[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Promień był niewidoczny, lecz wszędzie widać było ślady jego subtelnego oddziaływania.W ułożeniu szpilek sosen i świerków.W lekkim nachyleniu krzaków jałowca, oczywiście w jego stronę.Nie wszystkie drzewa przewrócone przez niedźwiedzia oczyszczającego sobie pole widzenia upadły wzdłuż tej niewidocznej ścieżki, biegnącej na południe, jeśli Eddie dobrze określił strony świata, ale większość leżała właśnie tak, jakby ułożyła je w ten sposób siła emanująca z blaszanego pudła.A najlepszym dowodem były cienie kładące się na ziemi.Oczywiście o wschodzie słońca wszystkie wskazywały na zachód, lecz gdy Eddie spojrzał na południowy wschód, dostrzegł ledwie widoczny wzór, istniejący tylko wzdłuż linii wskazanej przez pływającą w kubku igłę.- Chyba coś widzę - powiedziała niepewnie Susannah - ale.- Patrz na cienie, Susannah! Na cienie!Eddie zobaczył, jak szeroko otworzyła oczy.- Mój Boże! Widzę to! Widzę! To jak naturalny przedziałek we włosach!Eddie już nie mógł nie widzieć wąskiego przejścia wiodącego przez otaczający polanę gąszcz, biegnącej prosto jak strzelił ścieżki wytyczonej przez Promień.Nagle uświadomił sobie, jak wielka musi być ta moc, która go otacza (i zapewne przenika przezeń jak promieniowanie rentgenowskie).Z trudem opanował chęć uskoczenia w bok.- Powiedz, Rolandzie, od tego nie będę bezpłodny, co?Rewolwerowiec wzruszył ramionami i uśmiechnął się.- To jak koryto rzeki - dziwiła się Susannah.- Tak zarośnięte, że ledwie widoczne.lecz wciąż istniejące.Układ tych cieni nie ulegnie zmianie, dopóki pozostaniemy na ścieżce wytyczonej przez Promień, prawda?- Pewnie - odparł Roland.- Oczywiście zmienią kierunek, w miarę jak słońce będzie przesuwać się po niebie, ale zawsze będziemy mogli dojrzeć ułożenie Promienia.Musicie pamiętać, że biegnie w tym samym kierunku od tysięcy, a może dziesiątków tysięcy lat.Spójrzcie oboje na niebo!Ujrzeli rzadkie cirrusy, które również ułożyły się w ten wzór wzdłuż biegu Promienia.a chmury znajdujące się na jego trasie płynęły szybciej od tych po bokach.Coś popychało je na południowy wschód.W kierunku Mrocznej Wieży.- Widzicie? Nawet chmury muszą być posłuszne.Stadko ptaków leciało w ich stronę.Kiedy przecinały drogę Promienia, przez moment wszystkie je zniosło na południowy wschód.Chociaż Eddie wyraźnie to widział, nie wierzył własnym oczom.Gdy ptaki przeleciały przez wąski pas oddziaływania Promienia, powróciły na poprzedni kurs.- Cóż - powiedział Eddie.- Chyba powinniśmy ruszać.Nawet tysiącmilowa podróż rozpoczyna się od jednego kroku i tym podobne bzdury.- Zaczekaj chwilę.- Susannah spoglądała na Rolanda.- To nie jest tylko tysiąc mil, prawda? Już nie.O jakiej odległości mówimy, Rolandzie? Dziesięciu tysiącach mil? Dwudziestu?- Nie mam pojęcia.To spora odległość.- No, to jak, do diabła, mamy tam dojść? Będziecie na zmianę popychać mój fotel? Będziemy mieli szczęście, jeżeli uda nam się przebyć trzy mile dziennie, i dobrze o tym wiesz.- Droga została otwarta - powiedział cierpliwie Roland - i to na razie powinno ci wystarczyć.Może przyjść taki czas, Susannah Dean, że będziemy podróżowali szybciej, niż byś chciała.- Ach tak? - Spoglądała na niego z urazą i obaj znów ujrzeli w jej oczach groźne błyski Detty Walker.- Masz tam gdzieś przygotowany samochód wyścigowy? Jeśli tak, to byłoby miło, gdybyśmy mieli jakąś cholerną drogę, żeby po niej jechać!- Ziemia i nasz sposób podróżowania zmienią się.Zawsze się zmieniają.Susannah machnęła ręką.„Idź sobie”, wyrażał ten gest.- Mówisz jak moja mama, która zawsze twierdziła, że Bóg wszystkim się zajmie.