[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jego słowa przypominały przemowę trenera drużyny piłkarskiej przed jakimś ważnym meczem.- Nie interesuje mnie, kto już próbował go powstrzymać.Nie obchodzi mnie, nawet jeśli był to sam Atylla.Teraz j a się tym zajmę.Bardzo cię potrzebuję.- Była to szczera, całkowicie bezradna prawda.- Dobra - powiedział Mark, spoglądając na swoje dłonie, które zetknęły się i zacisnęły w przerażonej pantomimie.- W takim razie weź się w garść - poradził mu Ben.Chłopiec utkwił w jego twarzy bezradne spojrzenie.- Właśnie próbuję - wyszeptał.44Stacja benzynowa Sonny'ego przy Jointer Avenue była otwarta, sam zaś Sonny James (który ozdobił największą szybę, tuż przy piramidzie puszek z olejem, wielkim plakatem swego wykonującego muzykę country imiennika) wyszedł, żeby ich osobiście obsłużyć.Był niedużym, przypominającym gnoma człowieczkiem o rzadkich, ostrzyżonych zawsze na jeża włosach, przez które przeświecała różowa skóra.- Jak się pan ma, Mears? Gdzieżeś pan podział swoją Cytrynę?- Zepsuła się, Sonny.Gdzie Pete?Pete Cook był wspólnikiem i pomocnikiem Sonny'ego.W przeciwieństwie do niego, mieszkał w miasteczku.- Nie przyszedł dzisiaj, ale kit mu w ucho.I tak nie ma ruchu.Zupełnie, jakby wszyscy w tej dziurze odwalili nagle kitę.Ben poczuł, jak w żołądku zaczyna mu kipieć histeryczny, ponury śmiech.W każdej chwili mógł podejść mu do gardła i trysnąć przez usta niemożliwym do zahamowania strumieniem.- Proszę do pełna - wykrztusił, opanowując się z najwyższym trudem.- Czy mogę skorzystać z telefonu?- Jasne.Czołem, chłopcze.Co to, dzisiaj nie w szkole?- Dostałem zwolnienie - wyjaśnił Mark.- Miałem krwotok z nosa.- Mój brat też je ciągle miewał.To oznaka wysokiego ciśnienia krwi.Musisz na siebie uważać, synu.- Szurając nogami obszedł dookoła samochód Jimmy'ego i otworzył wlew paliwa.Ben wszedł do środka niewielkiego budyneczku, stanął przy wiszącym na ścianie automacie telefonicznym i wykręcił numer szpitala.- To szpital w Cumberland.Z kim mam pana połączyć?- Chciałbym mówić z panem Burke, pokój 402.Odpowiedziało mu niepewne milczenie.Ben miał już zapytać, czy może Matta przeniesiono do innego pokoju, kiedy głos odezwał się ponownie:- Czy mogę wiedzieć, kto mówi?- Nazywam się Benjamin Mears.- Myśl o śmierci Matta zakradła się nagle do jego umysłu niczym długi cień.Nie, to niemożliwe.Nie teraz.- Czy wszystko w porządku?- Pan jest członkiem rodziny?- Bliskim przyjacielem.On chyba nie.- Pan Burke zmarł dzisiaj o godzinie 15.07.Gdyby zechciał pan chwilę zaczekać, sprawdziłabym, czy przyszedł już doktor Cody.Może on mógłby.Głos mówił dalej, lecz Ben przestał cokolwiek słyszeć, choć w dalszym ciągu trzymał słuchawkę przyciśniętą do ucha.Dopiero teraz zdał sobie z przerażającą jasnością sprawę, jak bardzo liczył na to, że Matt pomoże im jakoś dotrwać do końca tego koszmaru.A teraz Matt nie żył.Powtórny atak serca.Było to tak, jakby sam Bóg nagle odwrócił od nich Swoją twarz.Tylko Mark i ja.Susan, Jimmy, ojciec Callahan, Matt.W milczeniu mocował się z paniką szarpiącą mu szponami serce.Odruchowo odwiesił słuchawkę, ucinając w połowie jakieś pytanie.Wyszedł na zewnątrz.Zegarek wskazywał dziesięć po piątej.Niebo nad zachodnim horyzontem zaczynało się wyraźnie przejaśniać.- Razem trzy dolary siedem centów - poinformował go radosnym tonem Sonny.- To chyba wóz doktora Cody'ego, nie? Te nalepki zawsze przypominają mi film, który kiedyś widziałem, o takiej bandzie świrusów, którzy kradli wyłącznie samochody z nalepką „lekarz”, bo.Ben wręczył mu trzy jednodolarowe banknoty.- Muszę już jechać, Sonny.Przepraszam.Mam kłopoty.Twarz Sonny'ego wykrzywiła się współczująco.- Przykro mi, panie Mears.Niedobre wiadomości od wydawcy?- Coś w tym rodzaju.Usiadł za kierownicą, zatrzasnął drzwiczki i ruszył ostro z miejsca, zostawiając na stacji samotną, niedużą postać w żółtym skafandrze.