiąc go za brodę: “Mój Canavaro — tak się nazywał — mój kochany Cana-varo, nie robić bum! bum! Nie robić bum! bum!"Ileż to razy ta, z którą tu dziś rozmawiacie, ratowała życie Kreteńczyków! Ileż razy armaty stały gotowe do strzału, a ja czepiałam się brody mirała i nie pozwalałam mu robić bum! bum! A kto podziękował mi za to? Co do odznaczeń.Panią Hortensję rozgniewała ludzka niewdzięczność.Uderzyła w stół swoją małą, miękką piąstką.Zorba wy­ciągnął swoje doświadczone ręce ku jej rozchylonym ko­lanom i ścisnął je, wołając z udanym wyrzutem:— Moja Bubulino, błagam cię, nie rób bum! bum!— Precz z łapami! — krzyknęła nasza cnotliwa dama.— Za kogo mnie masz, stary? — rzuciła mu tęskne spojrze­nie.— Jest jeszcze dobry Bóg — mówił stary chytrus.— Nie martw się, droga Bubulino! My też jesteśmy przy to­bie, nie bój się.Stara syrena wzniosła ku niebu wyblakłe błękitne oczęta i dojrzała swoją zieloną papugę, drzemiącą w klatce.— Mój Canavaro, mój drogi Canavaro — gruchała mi­łośnie.Papuga poznała głos swej pani, otworzyła ślepia, ucze­piła się prętów klatki i zaczęła wrzeszczeć ochrypłym gło­sem tonącego człowieka:— Canavaro! Canavaro!— Obecny! — krzyknął Zorba, znów wyciągając rękę ku zasłużonym kolanom, jakby chciał objąć je w posiada­nie.Stara śpiewaczka lekko poruszyła się na krześle i znowu otworzyła pomarszczone usta: — Ja też walczyłam dzielnie, pierś w pierś.Ale nadeszły złe dni.Kreta została wyzwolona, statki otrzymały rozkaz odwrotu.“Co będzie ze mną — wołałam chwytając się czterech bród.— Czy mnie tu zostawicie? Przywykłam do dostatków, szampana i kurczaków, przywykłam do przystojnych marynarzy, którzy mi salutują.Co pocznę jako poczwórna wdowa, moi wspaniałomyślni mirałowie?"Ale śmiali się — ach, ci mężczyźni! — obrzucili mnie angielskimi funtami, włoskimi lirami, napoleonami i rub­lami.Ukryłam je w pończochach, w staniku, w sandałkach.Ostatniej nocy, kiedy płakałam i szlochałam, mirałowie zlitowali się nade mną, napełnili wannę szampanem, za­nurzyli mnie w niej — stosunki były bardzo intymne — i na moją cześć wypili szampana, w którym się kąpałam.Upili się, a potem zgasły światła.Rano pachniałam szampanem, wodą kolońską, piżmem, fiołkami i paczulą.Trzymałam na kolanach wszystkie czte­ry mocarstwa — Anglię, Rosję, Francję i Włochy — i tak oto się zabawiałam.Pani Hortensja rozkładała szeroko krótkie, pulchne rącz­ki, unosiła i opuszczała, jakby kołysała dziecko.— Tak oto, tak oto! A nad ranem zaczęła się kanonada na moją cześć, przysięgam na honor.Przybyła biała łódź z dwunastoma wioślarzami, by mnie zabrać i wysadzić na ląd.Chwyciła chusteczkę i zaczęła szlochać, niepocieszona.— Moja Bubulino! — zawołał roznamiętniony Zorba.— Zamknij oczy.Zamknij oczy, skarbie.To ja, Canavaro!— Precz z łapami! — pisnęła znów nasza cnotliwa da­ma.— Spójrz na swoją gębę! Gdzie są złote epolety, gdzie trójgraniasty kapelusz i pachnąca broda?Łagodnie ścisnęła rękę Zorby i rozpłakała się na nowo.Zrobiło się chłodniej.Umilkliśmy na chwilę.Za trzci­nami wzdychało morze, wreszcie spokojne i łagodne.Ucichł wiatr, zaszło słońce.Przeleciały nad nami dwa kruki, łopot ich skrzydeł przypominał trzask rozdzieranej jedwabnej tkaniny — jedwabnej koszuli naszej śpiewaczki.Zmierzch opadł na podwórko złotym pyłem.Loczek pani Hortensji rozbłysnął płomieniem i powiewał w wieczornym wietrzyku, jakby chcąc wzlecieć i przenieść płomień na głowy sąsiadów.Jej półnaga pierś, rozchylone, zniekształ­cone wiekiem kolana, zmarszczki na szyi, rozdeptane pan­tofle rozbłysły złotem.Nasza stara syrena drżała.Przymykając oczka, zaczer­wienione od łez i wina, spoglądała to na mnie, to na Zorbę, który suchymi ustami kozła dotykał niemal jej piersi.By­ło coraz ciemniej.Patrzyła na nas obu pytającym wzro­kiem, jak gdyby usiłując odgadnąć, który z nas jest Canavaro.— Bubulino moja — gruchał namiętnie Zorba, przycis­kając się do niej kolanem.— Nie martw się, nie ma Boga ani diabła.Podnieś maleńką główkę, oprzyj policzek na dłoni i zaśpiewaj nam piosenkę.Precz ze śmiercią!Zorba płonął cały.Lewą ręką podkręcał wąsa, prawą obejmował pijaną śpiewaczkę.Mówił zdyszanym głosem, oczy miał zamglone.Zapewne widział teraz przed sobą nie tę starą wymalowaną mumię, ale cały “babski ród", jak zwykle mówił o kobietach.Znikały wszelkie cechy osobiste, zacierały się rysy twarzy: młoda czy stara, pięk­na czy brzydka — to już były tylko szczegóły bez znacze­nia.W każdej kobiecej postaci ożywała surowa, święta ta­jemnica twarzy Afrodyty [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odbijak.htw.pl