- A nie? - spytał poważnie Roland.Przez chwilę patrzyła na niego w zaskoczeniu, a potem odchyliła głowę i parsknęła śmiechem.- No, cóż, to chyba zależy od tego, jak na to spojrzeć.Mogę tylko powiedzieć, że jeśli tak wygląda Jego opieka, to nie chciałabym zobaczyć, co nas czeka, kiedy przestanie się nami zajmować.- Skończcie z tym i ruszajmy - zaproponował Eddie.- Chcę wynieść się stąd.Nie podoba mi się to miejsce.Mówił prawdę, ale nie całą.Chciał też jak najprędzej ruszyć tą ukrytą ścieżką, tą tajemniczą autostradą.Każdy krok przybliżał go do pola róż i górującej nad nim Wieży.Uświadomił sobie - nie bez zdziwienia - że zamierza zobaczyć tę Wieżę lub zginąć.„Gratulacje, Rolandzie” - pomyślał.„Dokonałeś tego.Jestem jednym z nawróconych.Alleluja.”- Jeszcze jedno, zanim pójdziemy dalej.Roland pochylił się i odwiązał rzemyk owinięty wokół uda.Potem zaczął powoli odpinać pas.- Co to za numer? - spytał Eddie.Roland zdjął pas i podał mu go.- Wiesz, dlaczego to robię - odparł spokojnie.- Załóż go z powrotem, człowieku! - W sercu Eddiego szalała burza sprzecznych uczuć.Palce mu drżały, chociaż mocno zaciskał pięści.- Co ty wyprawiasz?- Powoli tracę zmysły.Dopóki rana mojej duszy się nie zagoi.jeśli w ogóle to się stanie.nie powinienem tego nosić.I dobrze o tym wiecie.- Weź broń, Eddie - powiedziała cicho Susannah.- Gdybyś nie miał tego przeklętego żelastwa wczoraj wieczorem, kiedy zaatakował mnie ten nietoperz, nie doczekałbym dzisiejszego ranka!Rewolwerowiec wciąż trzymał broń w wyciągniętej ręce.Stał w pozie sugerującej, że w razie potrzeby może tak stać przez cały dzień.- W porządku! - rzucił Eddie.- W porządku, niech to szlag!Wyrwał pas z ręki Rolanda i kilkoma niezgrabnymi ruchami zapiął go sobie na biodrach.Pewnie powinno mu ulżyć, bo czyż nie spoglądał na ten rewolwer, leżący w nocy pod ręką Rolanda, i nie zastanawiał się, co mogłoby się zdarzyć, gdyby rewolwerowiec naprawdę oszalał? Czyż nie zastanawiali się nad tym razem z Susannah? Mimo to nie poczuł teraz ulgi.Tylko lęk, poczucie winy i dziwny głęboki smutek, zbyt dotkliwy, by płakać.Roland tak dziwnie wyglądał bez rewolwerów.Tak „niewłaściwie”.- Wszystko gra? Czy teraz, kiedy nieopierzeni praktykanci mają broń, a mistrz jest nieuzbrojony, możemy już iść? Jeśli coś dużego wyskoczy na nas z krzaków, Rolandzie, zawsze możesz rzucić w to nożem.- Ach tak - mruknął.- Prawie zapomniałem.Wyjął z torby sztylet i podał go, rękojeścią do przodu, Eddiemu.- To śmieszne! - krzyknął młodzieniec.- Życie jest śmieszne.- Taak, zapiszmy to na pocztówce i wyślijmy do pieprzonego „Reader’s Digest”.- Eddie wepchnął nóż za pas, a potem wyzywająco spojrzał na Rolanda.- Czy teraz możemy już iść?- Jeszcze jedno - rzekł Roland.- O dobry, cierpliwy Jezu!Na ustach Rolanda znów pojawił się nikły uśmiech.- Tylko żartowałem - powiedział.Eddie rozdziawił usta.Za jego plecami Susannah parsknęła śmiechem.Ten melodyjny dźwięczny odgłos przerwał ciszę poranka.* * *Minął prawie cały ranek, zanim wydostali się z obszaru zniszczeń, będącego zabezpieczeniem dla niedźwiedzia, ale po ścieżce Promienia szło im się trochę łatwiej, a kiedy wydostali się z plątaniny zwalonych pni i zarośli, ponownie znaleźli się w wysokim lesie i podążali znacznie szybciej.Strumyk, który tryskał spod skalnej ściany na polanie, raźnie płynął teraz z prawej strony.Wpadło do niego kilka mniejszych strużek i szemrał znacznie głośniej.W tym lesie żyło więcej zwierząt - słyszeli, jak się poruszały, odbywając swój codzienny obchód.Dwukrotnie napotkali stadka jeleni [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl odbijak.htw.pl
