[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Za każdym razem słyszał je z daleka i miał dość czasu, by uskoczyć w ciemny zaułek.Dopiero bliżej zamku zaczął napotykać ludzi.O ile te pijane indywidua można było nazwać ludźmi.Przemykał się pod ścianami budynków wolnym, niepewnym krokiem, garbiąc się i potykając.Na razie nikt z zataczających się po wąskich uliczkach żołnierzy nie zwrócił na niego uwagi.Przy bramie zamkowej na wszelki wypadek jeszcze zwolnił, usiłując jak najbardziej wtopić się w zapadający już mrok.Brama była otwarta i pilnowało jej trzech zbrojnych.Ci byli trzeźwi.I czujni.Na murach okrzykiwały się straże, ich sylwetki odcinały się wyraźnie na tle jaśniejszego, choć pokrytego niskimi chmurami nieba.Okna słonecznej komnaty jaśniały blaskiem.Ramirez, oparty o ścianę domu, uważnie przyglądał się strażom.Żołnierze nie nosili jednakowych barw, zapewne świeżo ich zwerbowano.Jednak pełniący służbę na murach i przy bramie wyglądali na sprawnych zawodowców, tak samo jak ci, którzy czwórkami objeżdżali miasto.Reszta, chlejąca w karczmach i włócząca się po ulicach, była zwykłym pospólstwem, niezdyscyplinowanym i niezdarnym.Przypominali rzezimieszków, pospiesznie skaptowanych na traktach.Straż na murach była liczna, jak nigdy w czasie pokoju.Claymore przypuszczał, że tych doborowych zbrojnych jest co najmniej dobre dwie setki chłopa, z czego dwie trzecie pieszych.Z miejsca, w którym stał, mógł z trudem zajrzeć przez bramę na zamkowy dziedziniec.W migotliwym świetle płonących ogni widział kilku ludzi w szlacheckich strojach i kolczugach.Wyglądali na giermków.Prócz straży byli więc także rycerze.Ramirez nieznacznie pokręcił głową.Potężna siła.Potężna, tylko po co? Claymore zastanowił się.Dawny szeryf nie żył, a ten miał królewskie nadanie, choćby więc był ostatnim sukinsynem, mieszkańcy miasta nie mieli wyboru, musieli się podporządkować.Zresztą, wcale nie wyglądało na to, by zamierzali czynić nowej władzy jakiekolwiek wstręty.Po cóż więc takie siły? I po co ta noc terroru?Ramirez odkleił się od ściany, pokuśtykał z powrotem zaułkiem, biegnącym w stronę placu targowego.Nic tu po nim, dziś więcej się nie dowie.Na widok dwóch żołdaków zatrzymał się jak wryty, co okazało się błędem.Żołnierze byli pijani, jednak nie aż tak, by przepuścić okazję do sponiewierania kogokolwiek, nawet odrażającego żebraka.– Hej, ty tam! – Jeden ruszył chwiejnie w stronę zgarbionej postaci.Jego kompan o świńskiej, czerwonej gębie roześmiał się rechotliwie.– Co, jeszcze jakieś ścierwo chodzi po ulicach? – zabełkotał niewyraźnie.– Pokaż mu, gdzie jego miejsce!Ten bardziej aktywny przystanął przed zgarbioną postacią.Claymore spróbował zatrząść się.– Popatrz, jak się trzęsie.– Żołdak odwrócił się z uciechą do kompana.– Zabij śmiecia – doradził tamten, głosem przerywanym napadem czkawki.– Szeryf powiedzieli, kto na ulicach, to pysk rozwalić, nie patrzeć, cham, kupiec czy pan rajca miejski.A co dopiero taki.– Słyszałeś, śmieciu? – Pierwszy wziął się pod boki i zachwiał lekko.– Zaraz cię zabijemy, jak wielmożny pan kazał.Boisz się, co? Zaraz narżniesz pod siebie.Odpowiadaj, jak grzecznie pytam!Claymore nie był pewien, czy uda mu się naśladować zawodzący głos prawdziwego żebraka.Toteż milczał.– Odpowiadaj, bo.– rozeźlił się pijany zbir.Bo co, pomyślał Ramirez, co mi zrobisz? Zabijesz mnie?