[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Słońce ujrzawszy sennym, zamglonym jeszcze okiem, że Irenka wstaje z łóżka, wschodziło czym prędzej, bo zapewne dzień już rozpoczął się, kiedy ona jest na nogach.Rozdzierające ziewanie niczego nie dowodziło.Bez niej nie mogło zacząć się życie w białym domu i na folwarku.Wszyscy mogli jeszcze spać, ale ona nie mogła.Niech śpią.Są albo zmęczeni, albo chorzy, ona zaś nigdy nie wiedziała, co to jest zmęczenie, a najzdrowsza ryba w stawie była mniej zdrowa niż ona.Równocześnie zaś najweselszy ptak na sto mil dokoła był mniej wesoły niż ona.Kiedy weszła do mrocznej krowiej stajni, wtedy nawet tam czyniło się jasno od jej głosu; gdy weszła pomiędzy ludzi ciężko pracujących, praca wydawała im się nagle lżejsza.Wszędzie zostawiała złote okruchy śmiechu i już biegła w inną stronę.Sama szyła sobie sukienki.Nie były one dość wytworne, aby można było ukazać się w nich na dworskim balu u zakochanego królewicza, ale nie były szyte na bal.Pończochy za to nosiła przedziwne i tak cudowne, jakich żadna na świecie nie miała księżniczka: z własnej, ciemnej skóry.Widać było na nich ciekawe wzory i najpiękniejsze desenie: krwawe pręgi, zadrapania i ukłucia.Najpiękniejsza jednak księżniczka nie miała takich czarnych diamentów, przeczystych i lśniących, jak Irenka miała w spojrzeniu, ani takich bogactw niezmiernych, jakie ona miała w uśmiechu ust.Mało jednak dbała o te wspaniałości, nie wiedząc, że je posiada.Rosła sobie jak drzewo w lesie i, chociaż miała lat dwanaście, równego niemal była wzrostu z matką, jak gdyby jadła drożdże.Bardzo, bardzo rzadko, kiedy pomimo bohaterskich wysiłków nie udało się stłamsić jakiejś piekącej troski albo kiedy pogorszyło się zdrowie matki, Irenka czuła, że musi się wypłakać.Tygodniami całymi zbierała się w niej żałość, aż wreszcie nadchodził taki czarny dzień, kiedy zebrała się nad nią chmura smutku, z której musiał lunąć deszcz.Nikt jednak nie mógł widzieć jej łez.Irenka zaszywała się w jakiś mroczny kąt, najczęściej na strychu, siadała na belce z powagą, jak gdyby miała spełnić jakiś obrzęd, i otwierała śluzy smętnej wodzie.Pochlipała sobie serdecznie przez jakieś pół godziny, potem ocierała starannie oczy.- Ulżyło mi! - mówiła cicho i wracała z mrocznych wyżyn z rozjaśnioną twarzą.Wystarczyło tej pociechy na miesiąc lub dwa, a czasem, kiedy Bóg był niezwykle łaskawy, na całe pół roku.To jednak było najdziwniejsze i najbardziej ją zdumiewało, ze czasem było jej smutno bez najmniejszego powodu, jak gdyby smutek siał się przez powietrze albo jak gdyby wiatr przynosił go z daleka jak puchy kwiatów.Rodził się czasem taki dziwny dzień zasmucony, cichy i jakby ciężki.Słońce świeciło jasno, a jednak na świecie było mroczno.Ptaki śpiewały ciszej i jakby nieśmiało, dymy snuły się nisko, a koniki polne milkły.Dziewczęce serce czuło jakiś ucisk i pełne było niepojętej, dręczącej rzewności.Nie wiadomo czemu łzy same napływały do oczu.Wtedy Irenka płakała na zapas.Te nie wołane łzy byty wliczane do ogólnego zbioru łez i kiedy prawdziwe i znane zjawiało się zmartwienie, musiało obejść się bez opłakania.