.Promień był niewidoczny, lecz wszędzie widać było ślady jego subtelnego oddziaływania.W ułożeniu szpilek sosen i świerków.W lekkim nachyleniu krzaków jałowca, oczywiście w jego stronę.Nie wszystkie drzewa przewrócone przez niedźwiedzia oczyszczającego sobie pole widzenia upadły wzdłuż tej niewidocznej ścieżki, biegnącej na południe, jeśli Eddie dobrze określił strony świata, ale większość leżała właśnie tak, jakby ułożyła je w ten sposób siła emanująca z blaszanego pudła.A najlepszym dowodem były cienie kładące się na ziemi.Oczywiście o wschodzie słońca wszystkie wskazywały na zachód, lecz gdy Eddie spojrzał na południowy wschód, dostrzegł ledwie widoczny wzór, istniejący tylko wzdłuż linii wskazanej przez pływającą w kubku igłę.- Chyba coś widzę - powiedziała niepewnie Susannah - ale.- Patrz na cienie, Susannah! Na cienie!Eddie zobaczył, jak szeroko otworzyła oczy.- Mój Boże! Widzę to! Widzę! To jak naturalny przedziałek we włosach!Eddie już nie mógł nie widzieć wąskiego przejścia wiodącego przez otaczający polanę gąszcz, biegnącej prosto jak strzelił ścieżki wytyczonej przez Promień.Nagle uświadomił sobie, jak wielka musi być ta moc, która go otacza (i zapewne przenika przezeń jak promieniowanie rentgenowskie).Z trudem opanował chęć uskoczenia w bok.- Powiedz, Rolandzie, od tego nie będę bezpłodny, co?Rewolwerowiec wzruszył ramionami i uśmiechnął się.- To jak koryto rzeki - dziwiła się Susannah.- Tak zarośnięte, że ledwie widoczne.lecz wciąż istniejące.Układ tych cieni nie ulegnie zmianie, dopóki pozostaniemy na ścieżce wytyczonej przez Promień, prawda?- Pewnie - odparł Roland.- Oczywiście zmienią kierunek, w miarę jak słońce będzie przesuwać się po niebie, ale zawsze będziemy mogli dojrzeć ułożenie Promienia.Musicie pamiętać, że biegnie w tym samym kierunku od tysięcy, a może dziesiątków tysięcy lat.Spójrzcie oboje na niebo!Ujrzeli rzadkie cirrusy, które również ułożyły się w ten wzór wzdłuż biegu Promienia.a chmury znajdujące się na jego trasie płynęły szybciej od tych po bokach.Coś popychało je na południowy wschód.W kierunku Mrocznej Wieży.- Widzicie? Nawet chmury muszą być posłuszne.Stadko ptaków leciało w ich stronę.Kiedy przecinały drogę Promienia, przez moment wszystkie je zniosło na południowy wschód.Chociaż Eddie wyraźnie to widział, nie wierzył własnym oczom.Gdy ptaki przeleciały przez wąski pas oddziaływania Promienia, powróciły na poprzedni kurs.- Cóż - powiedział Eddie.- Chyba powinniśmy ruszać.Nawet tysiącmilowa podróż rozpoczyna się od jednego kroku i tym podobne bzdury.- Zaczekaj chwilę.- Susannah spoglądała na Rolanda.- To nie jest tylko tysiąc mil, prawda? Już nie.O jakiej odległości mówimy, Rolandzie? Dziesięciu tysiącach mil? Dwudziestu?- Nie mam pojęcia.To spora odległość.- No, to jak, do diabła, mamy tam dojść? Będziecie na zmianę popychać mój fotel? Będziemy mieli szczęście, jeżeli uda nam się przebyć trzy mile dziennie, i dobrze o tym wiesz.- Droga została otwarta - powiedział cierpliwie Roland - i to na razie powinno ci wystarczyć.Może przyjść taki czas, Susannah Dean, że będziemy podróżowali szybciej, niż byś chciała.- Ach tak? - Spoglądała na niego z urazą i obaj znów ujrzeli w jej oczach groźne błyski Detty Walker.- Masz tam gdzieś przygotowany samochód wyścigowy? Jeśli tak, to byłoby miło, gdybyśmy mieli jakąś cholerną drogę, żeby po niej jechać!- Ziemia i nasz sposób podróżowania zmienią się.Zawsze się zmieniają.Susannah machnęła ręką.„Idź sobie”, wyrażał ten gest.- Mówisz jak moja mama, która zawsze twierdziła, że Bóg wszystkim się zajmie.