[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tak, oczywiście, wszystko będzie dobrze, pomyślała Ann.Z małymi wyjątkami: nie żyli ich przyjaciele i jej jedyne dziecko, a ich świat zniknął na zawsze.Zbliżał się świt.Leżąc na podłodze przy oknie, Ann próbowała sobie wyobrazić życie w ukrytej kolonii.Wiele lat pod ziemią.Nie, uświadomiła sobie, nie zniosę tego, nie mogę tego zrobić.„Jedź, idiotko, jedź!” Niech cię cholera!O świcie Kasei zawył triumfalnie: na zewnątrz, na północnym horyzoncie, stały trzy wysokie kamienie.Poprzeczna belka stanowiąca dach, ułożona na dwóch słupach, wyglądała, jak gdyby spłynął tu z Ziemi jeden fragment Stonehenge.– Tędy do domu – oznajmił młodzieniec.Najpierw jednak musieli przeczekać dzień.Michel stawał się coraz ostrożniejszy, bał się, aby nie zostali zauważeni przez satelity, i chciał ruszyć dopiero w nocy.Położyli się więc, aby się trochę zdrzemnąć.Ann nie mogła spać, ożywiało ją nowe postanowienie, które właśnie podjęła.Ostrożnie rozejrzała się wokół i doszła do wniosku, że wszyscy śpią.Michel nawet chrapał; był najwyraźniej szczęśliwy.Spali przecież spokojnie po raz pierwszy od około pięćdziesięciu godzin.Ann nałożyła walker i jak najciszej weszła w śluzę powietrzną.Obejrzała się i popatrzyła na towarzyszy; wygłodzona, strudzona grupka.Nadia leżała, tuląc do boku okaleczoną rękę.Z powietrznej komory nie sposób było się wydostać zupełnie bezgłośnie, ale Ann liczyła na to, że cała ekipa od dawna już przyzwyczaiła się spać w hałasie.Warkot i łoskot systemu wspomagania życia częściowo zagłuszył jej wyjście.Ann znalazła się na zewnątrz absolutnie przekonana, że nikogo nie obudziła.Owionęło ją charakterystyczne dla planety zimno.Zadrżała i ruszyła na zachód.Szła po śladach łazika, aby nikt nie mógł jej wyśledzić.Słońce przedzierało się przez mgłę.Znowu padał śnieg, zabarwiony na różowo w promieniach słonecznego światła.Z trudem posuwała się naprzód, póki nie doszła do małego wydłużonego drumlinu.Miał spadzisty stok, który pokrywała warstwa białego śniegu.Mogła się teraz posuwać po litej skale, nie zostawiając śladów.Szła tak długo, aż się zmęczyła.Na dworze było naprawdę zimno, śnieg padał pionowo maleńkimi płatkami, prawdopodobnie narosłymi wokół drobin piasku.Na końcu drumlinu znajdował się pękaty i niski głaz eratyczny.Ann usiadła przy nim od strony zawietrznej, potem wyłączyła ogrzewanie walkera i ubitym śniegiem przysłoniła mrugające światełko alarmowe na naręcznym komputerku.Szybko zrobiło jej się o wiele zimniej.Niebo miało teraz kolor mętnej szarości pokreślonej pasmami różu.Śnieg z wolna zasypywał szybkę jej hełmu.Właśnie przestała się trząść i jej ciało stało się przyjemnie chłodne, kiedy w hełm kopnął ją mocno czyjś but.Następnie ktoś podciągnął ją do góry, na klęczki.W głowie jej szumiało.Postać w walkerze silnie uderzyła szybką swego hełmu w jej szybkę.Potem czyjeś ręce wzięły ją mocno pod ramiona i cisnęły na ziemię.– Hej! – krzyknęła słabo.Ktoś wziął ją pod ramiona, pociągnął i postawił na nogi; odciągnął jej też do tyłu lewe ramię i trzymał je wysoko w górze.Napastnik chwilę operował przy komputerku na nadgarstku Ann, a potem pchnął ją boleśnie do przodu, ciągle trzymając w górze jej ramię.Nie mogła upaść, nie łamiąc sobie przy tym ręki.Czuła, jak diamentowy wzorek aparatu grzewczego walkera zaczyna jej rozgrzewać skórę.Płonął w niej.Co kilka kroków dręczyciel uderzał ją w hełm.Postać, ku jej zdumieniu, zaprowadziła ją prosto do rovera.Wepchnięto ją w śluzę powietrzną; ten ktoś wpadł za nią do środka, zamknął komorę i wypompował powietrze, po czym zdarł Ann hełm z głowy.Następnie zdjął swój i okazało się, że to Simon.Był purpurowy na twarzy i krzyczał na nią, uderzając ją przy tym raz po raz.Jego twarz była mokra od łez.Jej Simon, jej cichy, spokojny Simon teraz wydzierał się na nią:– Dlaczego? Dlaczego? Niech cię diabli, czy ty zawsze musisz coś takiego zrobić?! Czy zawsze musisz myśleć tylko o sobie? O sobie i o swoim własnym świecie? Jesteś taka.jesteś taką cholerną egoistką!Jego głos przeszedł w straszliwy, przepełniony ogromnym bólem jęk.I to był jej Simon, który zwykle tak niewiele mówił, który nigdy nie podnosił głosu, który nigdy nie wypowiadał więcej niż kilka słów.Teraz bił ją po twarzy i krzyczał, dosłownie wypluwając słowa i tracąc dech z wściekłości [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odbijak.htw.pl