- Matt nie żyje, prawda? - zapytał Mark przypatrując mu się uważnie.- Tak.Atak serca.Skąd wiesz?- Zobaczyłem to na pańskiej twarzy.Było piętnaście po piątej.45Parkins stał na niewielkim, zadaszonym ganku budynku Rady Miejskiej, paląc papierosa i spoglądając w kierunku zachodniego horyzontu.Kiedy podeszli do niego Ben i Mark, odwrócił się z ociąganiem w ich stronę.Jego stara, smutna twarz przypominała szklankę z wodą, jaką przynoszą gościom w najpodlejszych barach.- Jak pan się miewa, szeryfie? - zapytał Ben.- Znośnie - odparł Parkins, koncentrując uwagę na ostrym kawałku skórki przy paznokciu swego kciuka.- Widziałem, jak jeździcie po miasteczku w tę i z powrotem.Zdaje się, że niedawno chłopak sam prowadził, co?- Tak - przyznał Mark.- O mało nie miał czołowego zderzenia.Minęli się o włos.- Szeryfie, chcielibyśmy opowiedzieć panu o tym, co się tutaj dzieje - oświadczył Ben.Parkins Gillespie oparł dłonie na balustradzie otaczającej ganek i wypluł przed siebie niedopałek papierosa.- Nie chcę o niczym słyszeć - odparł spokojnie, nie patrząc na nich.Obaj wytrzeszczyli ze zdumienia oczy.- Nolly nie przyszedł dzisiaj do biura - ciągnął Parkins tym samym, flegmatycznym tonem.- Coś mi się widzi, że już nigdy nie przyjdzie.Wczoraj wieczorem zameldował przez radio, że przy Deep Cut Road znalazł samochód Homera McCaslina.Od tamtej pory już się więcej nie zgłosił.- Powoli, jakby czynił to pod wodą, sięgnął do kieszeni koszuli, wyciągnął kolejnego pallmalla i ścisnął go z namysłem w palcach.- Te cholerne papierosy kiedyś mnie zabiją - oświadczył niespodziewanie.Ben spróbował jeszcze raz.- To człowiek, który wynajął Dom Marstenów.Nazywa się Barlow.Jest teraz w piwnicy pensjonatu Evy Miller.- Naprawdę? - zapytał Parkins bez specjalnego zdziwienia.- Wampir, no nie? Zupełnie jak w tych komiksach, które sprzedawali dwadzieścia lat temu [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.Jego słowa przypominały przemowę trenera drużyny piłkarskiej przed jakimś ważnym meczem.- Nie interesuje mnie, kto już próbował go powstrzymać.Nie obchodzi mnie, nawet jeśli był to sam Atylla.Teraz j a się tym zajmę.Bardzo cię potrzebuję.- Była to szczera, całkowicie bezradna prawda.- Dobra - powiedział Mark, spoglądając na swoje dłonie, które zetknęły się i zacisnęły w przerażonej pantomimie.- W takim razie weź się w garść - poradził mu Ben.Chłopiec utkwił w jego twarzy bezradne spojrzenie.- Właśnie próbuję - wyszeptał.44Stacja benzynowa Sonny'ego przy Jointer Avenue była otwarta, sam zaś Sonny James (który ozdobił największą szybę, tuż przy piramidzie puszek z olejem, wielkim plakatem swego wykonującego muzykę country imiennika) wyszedł, żeby ich osobiście obsłużyć.Był niedużym, przypominającym gnoma człowieczkiem o rzadkich, ostrzyżonych zawsze na jeża włosach, przez które przeświecała różowa skóra.- Jak się pan ma, Mears? Gdzieżeś pan podział swoją Cytrynę?- Zepsuła się, Sonny.Gdzie Pete?Pete Cook był wspólnikiem i pomocnikiem Sonny'ego.W przeciwieństwie do niego, mieszkał w miasteczku.- Nie przyszedł dzisiaj, ale kit mu w ucho.I tak nie ma ruchu.Zupełnie, jakby wszyscy w tej dziurze odwalili nagle kitę.Ben poczuł, jak w żołądku zaczyna mu kipieć histeryczny, ponury śmiech.W każdej chwili mógł podejść mu do gardła i trysnąć przez usta niemożliwym do zahamowania strumieniem.- Proszę do pełna - wykrztusił, opanowując się z najwyższym trudem.- Czy mogę skorzystać z telefonu?- Jasne.Czołem, chłopcze.Co to, dzisiaj nie w szkole?- Dostałem zwolnienie - wyjaśnił Mark.- Miałem krwotok z nosa.- Mój brat też je ciągle miewał.To oznaka wysokiego ciśnienia krwi.Musisz na siebie uważać, synu.- Szurając nogami obszedł dookoła samochód Jimmy'ego i otworzył wlew paliwa.Ben wszedł do środka niewielkiego budyneczku, stanął przy wiszącym na ścianie automacie telefonicznym i wykręcił numer szpitala.