[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Podniosła głowę.Krawędź nasypu kopalni, znajdująca się przed i nieco nad nią, była już blisko.Blisko, zaledwie jakieś dwieście metrów, lecz nadal tak strasznie daleko.Miała wrażenie, że każdy oddech musi wyrywać powietrzu, a z pewnością każdy oddech wywoływał ból.Kiedyś myślała, że jak na trzydziestoparoletnią kobietę jest w niezłej formie, jakby wizyty trzy razy w tygodniu w sali gimnastycznej wyposażonej w symulatory narciarstwa klasycznego i bieganie po schodach mogły przygotować człowieka na coś takiego.Nagle poślizgnęła się na drobnym żwirze, droga uciekła jej spod stóp, a drżące nogi nie zdołały na czas skorygować zachwianej równowagi.Nie upadła na twarz tylko dlatego, że zdążyła opaść na kolano, rozdarła jednak dżinsy, poczuła ostre kamienie kaleczące jej skórę i strumyczek krwi na łydce.Nietoperz zaatakował natychmiast, z piskiem mierzwił jej włosy skrzydłami.- Spadaj, wypierdku! - krzyknęła i wymierzyła mu cios zaciśniętą pięścią.Miała szczęście.Poczuła, że trafia w ziarnistą powierzchnię skrzydła, i oto nietoperz wił się już na drodze tuż przed nią, to otwierając, to zamykając pyszczek, i gapił się na nią - tak to przynajmniej wyglądało - bezużytecznymi małymi ślepkami.Mary z trudem podniosła się na nogi i przydepnęła go; słysząc trzask kruszących się pod butem kości wydała cichy, piskliwy okrzyk tryumfu.Już miała ruszyć przed siebie, kiedy za sobą dostrzegła coś - cień poruszający się wśród innych cieni.- Mary? - dobiegł ją z dołu głos, głos Ellen Carver nie będący głosem Ellen Carver, bełkotliwy, stłumiony.Ktoś, kto nie przeszedł piekła ostatnich sześciu czy ośmiu godzin, mógłby przypuścić, że Ellen zapadła na poważne przeziębienie.- Zaczekaj, Mare.Chcę pójść z tobą! Chcę zobaczyć Davida.Razem pójdziemy zobaczyć Davida!- Pójdziesz, ale do diabła - szepnęła Mary.Ruszyła przed siebie, wydzierając powietrzu każdy kolejny oddech i masując sobie bok, w którym narodził się ostry ból.Biegłaby.gdyby była w stanie.- Mary, Mary, Mary babsztyl stary! - W głosie brzmiał śmiech, niewyraźny, lecz łatwo słyszalny.- Nie uciekniesz przede mną, kochanie.Czyżbyś nie zdawała sobie z tego sprawy?Szczyt nasypu kopalni wydawał się jej tak daleki, że Mary postanowiła na niego nie patrzeć.Opuściła głowę i wpatrzyła się w swe buty.Kiedy znów usłyszała głos, “Ellen” najwyraźniej była już bliżej.Zmusiła się, by nieco przyspieszyć kroku.Nim dotarła na krawędź nasypu, upadła jeszcze dwa razy; raz tak ciężko, że straciła oddech oraz kilka cennych, bardzo cennych sekund, najpierw na klęknięcie, a potem powstanie z opuszczoną głową i rękami na udach.Pragnęła, by Ellen znów ją zawołała, ale Ellen milczała.Mary nie zamierzała się na nią oglądać.Zbyt bała się tego, co mogłaby zobaczyć.Pięć metrów od szczytu obejrzała się jednak.Ellen dzieliło od niej niespełna dwadzieścia metrów; oddychała bezgłośnie ustami otwartymi tak szeroko, że wyglądały jak wlot powietrza do klimatyzatora.Za każdym wydechem buchała z nich mgła drobno rozpylonej krwi, krwią przesiąknięta była jej bluzka.Dostrzegła gapiącą się na nią Mary, skrzywiła się, wyciągnęła rękę z palcami skręconymi jak szpony i spróbowała podbiec, by złapać swą ofiarę.Nie mogła już podbiec.Mary - wręcz przeciwnie.Mary odkryła nagle, że stać ją na sprint.Przyczynił się do tego głównie wyraz oczu Ellen Carver.Nie było w nich ani odrobiny człowieczeństwa.Ani odrobiny.Dotarła na szczyt nasypu oddychając płytko, ze świstem wciągając w płuca małe hausty powietrza i zaraz je wydychając.Przez jakieś trzydzieści metrów droga biegła prosto, a potem opadała.Przed sobą Mary Jackson widziała drobną, żółtą iskierkę na tle czerni pustyni