[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Problem ze wszystkimi studentami, rewolucji czy nie, to wprost tragiczny brak dyscypliny.Chyba to mi się naprawdę śni.Rzucam spojrzenie na mojego “studencinę rewolucji”.Jego przerażone szeroko rozwarte oczy przemykają od Fombony do hipisa i z powrotem.W spoconej prawej ręce trzyma pudełko z piekielnym wyłącznikiem.Hipis sięga teraz obiema rękami.Twarz ma blisko mojej.Robię zupełnie irracjonalną obserwację, że nie używa wody kolońskiej.Unosi nieco ciężką kamizelkę spoczywającą na moich ramionach.Opuszczam obie ręce do tyłu, kamizelka ze mnie spada.Hipis łapie ją w locie i oddaje “studentowi”, klepie go po plecach i mówi tym razem po hiszpańsku, łagodnym głosem:– Trzymaj, mały.Pożyj sobie jeszcze jeden dzień, zobacz jeszcze jeden wschód słońca, weź sobie jeszcze jedną dziewczynę.– Bierze chłopaka za ramiona, obraca go i wypycha z gabinetu.Nawet nie spoglądając na Fombonę i jego pistolet wraca do biurka.Kowbojskie buty śmiesznie kłapią na betonowej podłodze.Fombonę aż zatyka z wściekłości.Cały się trzęsie.Wycelowując Uzi w pierś hipisa, podchodzi dwa kroki w stronę biurka.Hipis czyta gazetę.A może udaje? Kiedy podnosi wzrok, patrzy na mnie.Palcem wskazuje mi krzesło po drugiej stronie biurka.– Proszę siadać, ekscelencjo.Mamy wiele spraw do omówienia, a czas może okazać się ograniczony.Zapada cisza.Prawie, słychać bowiem głośny wściekłością oddech Fombony.Czuję, że zbliża się decydująca chwila.Lada moment może paść strzał.Jestem tego pewien.Spoglądam w oczy hipisa, usiłując doszukać się w nich objawów strachu.Nie ma najmniejszego.Spoglądają z ospałą obojętnością.Uświadamiam sobie nagle, że moje życie jest w rękach tego człowieka.Powoli, ale zdecydowanie idę przed siebie, mijam wycelowany pistolet maszynowy.Mam wrażenie, że posuwam się po lodzie.Siadam.Krzesło skrzypi.W moich uszach brzmi to jak ochrypły łoskot.Hipis się uśmiecha i mówi ponad moją głową:– Drogi towarzyszu, podczas tej niewygodnej jazdy w samochodzie dostawczym zauważyłem parę worków waszej wspaniałej rodzimej kawy San Carlo.Załatwcie mi dwa kubki kawy.mocnej.A potem raz jeszcze to samo po godzinie.On najwidoczniej nie zna Fombony! Tym razem posunął się za daleko.Wczoraj widziałem, jak Fombona prawie na śmierć zatłukł jednego ze swoich ludzi za błahe przewinienie.Rozkoszował się tym, co robi.Teraz palec zaciska mu się na spuście.Czuję ukłucie bólu w plecach.Chciałbym się odrobinę odsunąć od linii strzału, ale postanawiam nawet nie drgnąć.Panuje absolutna cisza.Najwidoczniej Fombona też wstrzymał oddech.Mijają sekundy, a może minuty.Szurnięcie buta, szpileczki przebiegają mi po całym ciele, następnie kilka szybkich kroków i trzaśniecie drzwiami.Mam ochotę wypuścić wstrzymywane powietrze, zacząć normalnie oddychać, ale czekam, a potem powoli, po cichutku próbuję oddychać przez nos.Nie chcę okazywać, iż odczułem ogromną ulgę.Nie chcę zdradzić, że byłem spięty.Zakładam nogę na nogę, poprawiam kant spodni.Hipis dostrzega wszystko, uśmiecha się i mówi: – Nauczyłem się nie podejmować dyskusji z takimi ludźmi.Daje im to fałszywe poczucie ważności.Jestem zadowolony.Udało mi się opanować dygotanie palców.Mówię normalnym głosem: – Gdybym wtedy nie podszedł, to by was zastrzelił.– Bardzo możliwe.Nie wiem, jak na to odpowiedzieć.Znowu mam wrażenie nierealności tego, co mnie otacza.Ten człowiek otarł się o śmierć i zdaje sobie z tego sprawę.Może nawet rozsmakowuje się w tym.Podobne myślenie jest mi zupełnie obce.Cisza nabrzmiewa, gdy tak się sobie wzajemnie przyglądamy.Wreszcie on mówi: – Nazywam się Jorge Calderon.– I mówi to tak, jak bym miał wiedzieć, kim jest Jorge Calderon.Tak, jakby przedstawiał się Winston Churchill albo George Washington, albo Albert Einstein, albo Zygmunt Freud, albo Karl Marx, albo.W mojej głowie eksploduje objawienie: zdaję sobie sprawę, że wiem, kim jest Jorge Calderon.Czy na mojej twarzy odzwierciedlił się doznany szok? Mam nadzieję, że nie.Dalej patrzę na niego.On czeka.Czekam ja.Podnoszę brew.Jak to dobrze, że się tego nauczyłem.Tamten wzrusza ramionami, pochyla się na biurkiem i mówi: – Jestem z.Odnoszę drobniutkie, ale jakże miłe memu sercu zwycięstwo.Przerywam: –.kubańskiego wywiadu.Jorge Calderon, wschodząca gwiazda.cudowne dziecko.jedno z paru.Znów się uśmiecha i prostuje, plecami opada na oparcie krzesła.W dalszym ciągu jestem zdumiony.Jako ekspert przedcastrowskiej i castrowskiej Kuby znam czołowe osobistości rządu.Doskonale sobie przypominam naradę sprzed kilku tygodni.Jameson, główny ekspert CIA od spraw kubańskich, długo się rozwodził na temat Jorge Calderona.Nie ma jeszcze trzydziestki, ale wygląda na dużo więcej, rozwiązłe życie, jeden z przywódców nowej generacji, których Castro przygarnął, by naoliwili trochę rdzewiejącą rewolucję.Pomyślałby kto, że dureń nauczył się czegoś od Mao i jego czerwonogwardzistów.Ale jednocześnie zdaję sobie sprawę, że ten człowiek po drugiej stronie biurka jest niezmiernie błyskotliwy i niebezpieczny.Zrewolucjonizowany intelektualista – nie ma nic gorszego.Ojciec Hiszpan, malarz, bogaty.Matka Szkotka.Ojciec wyjechał z Kuby wkrótce po rewolucji.Syn został z matką.Ukończył prawo, następnie od razu trafił do wywiadu.Okazał się błyskotliwym analitykiem i specjalistą od przesłuchań.Jameson określił go jako cynika i człowieka bardzo niekonwencjonalnego.i marksistę z całym bagażem niewyczerpanego entuzjazmu neofity.Cholera, wcale na to wszystko nie wygląda! Wygląda raczej na studenta-włóczęgę z kalifornijskiego uniwersytetu.Podrzuca mi gazetę.“Herald Tribune” z wczorajszego dnia.Patrzę na własną fotografię [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • odbijak.htw.pl