- To szpital w Cumberland.Z kim mam pana połączyć?- Chciałbym mówić z panem Burke, pokój 402.Odpowiedziało mu niepewne milczenie.Ben miał już zapytać, czy może Matta przeniesiono do innego pokoju, kiedy głos odezwał się ponownie:- Czy mogę wiedzieć, kto mówi?- Nazywam się Benjamin Mears.- Myśl o śmierci Matta zakradła się nagle do jego umysłu niczym długi cień.Nie, to niemożliwe.Nie teraz.- Czy wszystko w porządku?- Pan jest członkiem rodziny?- Bliskim przyjacielem.On chyba nie.- Pan Burke zmarł dzisiaj o godzinie 15.07.Gdyby zechciał pan chwilę zaczekać, sprawdziłabym, czy przyszedł już doktor Cody.Może on mógłby.Głos mówił dalej, lecz Ben przestał cokolwiek słyszeć, choć w dalszym ciągu trzymał słuchawkę przyciśniętą do ucha.Dopiero teraz zdał sobie z przerażającą jasnością sprawę, jak bardzo liczył na to, że Matt pomoże im jakoś dotrwać do końca tego koszmaru.A teraz Matt nie żył.Powtórny atak serca.Było to tak, jakby sam Bóg nagle odwrócił od nich Swoją twarz.Tylko Mark i ja.Susan, Jimmy, ojciec Callahan, Matt.W milczeniu mocował się z paniką szarpiącą mu szponami serce.Odruchowo odwiesił słuchawkę, ucinając w połowie jakieś pytanie.Wyszedł na zewnątrz.Zegarek wskazywał dziesięć po piątej.Niebo nad zachodnim horyzontem zaczynało się wyraźnie przejaśniać.- Razem trzy dolary siedem centów - poinformował go radosnym tonem Sonny.- To chyba wóz doktora Cody'ego, nie? Te nalepki zawsze przypominają mi film, który kiedyś widziałem, o takiej bandzie świrusów, którzy kradli wyłącznie samochody z nalepką „lekarz”, bo.Ben wręczył mu trzy jednodolarowe banknoty.- Muszę już jechać, Sonny.Przepraszam.Mam kłopoty.Twarz Sonny'ego wykrzywiła się współczująco.- Przykro mi, panie Mears.Niedobre wiadomości od wydawcy?- Coś w tym rodzaju.Usiadł za kierownicą, zatrzasnął drzwiczki i ruszył ostro z miejsca, zostawiając na stacji samotną, niedużą postać w żółtym skafandrze.- Matt nie żyje, prawda? - zapytał Mark przypatrując mu się uważnie.- Tak.Atak serca.Skąd wiesz?- Zobaczyłem to na pańskiej twarzy.Było piętnaście po piątej.45Parkins stał na niewielkim, zadaszonym ganku budynku Rady Miejskiej, paląc papierosa i spoglądając w kierunku zachodniego horyzontu.Kiedy podeszli do niego Ben i Mark, odwrócił się z ociąganiem w ich stronę.Jego stara, smutna twarz przypominała szklankę z wodą, jaką przynoszą gościom w najpodlejszych barach.- Jak pan się miewa, szeryfie? - zapytał Ben.- Znośnie - odparł Parkins, koncentrując uwagę na ostrym kawałku skórki przy paznokciu swego kciuka.- Widziałem, jak jeździcie po miasteczku w tę i z powrotem.Zdaje się, że niedawno chłopak sam prowadził, co?- Tak - przyznał Mark.- O mało nie miał czołowego zderzenia.Minęli się o włos.- Szeryfie, chcielibyśmy opowiedzieć panu o tym, co się tutaj dzieje - oświadczył Ben.Parkins Gillespie oparł dłonie na balustradzie otaczającej ganek i wypluł przed siebie niedopałek papierosa.- Nie chcę o niczym słyszeć - odparł spokojnie, nie patrząc na nich.Obaj wytrzeszczyli ze zdumienia oczy.- Nolly nie przyszedł dzisiaj do biura - ciągnął Parkins tym samym, flegmatycznym tonem.- Coś mi się widzi, że już nigdy nie przyjdzie.Wczoraj wieczorem zameldował przez radio, że przy Deep Cut Road znalazł samochód Homera McCaslina.Od tamtej pory już się więcej nie zgłosił.- Powoli, jakby czynił to pod wodą, sięgnął do kieszeni koszuli, wyciągnął kolejnego pallmalla i ścisnął go z namysłem w palcach.- Te cholerne papierosy kiedyś mnie zabiją - oświadczył niespodziewanie.Ben spróbował jeszcze raz.- To człowiek, który wynajął Dom Marstenów.Nazywa się Barlow.Jest teraz w piwnicy pensjonatu Evy Miller.- Naprawdę? - zapytał Parkins bez specjalnego zdziwienia.- Wampir, no nie? Zupełnie jak w tych komiksach, które sprzedawali dwadzieścia lat temu [ Pobierz całość w formacie PDF ]