w nocy, to zapalającą się, to gasnącą - mrugające światełko na skrzyżowaniu ulic w Desperation.Utkwiła w niej wzrok.Przyspieszyła.odrobinę.4- Co robisz, Davidzie? - spytał Ralph zdławionym głosem.Po niedługiej chwili koncentracji, będącej prawdopodobnie cichą modlitwą, David ruszył w kierunku tylnych drzwi rydera.Ralph instynktownie zastąpił mu drogę; własnym ciałem zasłonił klamkę.Steve zauważył ten jego ruch, rozumiał, co zmusiło Ralpha do jego wykonania, nie sądził jednak, by miał on jakieś znaczenie.Jeśli David zdecydował, że wychodzi, to z całą pewnością wyjdzie.Chłopiec pokazał ojcu portfel Johnny'ego.- Zwrócę mu go - powiedział po prostu.- Nie, nie zwrócisz! - Ralph energicznie potrząsnął głową.- Nie ma mowy.Na miłość boską, synku, nie wiesz nawet, dokąd poszedł ten facet.Moim zdaniem nie ma go już w miasteczku.I dobrze.Niepotrzebny nam taki ludzki śmieć.- Wiem, gdzie on jest - wyjaśnił mu spokojnie syn.- Znajdę go.Nie trzeba daleko szukać.- Zawahał się, a potem dodał: - Mam go znaleźć.- Davidzie? - Głos Steve'a w jego własnych uszach brzmiał niepewnie i jakoś tak przedziwnie młodo.- Przecież sam powiedziałeś, że łańcuch został przerwany.- To było przedtem, nim zobaczyłem zdjęcie w portfelu.Muszę do niego iść.Muszę iść do niego teraz.To nasza jedyna szansa.- Nie rozumiem - stwierdził Ralph, ale odstąpił od drzwi.- Co właściwie oznacza to zdjęcie?- Nie mam czasu na wyjaśnienia, tato.A nawet gdybym miał, wątpię, czy potrafiłbym to wyjaśnić.- Mamy iść z tobą, Davidzie? - spytała Cynthia i zaraz sama odpowiedziała sobie na to pytanie.- Nie mamy, prawda?David potrząsnął głową.- Wrócę, jeśli zdołam.Z Johnnym, jeśli zdołam.- Toż to szaleństwo - orzekł Ralph, w jego cichym głosie brakowało jednak choćby odrobiny przekonania.- Jak będziesz sam się tu włóczył, zostaniesz pożarty żywcem.- Kiedy wydostałem się z celi, kojot nie pożarł mnie żywcem.Niebezpieczeństwo czyha na nas, jeśli wszyscy zostaniemy tutaj, a nie na mnie, jeśli wyjdę poszukać Johnny'ego.Spojrzał na Steve'a, a potem na tylne drzwi rydera.Steve skinął głową i otworzył mu je.Do środka wtargnęła pustynna noc, położyła się na ich twarzach jak zimny pocałunek.David podszedł do ojca, by go uścisnąć.W momencie, gdy otoczyły go jego ramiona, poczuł nagle, jak chwyta go niezmierna siła, jak przebiega przez ciało niczym stalowy deszcz.Drgnął konwulsyjnie w ramionach Ralpha, zachłysnął się oddechem i na ślepo cofnął o krok.Wyciągnął przed siebie drżące nieopanowanie ręce.- Synku! - krzyknął Ralph.- Synku, co.I nagle wszystko się skończyło.Tak szybko, tak błyskawicznie.Po przenikającej go sile nie pozostał nawet ślad, lecz David miał ciągle przed oczami obraz Chińskiej Jamy takiej, jaką dostrzegł w ramionach ojca - jakby przyglądał się jej z lecącego nisko samolotu.Błyszczała w resztkach księżycowego światła; przeraźliwy alabastrowy zbiornik na odpady.W uszach słyszał szum wiatru i wzywający go(mi him, en tow! Mi hitn, en tow!)głos.Głos, który nie należał do człowieka.Z wysiłkiem oczyścił umysł z tej wizji.Rozejrzał się.jakże niewielu ich pozostało z pierwotnego składu Stowarzyszenia Przetrwania Colliego Entragiana.Steve i Cynthia, stojący ramię przy ramieniu, ojciec, pochylający się ku niemu, a za nimi noc, oblana księżycowym światłem.- Co się stało? - spytał niepewnie Ralph.- Jezu Chryste, i co teraz?David zauważył, że upuścił portfel; pochylił się i podniósł go.Nie wolno mu o nim zapomnieć, jejku jej, to by dopiero było! Już miał włożyć go do tylnej kieszeni dżinsów, kiedy przypomniał sobie, że Johnny'emu portfel wypadł właśnie z tylnej kieszeni, więc wsadził go za koszulę.