- A nie? - spytał poważnie Roland.Przez chwilę patrzyła na niego w zaskoczeniu, a potem odchyliła głowę i parsknęła śmiechem.- No, cóż, to chyba zależy od tego, jak na to spojrzeć.Mogę tylko powiedzieć, że jeśli tak wygląda Jego opieka, to nie chciałabym zobaczyć, co nas czeka, kiedy przestanie się nami zajmować.- Skończcie z tym i ruszajmy - zaproponował Eddie.- Chcę wynieść się stąd.Nie podoba mi się to miejsce.Mówił prawdę, ale nie całą.Chciał też jak najprędzej ruszyć tą ukrytą ścieżką, tą tajemniczą autostradą.Każdy krok przybliżał go do pola róż i górującej nad nim Wieży.Uświadomił sobie - nie bez zdziwienia - że zamierza zobaczyć tę Wieżę lub zginąć.„Gratulacje, Rolandzie” - pomyślał.„Dokonałeś tego.Jestem jednym z nawróconych.Alleluja.”- Jeszcze jedno, zanim pójdziemy dalej.Roland pochylił się i odwiązał rzemyk owinięty wokół uda.Potem zaczął powoli odpinać pas.- Co to za numer? - spytał Eddie.Roland zdjął pas i podał mu go.- Wiesz, dlaczego to robię - odparł spokojnie.- Załóż go z powrotem, człowieku! - W sercu Eddiego szalała burza sprzecznych uczuć.Palce mu drżały, chociaż mocno zaciskał pięści.- Co ty wyprawiasz?- Powoli tracę zmysły.Dopóki rana mojej duszy się nie zagoi.jeśli w ogóle to się stanie.nie powinienem tego nosić.I dobrze o tym wiecie.- Weź broń, Eddie - powiedziała cicho Susannah.- Gdybyś nie miał tego przeklętego żelastwa wczoraj wieczorem, kiedy zaatakował mnie ten nietoperz, nie doczekałbym dzisiejszego ranka!Rewolwerowiec wciąż trzymał broń w wyciągniętej ręce.Stał w pozie sugerującej, że w razie potrzeby może tak stać przez cały dzień.- W porządku! - rzucił Eddie.- W porządku, niech to szlag!Wyrwał pas z ręki Rolanda i kilkoma niezgrabnymi ruchami zapiął go sobie na biodrach.Pewnie powinno mu ulżyć, bo czyż nie spoglądał na ten rewolwer, leżący w nocy pod ręką Rolanda, i nie zastanawiał się, co mogłoby się zdarzyć, gdyby rewolwerowiec naprawdę oszalał? Czyż nie zastanawiali się nad tym razem z Susannah? Mimo to nie poczuł teraz ulgi.Tylko lęk, poczucie winy i dziwny głęboki smutek, zbyt dotkliwy, by płakać.Roland tak dziwnie wyglądał bez rewolwerów.Tak „niewłaściwie”.- Wszystko gra? Czy teraz, kiedy nieopierzeni praktykanci mają broń, a mistrz jest nieuzbrojony, możemy już iść? Jeśli coś dużego wyskoczy na nas z krzaków, Rolandzie, zawsze możesz rzucić w to nożem.- Ach tak - mruknął.- Prawie zapomniałem.Wyjął z torby sztylet i podał go, rękojeścią do przodu, Eddiemu.- To śmieszne! - krzyknął młodzieniec.- Życie jest śmieszne.- Taak, zapiszmy to na pocztówce i wyślijmy do pieprzonego „Reader’s Digest”.- Eddie wepchnął nóż za pas, a potem wyzywająco spojrzał na Rolanda.- Czy teraz możemy już iść?- Jeszcze jedno - rzekł Roland.- O dobry, cierpliwy Jezu!Na ustach Rolanda znów pojawił się nikły uśmiech.- Tylko żartowałem - powiedział.Eddie rozdziawił usta.Za jego plecami Susannah parsknęła śmiechem.Ten melodyjny dźwięczny odgłos przerwał ciszę poranka.* * *Minął prawie cały ranek, zanim wydostali się z obszaru zniszczeń, będącego zabezpieczeniem dla niedźwiedzia, ale po ścieżce Promienia szło im się trochę łatwiej, a kiedy wydostali się z plątaniny zwalonych pni i zarośli, ponownie znaleźli się w wysokim lesie i podążali znacznie szybciej.Strumyk, który tryskał spod skalnej ściany na polanie, raźnie płynął teraz z prawej strony.Wpadło do niego kilka mniejszych strużek i szemrał znacznie głośniej.W tym lesie żyło więcej zwierząt - słyszeli, jak się poruszały, odbywając swój codzienny obchód.Dwukrotnie napotkali stadka jeleni [ Pobierz całość w formacie PDF ]