– O, żeż ty! – Żołnierz niezdarnie wydobył krótki, zardzewiały miecz, drugą ręką zaś chwycił przygarbioną postać za ramię i szarpnął do siebie.Spodziewał się chudego, bezwolnego ramienia.Toteż gdy poczuł pod palcami twarde, naprężone mięśnie, a przykurczona postać nawet nie drgnęła, przez zamroczony umysł przemknęła fala zdziwienia i pozostała już na zawsze w szeroko otwartych, przekrwionych oczach.Sztylet przebił gardło.Skierowany lekko w górę cios gładko przeciął rdzeń kręgowy w miejscu, gdzie stykał się z czaszką.Napastnik zwiotczał i osunął się jak szmata na bruk.Nie wydał nawet stęknięcia.Claymore wiedział, że człowiek z poderżniętym gardłem umiera długo, a co gorsza wydaje przy tym wcale głośne dźwięki.Ramirezowi nigdy nie zależało na nadmiernym rozgłosie, dlatego zawsze uderzał w ten sposób.Miało to swoje złe strony.Często sztylet klinował się między kręgami, tak jak teraz.Drugi żołnierz nie próbował nawet wyciągnąć broni.Zamarł z szeroko otwartymi oczyma, nie mogąc wydać głosu.Claymore puścił oporną, niedającą się wyciągnąć rękojeść, skoczył ku niemu.Zbrojny zdołał się tylko odwrócić, gdy chwycony z tyłu potoczył się na ziemię.Ciszę zaułka przerwał stłumiony chrupot łamanych kręgów.Nic więcej się nie stało.Nie uchyliły się żadne drzwi ani okiennica.Claymore rozejrzał się, odrzuciwszy z głowy postrzępiony kaptur.Nie dostrzegł nikogo w zasięgu wzroku.Nie chciał zostawiać swojego sztyletu.Podszedł do zabitego, przycisnął szyję butem, szarpnął.Coś chrupnęło, ostrze gładko wysunęło się z rany.Wytarł je o własną opończę, nic jej nie mogło już zaszkodzić.Zza cholewy buta zabitego wyjął tandetny, oprawny w drewno nóż, podszedł do drugiego ciała.Kopniakiem obrócił je twarzą do góry, wbił ostrze w pierś.Ten też miał nóż za cholewą, równie tandetny, może tylko trochę bardziej zardzewiały.Umazał ostrze we krwi, włożył rękojeść do stygnącej dłoni.Odstąpił na krok i przyjrzał się swemu dziełu.Pijacka bójka, uznał, zdarza się wśród żołnierzy.Pokłócili się i zabili nawzajem.Naciągnął kaptur na głowę i zniknął w mroku zaułka.* * *Kroki dudniły głucho po posadzce słonecznej komnaty, pokrytej zeschłą trzciną.Wiatr, który łomotał okiennicami, niósł pierwszą zapowiedź wiosny [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.Za każdym razem słyszał je z daleka i miał dość czasu, by uskoczyć w ciemny zaułek.Dopiero bliżej zamku zaczął napotykać ludzi.O ile te pijane indywidua można było nazwać ludźmi.Przemykał się pod ścianami budynków wolnym, niepewnym krokiem, garbiąc się i potykając.Na razie nikt z zataczających się po wąskich uliczkach żołnierzy nie zwrócił na niego uwagi.Przy bramie zamkowej na wszelki wypadek jeszcze zwolnił, usiłując jak najbardziej wtopić się w zapadający już mrok.Brama była otwarta i pilnowało jej trzech zbrojnych.Ci byli trzeźwi.I czujni.Na murach okrzykiwały się straże, ich sylwetki odcinały się wyraźnie na tle jaśniejszego, choć pokrytego niskimi chmurami nieba.Okna słonecznej komnaty jaśniały blaskiem.Ramirez, oparty o ścianę domu, uważnie przyglądał się strażom.Żołnierze nie nosili jednakowych barw, zapewne świeżo ich zwerbowano.Jednak pełniący służbę na murach i przy bramie wyglądali na sprawnych zawodowców, tak samo jak ci, którzy czwórkami objeżdżali miasto.Reszta, chlejąca w karczmach i włócząca się po ulicach, była zwykłym pospólstwem, niezdyscyplinowanym i niezdarnym.Przypominali rzezimieszków, pospiesznie skaptowanych na traktach.Straż na murach była liczna, jak nigdy w czasie pokoju.Claymore przypuszczał, że tych doborowych zbrojnych jest co najmniej dobre dwie setki chłopa, z czego dwie trzecie pieszych.Z miejsca, w którym stał, mógł z trudem zajrzeć przez bramę na zamkowy dziedziniec.W migotliwym świetle płonących ogni widział kilku ludzi w szlacheckich strojach i kolczugach.Wyglądali na giermków.Prócz straży byli więc także rycerze.Ramirez nieznacznie pokręcił głową.Potężna siła.Potężna, tylko po co? Claymore zastanowił się.Dawny szeryf nie żył, a ten miał królewskie nadanie, choćby więc był ostatnim sukinsynem, mieszkańcy miasta nie mieli wyboru, musieli się podporządkować.Zresztą, wcale nie wyglądało na to, by zamierzali czynić nowej władzy jakiekolwiek wstręty.Po cóż więc takie siły? I po co ta noc terroru?Ramirez odkleił się od ściany, pokuśtykał z powrotem zaułkiem, biegnącym w stronę placu targowego.Nic tu po nim, dziś więcej się nie dowie.Na widok dwóch żołdaków zatrzymał się jak wryty, co okazało się błędem.