- Musicie pojechać do kopalni - zwrócił się do ojca [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.Podniosła głowę.Krawędź nasypu kopalni, znajdująca się przed i nieco nad nią, była już blisko.Blisko, zaledwie jakieś dwieście metrów, lecz nadal tak strasznie daleko.Miała wrażenie, że każdy oddech musi wyrywać powietrzu, a z pewnością każdy oddech wywoływał ból.Kiedyś myślała, że jak na trzydziestoparoletnią kobietę jest w niezłej formie, jakby wizyty trzy razy w tygodniu w sali gimnastycznej wyposażonej w symulatory narciarstwa klasycznego i bieganie po schodach mogły przygotować człowieka na coś takiego.Nagle poślizgnęła się na drobnym żwirze, droga uciekła jej spod stóp, a drżące nogi nie zdołały na czas skorygować zachwianej równowagi.Nie upadła na twarz tylko dlatego, że zdążyła opaść na kolano, rozdarła jednak dżinsy, poczuła ostre kamienie kaleczące jej skórę i strumyczek krwi na łydce.Nietoperz zaatakował natychmiast, z piskiem mierzwił jej włosy skrzydłami.- Spadaj, wypierdku! - krzyknęła i wymierzyła mu cios zaciśniętą pięścią.Miała szczęście.Poczuła, że trafia w ziarnistą powierzchnię skrzydła, i oto nietoperz wił się już na drodze tuż przed nią, to otwierając, to zamykając pyszczek, i gapił się na nią - tak to przynajmniej wyglądało - bezużytecznymi małymi ślepkami.Mary z trudem podniosła się na nogi i przydepnęła go; słysząc trzask kruszących się pod butem kości wydała cichy, piskliwy okrzyk tryumfu.Już miała ruszyć przed siebie, kiedy za sobą dostrzegła coś - cień poruszający się wśród innych cieni.- Mary? - dobiegł ją z dołu głos, głos Ellen Carver nie będący głosem Ellen Carver, bełkotliwy, stłumiony.Ktoś, kto nie przeszedł piekła ostatnich sześciu czy ośmiu godzin, mógłby przypuścić, że Ellen zapadła na poważne przeziębienie.- Zaczekaj, Mare.Chcę pójść z tobą! Chcę zobaczyć Davida.Razem pójdziemy zobaczyć Davida!- Pójdziesz, ale do diabła - szepnęła Mary.Ruszyła przed siebie, wydzierając powietrzu każdy kolejny oddech i masując sobie bok, w którym narodził się ostry ból.Biegłaby.gdyby była w stanie.- Mary, Mary, Mary babsztyl stary! - W głosie brzmiał śmiech, niewyraźny, lecz łatwo słyszalny.- Nie uciekniesz przede mną, kochanie.Czyżbyś nie zdawała sobie z tego sprawy?Szczyt nasypu kopalni wydawał się jej tak daleki, że Mary postanowiła na niego nie patrzeć.Opuściła głowę i wpatrzyła się w swe buty.Kiedy znów usłyszała głos, “Ellen” najwyraźniej była już bliżej.Zmusiła się, by nieco przyspieszyć kroku.Nim dotarła na krawędź nasypu, upadła jeszcze dwa razy; raz tak ciężko, że straciła oddech oraz kilka cennych, bardzo cennych sekund, najpierw na klęknięcie, a potem powstanie z opuszczoną głową i rękami na udach.Pragnęła, by Ellen znów ją zawołała, ale Ellen milczała.Mary nie zamierzała się na nią oglądać.Zbyt bała się tego, co mogłaby zobaczyć.Pięć metrów od szczytu obejrzała się jednak.Ellen dzieliło od niej niespełna dwadzieścia metrów; oddychała bezgłośnie ustami otwartymi tak szeroko, że wyglądały jak wlot powietrza do klimatyzatora.Za każdym wydechem buchała z nich mgła drobno rozpylonej krwi, krwią przesiąknięta była jej bluzka.Dostrzegła gapiącą się na nią Mary, skrzywiła się, wyciągnęła rękę z palcami skręconymi jak szpony i spróbowała podbiec, by złapać swą ofiarę.Nie mogła już podbiec.Mary - wręcz przeciwnie.Mary odkryła nagle, że stać ją na sprint.Przyczynił się do tego głównie wyraz oczu Ellen Carver.Nie było w nich ani odrobiny człowieczeństwa.Ani odrobiny.Dotarła na szczyt nasypu oddychając płytko, ze świstem wciągając w płuca małe hausty powietrza i zaraz je wydychając.Przez jakieś trzydzieści metrów droga biegła prosto, a potem opadała.Przed sobą Mary Jackson widziała drobną, żółtą iskierkę na tle czerni pustyni w nocy, to