[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Prawie natychmiast wypuszczały chmury mgły, unieszkodliwiając każde zwierzę lub nie zabezpieczoną istotę człekopodobną.Były tylko cztery, lecz Thom podzielił je, nalegając, aby Simsa schowała dwie swoje do kieszeni rękawa, skąd mogła je łatwo wyjąć.Już wcześniej usunęła z prawego rękawa bezużyteczną tutaj sakiewkę ze srebrnymi łamańcami.Ciążyła jej okropnie, a przecież może się zdarzyć, że będzie potrzebowała wykonać szybki ruch i wtedy przyda jej się dodatkowa lekkość ramienia.Kiedy oba tobołki były już gotowe, Thom wziął torbę i zaczął do niej pakować wszystko, co zostawił jego brat, a co mogło im się przydać jako źródło informacji.Stojąc i czekając, Simsa biła się z myślami.Wiedziała, o co ją teraz poprosi.Obronnym gestem położyła rękę na „fotografii” zawiniętej w kawałek cienkiego, zabezpieczającego materiału, w który wcześniej opakowane były kulki z mgłą.To należało do niej, nie odda tego za żadne skarby.Thom zerknął na nią i prawdopodobnie wyczytał w jej twarzy determinację, ponieważ nie poprosił o zwrot.Podniósł natomiast zgaszoną teraz lampę, umieścił jej szeroką podstawę na kontenerze pozostającym w obozie i pieczołowicie umocował.Początkowo Simsa niezupełnie zdawała sobie sprawę ze znaczenia jego poczynań.Potem zrozumiała, zrobiła długi krok w przód i stanęła u jego boku.— Zostawiasz to w ten sposób, ponieważ sądzisz, że nie wrócimy.— Nic nie sądzę! — odburknął opryskliwie.— Robię tylko to, co jest w zwyczaju.— Jeden człowiek — nie pozostawała mu dłużna — wyszedł z tego obozu i twoim zdaniem nie żyje.Nie odpowiedział, ale ona nie potrzebowała jej słyszeć.Mimo to jej przekonanie nadał pozostawało niewzruszone.Śmierć istniała od zawsze.Jeśli ktoś żył w ciągłym strachu przed nią, nie miał czasu na życie.Należało cieszyć się dniem dzisiejszym, a to wystarczało, by zainteresować kogoś swoją osobą.Opuścili obóz.Zass kiwała się sennie na pakunku Simsy, a dwa młode na jej ramionach.Kiedy Thom zaofiarował się, że je poniesie, wyjaśniła, iż nie pójdą do niego, ani do nikogo innego.Droga była równa i szło się gładko, a jej stwardniałe stopy były wypoczęte, odnowione i wzmocnione przez sadzawkę.Nie musiała się obawiać, że nie dotrzyma mu kroku, czego nie omieszkała mu powiedzieć.Wkrótce pojawiło się wyjście z ogromnej komnaty.Był to korytarz biegnący w lewo.Thom wszedł bez wahania, Simsa parę kroków za nim.Na zewnątrz panował już jasny dzień.Przejście było tak krótkie, że padające z drugiego końca słoneczne światło ukazało jej raz jeszcze, tym razem wyraźnie, wychylające się ze ściany posągi, które napędziły jej takiego strachu poprzedniej nocy.Patrzyła na nie chciwie, mając nadzieję odkryć jakieś podobieństwo do jej fotografii, lecz na próżno.Wiele z nich przedstawiało różne zwierzęta, z których żadnego nie rozpoznawała.Ich cechą wspólną było to, że szczerzyły kły i pokazywały pazury, lub sprawiały wrażenie, że za moment skoczą i rozerwą na strzępy jakąś słabszą ofiarę.Trzy z nich były wizerunkami ludzi o dobrotliwych twarzach bez wyrazu, o oczach będących jedynie owalami wygładzonego kamienia.Mimo to nie podobały się jej.Wrogość prezentowana przez zwierzęta była jawna i uczciwa.Te natomiast miały subtelne maski, pod którymi jako żywe istoty obłudnie ukrywały uczucia i żądze, co zdaniem Simsy było o wiele gorsze od zwierzęcej otwartej nienawiści.Za przejściem była kolejna otwarta przestrzeń — droga lub ulica.Zamiast śliskiego bruku wyłożona była kamiennymi blokami podmytymi przez deszcz, mimo