[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Trzeba unikać zbędnego ryzyka. Czy pan Burke może zostać sam? zaniepokoił się Mark. Wydaje mi się, że tak powiedział Ben. Musimy zaufać jego przezor-ności.Barlow byłby zachwycony, gdyby udało mu się unieruchomić nas tutaj nacały dzień.Przemknęli się na palcach przez korytarz i zjechali windą do kuchni.O tejporze, prawie piętnaście po siódmej, panował tam ożywiony ruch. Cześć, doktorze powiedział jeden z kucharzy.Poza nim nikt nie zwróciłna nich uwagi. Dokąd najpierw? zapytał Jimmy. Szkoła przy Brock Street?346 Nie pokręcił głową Ben. Przed południem kręci się tam zbyt wieluludzi.Mark, o której godzinie kończą zajęcia młodsze klasy? Około drugiej. W takim razie będziemy mieli jeszcze masę czasu.Teraz jedziemy do domuMarka.Po kołki.34W miarę, jak zbliżali się do Jerusalem, wnętrze buicka wypełniała coraz bar-dziej gęsta atmosfera strachu i rozmowa zupełnie się nie kleiła.Kiedy Jimmy skrę-cił z autostrady przy oświetlonym, zielonym drogowskazie z napisem DROGANUMER 12 JERUSALEM, OKRG CUMBERLAND, Ben przypomniał sobie,że właśnie tędy wracał z Susan po ich pierwszej randce; chciała wtedy obejrzećjakiś film, w którym ścigano by się samochodami. Jest coraz gorzej powiedział Jimmy.Jego blada, chłopięca twarz zasty-gła w grymasie strachu i wściekłości. Boże, prawie czuć to w powietrzu.Rzeczywiście, pomyślał Ben.Nie był to jednak zapach fizyczny, lecz raczejpsychiczny.Wyczuwany podświadomie odór otwartych grobów.Szosa była niemal zupełnie pusta.Po drodze minęli stojącą na poboczu furgo-netkę Wina Purintona.Silnik pracował na wolnych obrotach, więc Jimmy zatrzy-mał samochód, a Ben wysiadł, zajrzał do skrzyni ładunkowej i przekręcił kluczyktkwiący w stacyjce.Kiedy wrócił do buicka, Jimmy spojrzał na niego pytająco,lecz Ben potrząsnął głową. Nie ma go tam; Już się prawie kończyło paliwo, więc musiał zniknąć kilkagodzin temu.Jimmy z wściekłością uderzył pięścią w kolano.Kiedy jednak wjechali domiasteczka, powiedział z ulgą: Patrzcie, Crossen otwiera interes.Istotnie, Milt nakrywał przezroczystą folią stojak z gazetami, rozmawiającz Lesterem Silviusem ubranym w żółty płaszcz przeciwdeszczowy. Ale nie ma nikogo z pracowników zauważył Ben.Milt dostrzegł ich i pomachał ręką; Ben odniósł wrażenie, iż jego twarz byłapoorana gęściejszą niż zwykle siecią zmarszczek.Na drzwiach Domu Pogrze-bowego Foremana w dalszym ciągu wisiała tabliczka z napisem Zamknięte.Zamknięty był także sklep przemysłowy, podobnie jak apteka Spencera.Jimmyzatrzymał samochód na wysypanym żwirem podjezdzie przed budynkiem starejpralni; nad oknem widniał napis ułożony ze złotych liter: BARLOW I STRAKER,ATRAKCYJNE MEBLE.W drzwiach wisiała kartka z krótką informacją napisa-ną tym samym charakterem pisma, co list znaleziony w piwnicy Domu Marste-nów: Nieczynne do odwołania.347 Po co tu się zatrzymujemy? zapytał Mark. %7łeby sprawdzić, czy przypadkiem nie schował się tutaj odparł Jimmy. To tak oczywiste miejsce, że łatwo można by je przeoczyć.Poza tym wydajemi się, że celnicy czasem znaczą kredą skrzynie, które już są po odprawie.Kuląc się w deszczu, przeszli na tył budynku, gdzie Jimmy owinął sobie rękępłaszczem, wybił szybę w drzwiach i otworzył je od środka.Powietrze było ciężkie i stęchłe, jakby pomieszczenie stało zamknięte nie kil-ka dni, lecz kilkaset lat.Ben wetknął głowę do salonu sprzedaży, lecz nie dostrzegłtam żadnego miejsca nadającego się na kryjówkę.Niezbyt