zapalającą się, to gasnącą - mrugające światełko na skrzyżowaniu ulic w Desperation.Utkwiła w niej wzrok.Przyspieszyła.odrobinę.4- Co robisz, Davidzie? - spytał Ralph zdławionym głosem.Po niedługiej chwili koncentracji, będącej prawdopodobnie cichą modlitwą, David ruszył w kierunku tylnych drzwi rydera.Ralph instynktownie zastąpił mu drogę; własnym ciałem zasłonił klamkę.Steve zauważył ten jego ruch, rozumiał, co zmusiło Ralpha do jego wykonania, nie sądził jednak, by miał on jakieś znaczenie.Jeśli David zdecydował, że wychodzi, to z całą pewnością wyjdzie.Chłopiec pokazał ojcu portfel Johnny'ego.- Zwrócę mu go - powiedział po prostu.- Nie, nie zwrócisz! - Ralph energicznie potrząsnął głową.- Nie ma mowy.Na miłość boską, synku, nie wiesz nawet, dokąd poszedł ten facet.Moim zdaniem nie ma go już w miasteczku.I dobrze.Niepotrzebny nam taki ludzki śmieć.- Wiem, gdzie on jest - wyjaśnił mu spokojnie syn.- Znajdę go.Nie trzeba daleko szukać.- Zawahał się, a potem dodał: - Mam go znaleźć.- Davidzie? - Głos Steve'a w jego własnych uszach brzmiał niepewnie i jakoś tak przedziwnie młodo.- Przecież sam powiedziałeś, że łańcuch został przerwany.- To było przedtem, nim zobaczyłem zdjęcie w portfelu.Muszę do niego iść.Muszę iść do niego teraz.To nasza jedyna szansa.- Nie rozumiem - stwierdził Ralph, ale odstąpił od drzwi.- Co właściwie oznacza to zdjęcie?- Nie mam czasu na wyjaśnienia, tato.A nawet gdybym miał, wątpię, czy potrafiłbym to wyjaśnić.- Mamy iść z tobą, Davidzie? - spytała Cynthia i zaraz sama odpowiedziała sobie na to pytanie.- Nie mamy, prawda?David potrząsnął głową.- Wrócę, jeśli zdołam.Z Johnnym, jeśli zdołam.- Toż to szaleństwo - orzekł Ralph, w jego cichym głosie brakowało jednak choćby odrobiny przekonania.- Jak będziesz sam się tu włóczył, zostaniesz pożarty żywcem.- Kiedy wydostałem się z celi, kojot nie pożarł mnie żywcem.Niebezpieczeństwo czyha na nas, jeśli wszyscy zostaniemy tutaj, a nie na mnie, jeśli wyjdę poszukać Johnny'ego.Spojrzał na Steve'a, a potem na tylne drzwi rydera.Steve skinął głową i otworzył mu je.Do środka wtargnęła pustynna noc, położyła się na ich twarzach jak zimny pocałunek.David podszedł do ojca, by go uścisnąć.W momencie, gdy otoczyły go jego ramiona, poczuł nagle, jak chwyta go niezmierna siła, jak przebiega przez ciało niczym stalowy deszcz.Drgnął konwulsyjnie w ramionach Ralpha, zachłysnął się oddechem i na ślepo cofnął o krok.Wyciągnął przed siebie drżące nieopanowanie ręce.- Synku! - krzyknął Ralph.- Synku, co.I nagle wszystko się skończyło.Tak szybko, tak błyskawicznie.Po przenikającej go sile nie pozostał nawet ślad, lecz David miał ciągle przed oczami obraz Chińskiej Jamy takiej, jaką dostrzegł w ramionach ojca - jakby przyglądał się jej z lecącego nisko samolotu.Błyszczała w resztkach księżycowego światła; przeraźliwy alabastrowy zbiornik na odpady.W uszach słyszał szum wiatru i wzywający go(mi him, en tow! Mi hitn, en tow!)głos.Głos, który nie należał do człowieka.Z wysiłkiem oczyścił umysł z tej wizji.Rozejrzał się.jakże niewielu ich pozostało z pierwotnego składu Stowarzyszenia Przetrwania Colliego Entragiana.Steve i Cynthia, stojący ramię przy ramieniu, ojciec, pochylający się ku niemu, a za nimi noc, oblana księżycowym światłem.- Co się stało? - spytał niepewnie Ralph.- Jezu Chryste, i co teraz?David zauważył, że upuścił portfel; pochylił się i podniósł go.Nie wolno mu o nim zapomnieć, jejku jej, to by dopiero było! Już miał włożyć go do tylnej kieszeni dżinsów, kiedy przypomniał sobie, że Johnny'emu portfel wypadł właśnie z tylnej kieszeni, więc wsadził go za koszulę.- Musicie pojechać do kopalni - zwrócił się do ojca [ Pobierz całość w formacie PDF ]