- Już w tym miesiącu raz jeden beczałam - mówiła Irenka do swoich trosk - to wystarczy.Nie mam czasu na głupstwa!Gdyby była spojrzała wtedy na niebo, byłoby w niej drgnęło mężne serce.Ta chmura, która od wielu wędrowała lat, chmura nad białym domem, spotężniała w czarnej swojej, groźnej pysze i rzuciła szary, mroczny cień na białe ściany domu.Dom jak gdyby skurczył się i przeraził oczekując uderzenia piorunu.Była późna jesień, wyciem wiatru śpiewająca pogrzebowe pieśni struchlałej ziemi, pokrytej w każde rano śmiertelną bladością szronu.Radość lata już umarła, a na jej grobie drżały zeschłe badyle.Drzewa na próżno wyciągały ramiona ku ołowianemu niebu, jęcząc ostatkiem liści o zmiłowanie.- Nie ma litości, nie ma litości! - urągał im wicher.Dnie były smutne, a noce złe.Płakały one wielkimi głosami nad niezmiernym umartwieniem ziemi, a wiatr wył czasem jak głodny pies.Od chmur padał ciężki lęk i zasnuwał cały świat.Człowiek tylko, sercem i duszą mocny, nie przeraził się i pracował bez przerwy, uparcie i niezmordowanie.Po skisłym, błotnistym polu chłop odbywał za pługiem swoją milczącą wędrówkę, tam i z powrotem, tam i z powrotem.Zmokły chłód wtoczył się za nim przez bruzdy jak zziębnięty pies.Wrony zwoławszy się w wielkie czeredy krzykiem oznajmiały światu zagładę, jak złe wróżki-jędze, uradowane, że mogą wywróżyć nieszczęście i czarny smutek.Pan Borowski codziennie wychodził do tego skrawka lasu, który mu pozostał.Były to ostatnie jego drzewa, a teraz miał rozstać się z nimi.Sprzedał je z tym uczuciem, ze własne sprzedaje dzieci.Oglądano je i mierzono, potem na każdym wypalono syczącą pieczęć rozpalonym żelazem.Oznaczało to, że nieszczęsne drzewo zostało nieodwołalnie skazane na ścięcie toporem.Do wykonania wyroku przystąpiono niedługo, kiedy zwalił się śnieg i ziemię w śmiertelne, białe spowił płótno.Łatwiej wtedy było wywieźć trupy drzew do dalekiej kolei.Rąbano z powolnym rozmachem, pokrzykując, a one waliły się z jękiem.Drwale, idąc drogą śmierci, zbliżali się do niewielkiego wzgórza, na którym rosło kilka drzew, największych i najbardziej potężnych, tworzyły one jak gdyby koronę na czole tej ziemi, co żywiła biały dom.Była to stara gwardia lasu, olbrzymy, co wiele zmogły burz, a ten i ów pierś miał srodze rozdartą piorunem.Ongi w rzymskim szyku bojowym szły przeciw nieprzyjacielowi najpierw kohorty żołnierzy najmniej wytrwałych, a kiedy ich zmorzono - szli do walki żołnierze coraz to groźniejsi i wspanialej zbrojni; dopiero gdy bitwa rozgorzała jak pożar i pole spłynęło krwią, szły na wroga ciężkim stąpaniem ostatnie szeregi najstraszliwszych wojowników żelaznych, niewzruszonych, w stu bitwach zaprawnych.Byli to triarii, żywe posągi.Te ostatnie drzewa przypominały ich niezwalczoną swoją potęgą.Śmierć szła ku nim nieuchronnie z siekierą w dłoni, a one ani drgnęły.Wparły się korzeniami w ziemię i patrzyły ponuro oczodołami, w których mieszkały wiewiórki.Wiatr w ich górnych gałęziach odmawiał ciężkim szumem modlitwę za umarłych.Jeden z nielicznej garstki olbrzymów rozkrzyżował ramiona i zwalił się ciężko.Tylko ziemia jęknęła, rozumiejąc, że spełniono morderstwo.Zwalił się drugi i trzeci.Już pozostało niewiele, jeszcze trzy, jeszcze dwa, jeszcze jeden, najwspanialszy.Pan Borowski zjawił się w lesie i zamglonymi oczami patrzył na spustoszenie.Ile razy drzewo spadło, on poruszał wargi, jak gdyby żegnał się z nim albo odmawiał modlitwę.Dzień był napełniony wichrami, co porwały się nagle i dęły z wściekłością [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.Słońce ujrzawszy sennym, zamglonym jeszcze okiem, że Irenka wstaje z łóżka, wschodziło czym prędzej, bo zapewne dzień już rozpoczął się, kiedy ona jest na nogach.Rozdzierające ziewanie niczego nie dowodziło.Bez niej nie mogło zacząć się życie w białym domu i na folwarku.Wszyscy mogli jeszcze spać, ale ona nie mogła.Niech śpią.Są albo zmęczeni, albo chorzy, ona zaś nigdy nie wiedziała, co to jest zmęczenie, a najzdrowsza ryba w stawie była mniej zdrowa niż ona.Równocześnie zaś najweselszy ptak na sto mil dokoła był mniej wesoły niż ona.Kiedy weszła do mrocznej krowiej stajni, wtedy nawet tam czyniło się jasno od jej głosu; gdy weszła pomiędzy ludzi ciężko pracujących, praca wydawała im się nagle lżejsza.Wszędzie zostawiała złote okruchy śmiechu i już biegła w inną stronę.Sama szyła sobie sukienki.Nie były one dość wytworne, aby można było ukazać się w nich na dworskim balu u zakochanego królewicza, ale nie były szyte na bal.Pończochy za to nosiła przedziwne i tak cudowne, jakich żadna na świecie nie miała księżniczka: z własnej, ciemnej skóry.Widać było na nich ciekawe wzory i najpiękniejsze desenie: krwawe pręgi, zadrapania i ukłucia.Najpiękniejsza jednak księżniczka nie miała takich czarnych diamentów, przeczystych i lśniących, jak Irenka miała w spojrzeniu, ani takich bogactw niezmiernych, jakie ona miała w uśmiechu ust.Mało jednak dbała o te wspaniałości, nie wiedząc, że je posiada.Rosła sobie jak drzewo w lesie i, chociaż miała lat dwanaście, równego niemal była wzrostu z matką, jak gdyby jadła drożdże.Bardzo, bardzo rzadko, kiedy pomimo bohaterskich wysiłków nie udało się stłamsić jakiejś piekącej troski albo kiedy pogorszyło się zdrowie matki, Irenka czuła, że musi się wypłakać.Tygodniami całymi zbierała się w niej żałość, aż wreszcie nadchodził taki czarny dzień, kiedy zebrała się nad nią chmura smutku, z której musiał lunąć deszcz.Nikt jednak nie mógł widzieć jej łez.Irenka zaszywała się w jakiś mroczny kąt, najczęściej na strychu, siadała na belce z powagą, jak gdyby miała spełnić jakiś obrzęd, i otwierała śluzy smętnej wodzie.Pochlipała sobie serdecznie przez jakieś pół godziny, potem ocierała starannie oczy.- Ulżyło mi! - mówiła cicho i wracała z mrocznych wyżyn z rozjaśnioną twarzą.Wystarczyło tej pociechy na miesiąc lub dwa, a czasem, kiedy Bóg był niezwykle łaskawy, na całe pół roku.To jednak było najdziwniejsze i najbardziej ją zdumiewało, ze czasem było jej smutno bez najmniejszego powodu, jak gdyby smutek siał się przez powietrze albo jak gdyby wiatr przynosił go z daleka jak puchy kwiatów.Rodził się czasem taki dziwny dzień zasmucony, cichy i jakby ciężki.Słońce świeciło jasno, a jednak na świecie było mroczno.Ptaki śpiewały ciszej i jakby nieśmiało, dymy snuły się nisko, a koniki polne milkły.Dziewczęce serce czuło jakiś ucisk i pełne było niepojętej, dręczącej rzewności.Nie wiadomo czemu łzy same napływały do oczu.Wtedy Irenka płakała na zapas.Te nie wołane łzy byty wliczane do ogólnego zbioru łez i kiedy prawdziwe i znane zjawiało się zmartwienie, musiało obejść się bez opłakania.