Żołnierze byli pijani, jednak nie aż tak, by przepuścić okazję do sponiewierania kogokolwiek, nawet odrażającego żebraka.– Hej, ty tam! – Jeden ruszył chwiejnie w stronę zgarbionej postaci.Jego kompan o świńskiej, czerwonej gębie roześmiał się rechotliwie.– Co, jeszcze jakieś ścierwo chodzi po ulicach? – zabełkotał niewyraźnie.– Pokaż mu, gdzie jego miejsce!Ten bardziej aktywny przystanął przed zgarbioną postacią.Claymore spróbował zatrząść się.– Popatrz, jak się trzęsie.– Żołdak odwrócił się z uciechą do kompana.– Zabij śmiecia – doradził tamten, głosem przerywanym napadem czkawki.– Szeryf powiedzieli, kto na ulicach, to pysk rozwalić, nie patrzeć, cham, kupiec czy pan rajca miejski.A co dopiero taki.– Słyszałeś, śmieciu? – Pierwszy wziął się pod boki i zachwiał lekko.– Zaraz cię zabijemy, jak wielmożny pan kazał.Boisz się, co? Zaraz narżniesz pod siebie.Odpowiadaj, jak grzecznie pytam!Claymore nie był pewien, czy uda mu się naśladować zawodzący głos prawdziwego żebraka.Toteż milczał.– Odpowiadaj, bo.– rozeźlił się pijany zbir.Bo co, pomyślał Ramirez, co mi zrobisz? Zabijesz mnie?– O, żeż ty! – Żołnierz niezdarnie wydobył krótki, zardzewiały miecz, drugą ręką zaś chwycił przygarbioną postać za ramię i szarpnął do siebie.Spodziewał się chudego, bezwolnego ramienia.Toteż gdy poczuł pod palcami twarde, naprężone mięśnie, a przykurczona postać nawet nie drgnęła, przez zamroczony umysł przemknęła fala zdziwienia i pozostała już na zawsze w szeroko otwartych, przekrwionych oczach.Sztylet przebił gardło.Skierowany lekko w górę cios gładko przeciął rdzeń kręgowy w miejscu, gdzie stykał się z czaszką.Napastnik zwiotczał i osunął się jak szmata na bruk.Nie wydał nawet stęknięcia.Claymore wiedział, że człowiek z poderżniętym gardłem umiera długo, a co gorsza wydaje przy tym wcale głośne dźwięki.Ramirezowi nigdy nie zależało na nadmiernym rozgłosie, dlatego zawsze uderzał w ten sposób.Miało to swoje złe strony.Często sztylet klinował się między kręgami, tak jak teraz.Drugi żołnierz nie próbował nawet wyciągnąć broni.Zamarł z szeroko otwartymi oczyma, nie mogąc wydać głosu.Claymore puścił oporną, niedającą się wyciągnąć rękojeść, skoczył ku niemu.Zbrojny zdołał się tylko odwrócić, gdy chwycony z tyłu potoczył się na ziemię.Ciszę zaułka przerwał stłumiony chrupot łamanych kręgów.Nic więcej się nie stało.Nie uchyliły się żadne drzwi ani okiennica.Claymore rozejrzał się, odrzuciwszy z głowy postrzępiony kaptur.Nie dostrzegł nikogo w zasięgu wzroku.Nie chciał zostawiać swojego sztyletu.Podszedł do zabitego, przycisnął szyję butem, szarpnął.Coś chrupnęło, ostrze gładko wysunęło się z rany.Wytarł je o własną opończę, nic jej nie mogło już zaszkodzić.Zza cholewy buta zabitego wyjął tandetny, oprawny w drewno nóż, podszedł do drugiego ciała.Kopniakiem obrócił je twarzą do góry, wbił ostrze w pierś.Ten też miał nóż za cholewą, równie tandetny, może tylko trochę bardziej zardzewiały.Umazał ostrze we krwi, włożył rękojeść do stygnącej dłoni.Odstąpił na krok i przyjrzał się swemu dziełu.Pijacka bójka, uznał, zdarza się wśród żołnierzy.Pokłócili się i zabili nawzajem.Naciągnął kaptur na głowę i zniknął w mroku zaułka.* * *Kroki dudniły głucho po posadzce słonecznej komnaty, pokrytej zeschłą trzciną.Wiatr, który łomotał okiennicami, niósł pierwszą zapowiedź wiosny [ Pobierz całość w formacie PDF ]