to nadal mocno związanymi ze sobą.Były tak ogromne, że gdyby Simsa położyła się na nich i wyciągnęła, to nie sięgnęłaby od jednego końca do drugiego.Tu i ówdzie widniały pęknięcia, przez które natychmiast torowały sobie drogę źdźbła roślin, lecz i tak chodnik był lepiej utrzymany niż wszystkie w jej rodzinnym mieście.Również tę drogę odgradzały z obu stron zarośla bujnej zieleni, z której wystawały budynki o wysokości trzech, czterech, a nawet pięciu pięter, ze szczelinami okien jak łzami spływającymi po ich murach.Wszelkie ścieżki, jakie musiały niegdyś prowadzić do ich drzwi, już dawno zatraciły się w wybujałej roślinności, a winorośl oplatała ściany, tworząc gruby płaszcz na sporej ich wysokości.Simsa pomyślała, że trzeba by płomienia kosmicznej broni, żeby oczyścić dojście do któregokolwiek z nich.Thom przecież nosił ją przy sobie, przyciskając jedną ręką do biodra.— Dlaczego jej nie zdejmiesz, skoro nie pozwala ci użyć tej rzeczy miotającej płomienie? — spytała w końcu, wskazując ruchem głowy na bransoletę.— Bo nie mogę.Musiałbym rozciąć — odparł cicho.— Próbowałem.Tknięta nagłym ukłuciem niepokoju obróciła pierścień na kciuku, stwierdziła, że przesuwa się łatwo, więc może go zdjąć i założyć ponownie.Potem pociągnęła za naszyjnik.On także zwisał luźno.Nie rozumiała, dlaczego przybysz nie może się pozbyć swojego egzemplarza jej skarbu.Jego „nie mogę” było ostre i lakoniczne, świadczące jasno o tym, że nie chce dłużej mówić o tej sprawie.Mimo to zamierzała drążyć temat, kiedy nagle zatrzymał się raptownie, na wpół obrócił i stanął twarzą do odwiecznych chaszczy oddzielających go od budynków.W tej samej chwili, ponad brzęk owadów, do którego jej uszy zdążyły już przywyknąć, wybił się inny dźwięk — trzask [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.Prawie natychmiast wypuszczały chmury mgły, unieszkodliwiając każde zwierzę lub nie zabezpieczoną istotę człekopodobną.Były tylko cztery, lecz Thom podzielił je, nalegając, aby Simsa schowała dwie swoje do kieszeni rękawa, skąd mogła je łatwo wyjąć.Już wcześniej usunęła z prawego rękawa bezużyteczną tutaj sakiewkę ze srebrnymi łamańcami.Ciążyła jej okropnie, a przecież może się zdarzyć, że będzie potrzebowała wykonać szybki ruch i wtedy przyda jej się dodatkowa lekkość ramienia.Kiedy oba tobołki były już gotowe, Thom wziął torbę i zaczął do niej pakować wszystko, co zostawił jego brat, a co mogło im się przydać jako źródło informacji.Stojąc i czekając, Simsa biła się z myślami.Wiedziała, o co ją teraz poprosi.Obronnym gestem położyła rękę na „fotografii” zawiniętej w kawałek cienkiego, zabezpieczającego materiału, w który wcześniej opakowane były kulki z mgłą.To należało do niej, nie odda tego za żadne skarby.Thom zerknął na nią i prawdopodobnie wyczytał w jej twarzy determinację, ponieważ nie poprosił o zwrot.Podniósł natomiast zgaszoną teraz lampę, umieścił jej szeroką podstawę na kontenerze pozostającym w obozie i pieczołowicie umocował.Początkowo Simsa niezupełnie zdawała sobie sprawę ze znaczenia jego poczynań.Potem zrozumiała, zrobiła długi krok w przód i stanęła u jego boku.— Zostawiasz to w ten sposób, ponieważ sądzisz, że nie wrócimy.— Nic nie sądzę! — odburknął opryskliwie.— Robię tylko to, co jest w zwyczaju.— Jeden człowiek — nie pozostawała mu dłużna — wyszedł z tego obozu i twoim zdaniem nie żyje.Nie odpowiedział, ale ona nie potrzebowała jej słyszeć.Mimo to jej przekonanie nadał pozostawało niewzruszone.