- Już w tym miesiącu raz jeden beczałam - mówiła Irenka do swoich trosk - to wystarczy.Nie mam czasu na głupstwa!Gdyby była spojrzała wtedy na niebo, byłoby w niej drgnęło mężne serce.Ta chmura, która od wielu wędrowała lat, chmura nad białym domem, spotężniała w czarnej swojej, groźnej pysze i rzuciła szary, mroczny cień na białe ściany domu.Dom jak gdyby skurczył się i przeraził oczekując uderzenia piorunu.Była późna jesień, wyciem wiatru śpiewająca pogrzebowe pieśni struchlałej ziemi, pokrytej w każde rano śmiertelną bladością szronu.Radość lata już umarła, a na jej grobie drżały zeschłe badyle.Drzewa na próżno wyciągały ramiona ku ołowianemu niebu, jęcząc ostatkiem liści o zmiłowanie.- Nie ma litości, nie ma litości! - urągał im wicher.Dnie były smutne, a noce złe.Płakały one wielkimi głosami nad niezmiernym umartwieniem ziemi, a wiatr wył czasem jak głodny pies.Od chmur padał ciężki lęk i zasnuwał cały świat.Człowiek tylko, sercem i duszą mocny, nie przeraził się i pracował bez przerwy, uparcie i niezmordowanie.Po skisłym, błotnistym polu chłop odbywał za pługiem swoją milczącą wędrówkę, tam i z powrotem, tam i z powrotem.Zmokły chłód wtoczył się za nim przez bruzdy jak zziębnięty pies.Wrony zwoławszy się w wielkie czeredy krzykiem oznajmiały światu zagładę, jak złe wróżki-jędze, uradowane, że mogą wywróżyć nieszczęście i czarny smutek.Pan Borowski codziennie wychodził do tego skrawka lasu, który mu pozostał.Były to ostatnie jego drzewa, a teraz miał rozstać się z nimi.Sprzedał je z tym uczuciem, ze własne sprzedaje dzieci.Oglądano je i mierzono, potem na każdym wypalono syczącą pieczęć rozpalonym żelazem.Oznaczało to, że nieszczęsne drzewo zostało nieodwołalnie skazane na ścięcie toporem.Do wykonania wyroku przystąpiono niedługo, kiedy zwalił się śnieg i ziemię w śmiertelne, białe spowił płótno.Łatwiej wtedy było wywieźć trupy drzew do dalekiej kolei.Rąbano z powolnym rozmachem, pokrzykując, a one waliły się z jękiem.Drwale, idąc drogą śmierci, zbliżali się do niewielkiego wzgórza, na którym rosło kilka drzew, największych i najbardziej potężnych, tworzyły one jak gdyby koronę na czole tej ziemi, co żywiła biały dom.Była to stara gwardia lasu, olbrzymy, co wiele zmogły burz, a ten i ów pierś miał srodze rozdartą piorunem.Ongi w rzymskim szyku bojowym szły przeciw nieprzyjacielowi najpierw kohorty żołnierzy najmniej wytrwałych, a kiedy ich zmorzono - szli do walki żołnierze coraz to groźniejsi i wspanialej zbrojni; dopiero gdy bitwa rozgorzała jak pożar i pole spłynęło krwią, szły na wroga ciężkim stąpaniem ostatnie szeregi najstraszliwszych wojowników żelaznych, niewzruszonych, w stu bitwach zaprawnych.Byli to triarii, żywe posągi.Te ostatnie drzewa przypominały ich niezwalczoną swoją potęgą.Śmierć szła ku nim nieuchronnie z siekierą w dłoni, a one ani drgnęły.Wparły się korzeniami w ziemię i patrzyły ponuro oczodołami, w których mieszkały wiewiórki.Wiatr w ich górnych gałęziach odmawiał ciężkim szumem modlitwę za umarłych.Jeden z nielicznej garstki olbrzymów rozkrzyżował ramiona i zwalił się ciężko.Tylko ziemia jęknęła, rozumiejąc, że spełniono morderstwo.Zwalił się drugi i trzeci.Już pozostało niewiele, jeszcze trzy, jeszcze dwa, jeszcze jeden, najwspanialszy.Pan Borowski zjawił się w lesie i zamglonymi oczami patrzył na spustoszenie.Ile razy drzewo spadło, on poruszał wargi, jak gdyby żegnał się z nim albo odmawiał modlitwę.Dzień był napełniony wichrami, co porwały się nagle i dęły z wściekłością [ Pobierz całość w formacie PDF ]