licznie porozstawianeprzedmioty świadczyły o tym, że Straker niespecjalnie dbał o zaopatrzenie sklepu. Chodz tutaj! zawołał ochrypłym głosem Jimmy i Benowi serce podsko-czyło do gardła.Jimmy i Mark stali przy podłużnej skrzyni, której wieko udało im się już czę-ściowo podważyć za pomocą lekarskiego młotka Cody ego.Przez szparę widaćbyło fragment białej dłoni i ciemny rękaw.Ben z furią zaatakował skrzynię gołymi rękami, podczas gdy z drugiego końcaJimmy mozolił się ze swoim młotkiem. Pokaleczysz się! ostrzegł go. Uważaj, bo.Ale Ben nie słyszał.Odrywał deskę za deską, nie zwracając uwagi na drzazgii gwozdzie.Dopadli go, dopadli tego ohydnego krwiopijcę! Przyłoży mu kołek dopiersi i wbije, tak jak wbijał go już w pierś Susan.Po oderwaniu jeszcze jednej,kruchej listwy spojrzał prosto w martwą, sinobladą twarz Mike a Ryersona.Przez chwilę stali bez ruchu, a potem niemal jednocześnie wypuścili wstrzy-mane w płucach powietrze. Co teraz zrobimy? zapytał Jimmy. Musimy szybko jechać do domu Marka odparł Ben, nie kryjąc rozcza-rowania. Wiemy, gdzie go potem znalezć, a na razie i tak nie mamy nawetjednego kołka.Przykryli skrzynię połamanymi deskami. Lepiej pokaż mi swoje ręce powiedział Jimmy. Masz całe poharatane. Pózniej.Chodzmy już.Nikt nie powiedział tego na głos, ale wszyscy z ulgą znalezli się ponowniena świeżym powietrzu.Dotarli do domu Marka chyba szybciej, niż którykolwiekz nich by sobie tego życzył.Obok forda Pinto, stanowiącego własność Henry ego Petrie, stał samochódojca Callahana.Mark pobladł i odwrócił wzrok. Nie mogę tam wejść wymamrotał. Przepraszam.Zaczekam w samo-chodzie. Nie masz za co przepraszać, chłopcze.Jimmy zatrzymał wóz, wyłączył silnik i wysiadł.Ben zawahał się przez chwi-lę, a następnie położył Markowi dłoń na ramieniu.348 Wszystko w porządku? Jasne.Ale jego wygląd wcale tego nie potwierdzał.Drżała mu broda, a w oczachmiał zupełną pustkę, lecz w chwili, gdy skierował ich spojrzenie na Bena, pustkawypełniła się natychmiast bólem i łzami. Przykryjcie ich, dobrze? Jeżeli nie żyją, to koniecznie ich przykryjcie. Oczywiście. Chyba lepiej, że tak się stało wyszeptał Mark. Mój tata.On byłbybardzo groznym wampirem.Kiedyś może nawet tak groznym, jak Barlow.Zawszechciał być najlepszy. Staraj się o tym nie myśleć poradził mu Ben, ale niemal od razu za-wstydził się tych wyświechtanych słów.Mark spojrzał na niego i uśmiechnął sięsłabo. Drewno leży za domem powiedział. Pójdzie wam szybciej, jeśli sko-rzystacie z tokarki ojca.Stoi w piwnicy. Dobrze skinął głową Ben. Trzymaj się, Mark.Lecz chłopiec odwrócił już wzrok, ocierając dłonią ściekające mu po policz-kach łzy.Dwaj mężczyzni weszli do domu.35 Ani śladu Callahana powiedział Jimmy, kiedy przeszukali już dokładniewszystkie pomieszczenia. W takim razie musimy przyjąć, że wpadł w ręce Barlowa.Bena wiele kosztowało wypowiedzenie tego zdania.Spojrzał na złamanykrzyż trzymany w dłoni; jeszcze wczoraj wisiał na szyi księdza.Był to jedynyślad świadczący o tym, że Callahan był we wnętrzu domu.Znalezli krzyż przyciałach rodziców Marka.Obydwoje nie żyli, gdyż jakaś monstrualna siła po pro-stu zgniotła im czaszki.Ben przypomniał sobie, do czego była zdolna pani Glick,i nagle poczuł strach. Musimy ich przykryć odezwał się do Jimmy ego. Obiecałem to Mar-kowi.36Użyli do tego narzuty ściągniętej z kanapy stojącej w jadalni.Ben usiłowałzdystansować się do tego, co robią, lecz okazało się to niemożliwe [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.Trzeba unikać zbędnego ryzyka. Czy pan Burke może zostać sam? zaniepokoił się Mark. Wydaje mi się, że tak powiedział Ben. Musimy zaufać jego przezor-ności.Barlow byłby zachwycony, gdyby udało mu się unieruchomić nas tutaj nacały dzień.Przemknęli się na palcach przez korytarz i zjechali windą do kuchni.O tejporze, prawie piętnaście po siódmej, panował tam ożywiony ruch. Cześć, doktorze powiedział jeden z kucharzy.Poza nim nikt nie zwróciłna nich uwagi. Dokąd najpierw? zapytał Jimmy. Szkoła przy Brock Street?346 Nie pokręcił głową Ben. Przed południem kręci się tam zbyt wieluludzi.Mark, o której godzinie kończą zajęcia młodsze klasy? Około drugiej. W takim razie będziemy mieli jeszcze masę czasu.Teraz jedziemy do domuMarka.Po kołki.34W miarę, jak zbliżali się do Jerusalem, wnętrze buicka wypełniała coraz bar-dziej gęsta atmosfera strachu i rozmowa zupełnie się nie kleiła.Kiedy Jimmy skrę-cił z autostrady przy oświetlonym, zielonym drogowskazie z napisem DROGANUMER 12 JERUSALEM, OKRG CUMBERLAND, Ben przypomniał sobie,że właśnie tędy wracał z Susan po ich pierwszej randce; chciała wtedy obejrzećjakiś film, w którym ścigano by się samochodami. Jest coraz gorzej powiedział Jimmy.Jego blada, chłopięca twarz zasty-gła w grymasie strachu i wściekłości. Boże, prawie czuć to w powietrzu.Rzeczywiście, pomyślał Ben.Nie był to jednak zapach fizyczny, lecz raczejpsychiczny.Wyczuwany podświadomie odór otwartych grobów.Szosa była niemal zupełnie pusta.Po drodze minęli stojącą na poboczu furgo-netkę Wina Purintona.Silnik pracował na wolnych obrotach, więc Jimmy zatrzy-mał samochód, a Ben wysiadł, zajrzał do skrzyni ładunkowej i przekręcił kluczyktkwiący w stacyjce.Kiedy wrócił do buicka, Jimmy spojrzał na niego pytająco,lecz Ben potrząsnął głową. Nie ma go tam; Już się prawie kończyło paliwo, więc musiał zniknąć kilkagodzin temu.Jimmy z wściekłością uderzył pięścią w kolano.Kiedy jednak wjechali domiasteczka, powiedział z ulgą: Patrzcie, Crossen otwiera interes.Istotnie, Milt nakrywał przezroczystą folią stojak z gazetami, rozmawiającz Lesterem Silviusem ubranym w żółty płaszcz przeciwdeszczowy. Ale nie ma nikogo z pracowników zauważył Ben.Milt dostrzegł ich i pomachał ręką; Ben odniósł wrażenie, iż jego twarz byłapoorana gęściejszą niż zwykle siecią zmarszczek.Na drzwiach Domu Pogrze-bowego Foremana w dalszym ciągu wisiała tabliczka z napisem Zamknięte.Zamknięty był także sklep przemysłowy, podobnie jak apteka Spencera.Jimmyzatrzymał samochód na wysypanym żwirem podjezdzie przed budynkiem starejpralni; nad oknem widniał napis ułożony ze złotych liter: BARLOW I STRAKER,ATRAKCYJNE MEBLE.W drzwiach wisiała kartka z krótką informacją napisa-ną tym samym charakterem pisma, co list znaleziony w piwnicy Domu Marste-nów: Nieczynne do odwołania.347 Po co tu się zatrzymujemy? zapytał Mark. %7łeby sprawdzić, czy przypadkiem nie schował się tutaj odparł Jimmy. To tak oczywiste miejsce, że łatwo można by je przeoczyć.Poza tym wydajemi się, że celnicy czasem znaczą kredą skrzynie, które już są po odprawie.Kuląc się w deszczu, przeszli na tył budynku, gdzie Jimmy owinął sobie rękępłaszczem, wybił szybę w drzwiach i otworzył je od środka.Powietrze było ciężkie i stęchłe, jakby pomieszczenie stało zamknięte nie kil-ka dni, lecz kilkaset lat.Ben wetknął głowę do salonu sprzedaży, lecz nie dostrzegłtam żadnego miejsca nadającego się na kryjówkę.Niezbyt licznie