Śmierć istniała od zawsze.Jeśli ktoś żył w ciągłym strachu przed nią, nie miał czasu na życie.Należało cieszyć się dniem dzisiejszym, a to wystarczało, by zainteresować kogoś swoją osobą.Opuścili obóz.Zass kiwała się sennie na pakunku Simsy, a dwa młode na jej ramionach.Kiedy Thom zaofiarował się, że je poniesie, wyjaśniła, iż nie pójdą do niego, ani do nikogo innego.Droga była równa i szło się gładko, a jej stwardniałe stopy były wypoczęte, odnowione i wzmocnione przez sadzawkę.Nie musiała się obawiać, że nie dotrzyma mu kroku, czego nie omieszkała mu powiedzieć.Wkrótce pojawiło się wyjście z ogromnej komnaty.Był to korytarz biegnący w lewo.Thom wszedł bez wahania, Simsa parę kroków za nim.Na zewnątrz panował już jasny dzień.Przejście było tak krótkie, że padające z drugiego końca słoneczne światło ukazało jej raz jeszcze, tym razem wyraźnie, wychylające się ze ściany posągi, które napędziły jej takiego strachu poprzedniej nocy.Patrzyła na nie chciwie, mając nadzieję odkryć jakieś podobieństwo do jej fotografii, lecz na próżno.Wiele z nich przedstawiało różne zwierzęta, z których żadnego nie rozpoznawała.Ich cechą wspólną było to, że szczerzyły kły i pokazywały pazury, lub sprawiały wrażenie, że za moment skoczą i rozerwą na strzępy jakąś słabszą ofiarę.Trzy z nich były wizerunkami ludzi o dobrotliwych twarzach bez wyrazu, o oczach będących jedynie owalami wygładzonego kamienia.Mimo to nie podobały się jej.Wrogość prezentowana przez zwierzęta była jawna i uczciwa.Te natomiast miały subtelne maski, pod którymi jako żywe istoty obłudnie ukrywały uczucia i żądze, co zdaniem Simsy było o wiele gorsze od zwierzęcej otwartej nienawiści.Za przejściem była kolejna otwarta przestrzeń — droga lub ulica.Zamiast śliskiego bruku wyłożona była kamiennymi blokami podmytymi przez deszcz, mimo to nadal mocno związanymi ze sobą.Były tak ogromne, że gdyby Simsa położyła się na nich i wyciągnęła, to nie sięgnęłaby od jednego końca do drugiego.Tu i ówdzie widniały pęknięcia, przez które natychmiast torowały sobie drogę źdźbła roślin, lecz i tak chodnik był lepiej utrzymany niż wszystkie w jej rodzinnym mieście.Również tę drogę odgradzały z obu stron zarośla bujnej zieleni, z której wystawały budynki o wysokości trzech, czterech, a nawet pięciu pięter, ze szczelinami okien jak łzami spływającymi po ich murach.Wszelkie ścieżki, jakie musiały niegdyś prowadzić do ich drzwi, już dawno zatraciły się w wybujałej roślinności, a winorośl oplatała ściany, tworząc gruby płaszcz na sporej ich wysokości.Simsa pomyślała, że trzeba by płomienia kosmicznej broni, żeby oczyścić dojście do któregokolwiek z nich.Thom przecież nosił ją przy sobie, przyciskając jedną ręką do biodra.— Dlaczego jej nie zdejmiesz, skoro nie pozwala ci użyć tej rzeczy miotającej płomienie? — spytała w końcu, wskazując ruchem głowy na bransoletę.— Bo nie mogę.Musiałbym rozciąć — odparł cicho.— Próbowałem.Tknięta nagłym ukłuciem niepokoju obróciła pierścień na kciuku, stwierdziła, że przesuwa się łatwo, więc może go zdjąć i założyć ponownie.Potem pociągnęła za naszyjnik.On także zwisał luźno.Nie rozumiała, dlaczego przybysz nie może się pozbyć swojego egzemplarza jej skarbu.Jego „nie mogę” było ostre i lakoniczne, świadczące jasno o tym, że nie chce dłużej mówić o tej sprawie.Mimo to zamierzała drążyć temat, kiedy nagle zatrzymał się raptownie, na wpół obrócił i stanął twarzą do odwiecznych chaszczy oddzielających go od budynków.W tej samej chwili, ponad brzęk owadów, do którego jej uszy zdążyły już przywyknąć, wybił się inny dźwięk — trzask [ Pobierz całość w formacie PDF ]