porozstawianeprzedmioty świadczyły o tym, że Straker niespecjalnie dbał o zaopatrzenie sklepu. Chodz tutaj! zawołał ochrypłym głosem Jimmy i Benowi serce podsko-czyło do gardła.Jimmy i Mark stali przy podłużnej skrzyni, której wieko udało im się już czę-ściowo podważyć za pomocą lekarskiego młotka Cody ego.Przez szparę widaćbyło fragment białej dłoni i ciemny rękaw.Ben z furią zaatakował skrzynię gołymi rękami, podczas gdy z drugiego końcaJimmy mozolił się ze swoim młotkiem. Pokaleczysz się! ostrzegł go. Uważaj, bo.Ale Ben nie słyszał.Odrywał deskę za deską, nie zwracając uwagi na drzazgii gwozdzie.Dopadli go, dopadli tego ohydnego krwiopijcę! Przyłoży mu kołek dopiersi i wbije, tak jak wbijał go już w pierś Susan.Po oderwaniu jeszcze jednej,kruchej listwy spojrzał prosto w martwą, sinobladą twarz Mike a Ryersona.Przez chwilę stali bez ruchu, a potem niemal jednocześnie wypuścili wstrzy-mane w płucach powietrze. Co teraz zrobimy? zapytał Jimmy. Musimy szybko jechać do domu Marka odparł Ben, nie kryjąc rozcza-rowania. Wiemy, gdzie go potem znalezć, a na razie i tak nie mamy nawetjednego kołka.Przykryli skrzynię połamanymi deskami. Lepiej pokaż mi swoje ręce powiedział Jimmy. Masz całe poharatane. Pózniej.Chodzmy już.Nikt nie powiedział tego na głos, ale wszyscy z ulgą znalezli się ponowniena świeżym powietrzu.Dotarli do domu Marka chyba szybciej, niż którykolwiekz nich by sobie tego życzył.Obok forda Pinto, stanowiącego własność Henry ego Petrie, stał samochódojca Callahana.Mark pobladł i odwrócił wzrok. Nie mogę tam wejść wymamrotał. Przepraszam.Zaczekam w samo-chodzie. Nie masz za co przepraszać, chłopcze.Jimmy zatrzymał wóz, wyłączył silnik i wysiadł.Ben zawahał się przez chwi-lę, a następnie położył Markowi dłoń na ramieniu.348 Wszystko w porządku? Jasne.Ale jego wygląd wcale tego nie potwierdzał.Drżała mu broda, a w oczachmiał zupełną pustkę, lecz w chwili, gdy skierował ich spojrzenie na Bena, pustkawypełniła się natychmiast bólem i łzami. Przykryjcie ich, dobrze? Jeżeli nie żyją, to koniecznie ich przykryjcie. Oczywiście. Chyba lepiej, że tak się stało wyszeptał Mark. Mój tata.On byłbybardzo groznym wampirem.Kiedyś może nawet tak groznym, jak Barlow.Zawszechciał być najlepszy. Staraj się o tym nie myśleć poradził mu Ben, ale niemal od razu za-wstydził się tych wyświechtanych słów.Mark spojrzał na niego i uśmiechnął sięsłabo. Drewno leży za domem powiedział. Pójdzie wam szybciej, jeśli sko-rzystacie z tokarki ojca.Stoi w piwnicy. Dobrze skinął głową Ben. Trzymaj się, Mark.Lecz chłopiec odwrócił już wzrok, ocierając dłonią ściekające mu po policz-kach łzy.Dwaj mężczyzni weszli do domu.35 Ani śladu Callahana powiedział Jimmy, kiedy przeszukali już dokładniewszystkie pomieszczenia. W takim razie musimy przyjąć, że wpadł w ręce Barlowa.Bena wiele kosztowało wypowiedzenie tego zdania.Spojrzał na złamanykrzyż trzymany w dłoni; jeszcze wczoraj wisiał na szyi księdza.Był to jedynyślad świadczący o tym, że Callahan był we wnętrzu domu.Znalezli krzyż przyciałach rodziców Marka.Obydwoje nie żyli, gdyż jakaś monstrualna siła po pro-stu zgniotła im czaszki.Ben przypomniał sobie, do czego była zdolna pani Glick,i nagle poczuł strach. Musimy ich przykryć odezwał się do Jimmy ego. Obiecałem to Mar-kowi.36Użyli do tego narzuty ściągniętej z kanapy stojącej w jadalni.Ben usiłowałzdystansować się do tego, co robią, lecz okazało się to niemożliwe [ Pobierz całość w formacie PDF ]